– Słuchałem koncertu klarnetowego Mozarta – oświadczył Konstanty Grzybowski nader godnie. – Nie znoszę przerywania w połowie frazy, to barbarzyństwo. Witaj synu. Żyjesz jeszcze?

– A co, miałeś nadzieję, że będziesz mógł mnie pokrajać w poszukiwaniu swoich genów? Żyję. Chociaż niewiele brakowało, a miałbym zawał, albo coś z tych rzeczy. Wysokie napięcia, rozumiesz.

– Co cię tak napięło? – zaciekawił się ojciec, do którego nie docierały echa burzliwych wydarzeń ostatnich tygodni (Izabela była na bieżąco, telefonowała bowiem do syna co jakiś czas). – Opowiesz nam?

– Jasne, ale może wejdźcie do domu, zamrażarce nic się nie stanie, jak posiedzi jeszcze trochę na pace. Wróci Darek, nasz najstarszy, to będziemy ją ściągać.

– Ogród zimowy jeszcze istnieje, czy zrobiłeś tam świetlicę? – zainteresowała się Izabela. – Moglibyśmy tam wypić kawę, przywiozłam wam jakieś ciasto, mam nadzieję, że jadalne, kupiliśmy po drodze.

– Ogród zimowy istnieje, owszem. Jest pod ochroną i nie wolno w nim rzucać przedmiotami ani w ogóle niczym. Ani zaśmiecać go popcornem. A co do ciasta, to my też mamy. Bo my, proszę mamy, zawsze mamy.

– Co ty bredzisz? Co macie?

– Ciasto. Januszek piecze.

– Kto to jest Januszek?

– Jeden z naszych chłopców. Piecze nałogowo, szczególnie ostatnio, kiedy spadła mu z głowy straszna troska. I jest to, kochani, mistrzostwo świata, a nie ciasto. Dzisiaj podajemy metrowiec. Januszek upiekł go wczoraj wieczorem, bo się zmartwił, że karpatka dobra, to ją zeżrą i może na dzisiaj, Boże broń, nie być ciasta.

– Przestań!

– Słowo daję. Chodźcie. Na razie nie ma dzieciaków, więc możemy spokojnie posiedzieć. Pierwsze sztuki wrócą na obiad koło drugiej.

– A gdzie Lena i… twoja żona?

– Robią ten obiad i całe są upaprane mielonym mięsem, dlatego nie wyleciały z domu i sam jestem za komitet powitalny. Idziemy?

– Czekaj. Z twoim… waszym małżeństwem… nic się nie zmieniło?

– Izabelo!

– Konstanty! Sam też chcesz wiedzieć, tylko udajesz dyskretnego.

– Nie udaję…

– Kto by ci tam uwierzył. Adam, jak jest?

– Nijak. To znaczy tak, jak było. Ale mogę wam powiedzieć teraz, żebyście nie powiedzieli potem, że Zosia i Lena wywierają na mnie presję – nie żałuję. To nie jest łatwe, być ojcem zastępczym czternaściorga dzieci, ale coś mi się w tym podoba. Nie pytaj, mamo, co, bo sam się zastanawiam. Mam, oczywiście, pewne hipotezy…

– Jak długo będziecie się tam grzebać na dworze?! – Donośny krzyk rozległ się niemal jednocześnie z trzaskiem otwieranego gwałtownie okna. – Poprzeziębiacie się, teraz powietrze jest zdradliwe! Do domu!

Kolejny trzask i okno zamknęło się. Konstanty roześmiał się nieoczekiwanie.

– Lena tak do nas wrzeszczała?

– Do nas. Nabrała takich manier w kontakcie z naszymi dziećmi. Chodźcie, bo nam zrobi awanturę.

Kiedy wchodzili do przestronnej kuchni, Lena i Zosia wycierały właśnie ręce w papierowy ręcznik. Na stole piętrzył się potworny stos mielonych kotletów.

– Zjadacie tyle na jeden obiad? – zainteresowała się z pewnym uznaniem Izabela.

– Oszalałaś, większość zamrażamy. Wreszcie się zdecydowaliście! Nie ciekawiło was wcześniej, jaki dom stworzył wasz syn? Z waszą synową?

– Nie mieliśmy czasu. Ale się zrobiłaś marudna. Można cię uściskać, Leno, czy jeszcze jesteś w kotletach?

– Nie, już nie jestem, ściskaj. Co masz na tym furgonie? Dlaczego nie przyjechałaś tą wypasioną furą, co zwykle?

– Leno, na miłość boską, kto cię uczy takiego języka?

– Umiem lepiej. Mam czternastu nauczycieli niepoprawnej polszczyzny. I wiecie, że ona czasami jest zabawna? A co z furgonem?

– Zamrażarka. Prezent na prima aprilis. Zosiu, niech i ciebie uściskam. Jak wam leci? Julka już w domu?

– W domu, wczoraj wróciła, trochę przygaszona, ale w sumie mogło być o wiele gorzej. Mogliśmy stracić dom. Ona sobie z tego zdała sprawę poniewczasie i ciężko się przeraziła. Miała męską rozmowę z Adamem, który jej dokładnie opowiedział, czym mogłyby się skończyć jej pomysły, gdyby się ich trzymała…

Adam istotnie poprzedniego dnia odbył najtrudniejszą rozmowę swojego życia, rozmowę, przy której jego najlepsze wywiady demaskujące różne nieprawidłowości życia publicznego były malutkim pikusiem. Kiedy odbierał Julkę z opiekuńczych rąk psycholożki Gabrysi, zdał sobie sprawę, że dziewczyna jest ciężko przerażona. Sam czuł się dosyć głupio, wolałby, żeby Zosia była z nimi, ale Zosia padła właśnie ofiarą własnych eksperymentów kulinarnych i siedziała teraz w domu, trzymając się za żołądek. Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że może to i lepiej, będzie okazja do pogadania z Julka oko w oko.

Początkowo w ogóle nie chciała się odzywać. Mniej więcej do Goleniowa tłumaczył jej, starając się, żeby to wypadło jak najbardziej wiarygodnie, że nie ma do niej pretensji. Streszczał rozmowy z Gabrysią i opisywał stany uczuciowe wszystkich mieszkańców domu, nie wyłączając Azora. Przekonywał, że zrozumiał, skąd jej oskarżenie się wzięło, a zrozumieć to znaczy wybaczyć. W okolicy Babigoszczy skapitulował i zamilkł, zrezygnowany i trochę zły – a wtedy ona przemówiła, mniej więcej potwierdzając to, do czego Adam i Zosia doszli wspólnie z Gabrysią. W Wolinie zatrzymali się i Adam zaprosił Julkę na frytki z keczupem. Przy frytkach przypieczętowali porozumienie, obiecując sobie nawzajem nie wracać już nigdy do tej nieprzyjemnej historii.

Dojeżdżając do Lubina, Adam zdążył jeszcze wygłosić przekonujące, ale raczej kłamliwe przemówienie o nierozerwalnych więzach miłości łączących go z Zosią. Miał nadzieję, że Julka dostrzeże wreszcie beznadziejność swojego zadurzenia i spróbuje z nim walczyć. Bardzo ją o to prosił, występując z pozycji statecznego ojca.

Stateczny ojciec… całe szczęście, że nie pociągają go nastolatki. Całe szczęście, że nie gustuje w chuderlawych…

Jak to, nie gustuje?

Całe życie przecież gustował w chuderlawych!

ALE NIE DZIECIAKACH!!!

Poza tym – zupełnie nie wiadomo, dlaczego – ostatnio, kiedy myśli o kobietach jako o kobietach, a nie przyjaciółkach, żonach przyjaciół, koleżankach z pracy i psycholożkach z pogotowia opiekuńczego – wyobraża je sobie obdarzone jakim takim ciałem…

No i jako dojrzałe kobiety. Lolitki nie mają szans.

Tak czy inaczej, udało mu się w końcu – a przynajmniej na to wyglądało – przekonać Julkę, że o wiele pożyteczniejszy będzie dla niej w charakterze ojca aniżeli mrocznego przedmiotu pożądania. Wygłosił też małą samokrytykę, obiecał, że oboje z Zosią będą zwracać więcej uwagi na nią, Julkę i jej problemy, a na koniec obdarzył ją kilkoma wyszukanymi komplementami, po których wreszcie zaczęła się uśmiechać.

Wieczna kobiecość!

Wieczna kobiecość wróciła właśnie ze szkoły, przywitała się mruknięciem i znikła w swoim pokoju.

– Ładna z niej dziewczyna – zauważyła Izabela. – Tylko okropnie ubrana.

Zosia zaczerwieniła się po uszy.

– Nie mieliśmy jeszcze możliwości kupienia jej nowych ciuchów. Chłopcy trochę dostali od kolegów Adama, ale dla Julki nic tam nie było. To, co ma, to ma jeszcze z bidula. A z pieniędzmi u nas krucho, bo starostwo pierwszą forsę dało nam w połowie stycznia i do tej pory tak kuleje…

– Rozumiem. Słuchajcie, ogłosiłam dzisiaj Dzień Dziecka na prima aprilis. Dla chłopców jest zamrażarka, a Julkę zaraz zabiorę do Świnoujścia i coś jej kupimy. Adam, pożyczysz mi swoją vectrę? Nie będę jechała furgonem, a Konstanty pewnie woli tu posiedzieć, zresztą na furgonie jest zamrażarka…

– Nie poczeka… mama na obiad?

– Prawdziwe damy nie jedzą – oświadczyła wyniośle Izabela, wstała z kanapy i otrzepała elegancką spódnicę z kłaków Azora.

Julka rzuciła w kąt obrzępany różowy plecaczek i padła na tapczan, odczuwając ogólne zniechęcenie. Jej prywatny dół był nieco mniejszy niż w ostatnich dniach, ale wciąż jeszcze dostatecznie głęboki, żeby nalać do niego wody, rzucić się z głową i utopić. Samochodowa rozmowa z Adamem pomogła jej o wiele więcej niż cała gadanina wszystkich psychologów, pedagogów i psychiatrów, z którymi ostatnio miała do czynienia. W pewnym momencie Julce zdawało się, że wszystko rozwaliła; wszystko, co tylko było do rozwalenia, że nie ma już powrotu i trzeba będzie się zabić albo coś w tym stylu… Sama nie bardzo wiedziała, dlaczego oskarżyła Adama, to był jakiś atak małpiego rozumu, gdyby tak padło na kogo innego, to by nie miała powrotu do tego domu, a tak naprawdę to fajny dom, Januszek jest tu szczęśliwy, tylko co takiemu Januszkowi potrzebne do szczęścia? Blacha, ciacha i cukier puder. A może z nim coś jest nie tak? Może Januszek jest dziewczyną i za kilka lat trzeba będzie go zmieniać operacyjnie? Boże, nie! Trzeba będzie pogadać z Adamem, tylko czy to nie będzie nielojalne wobec brata? Ale z Adamem można w zaufaniu. Boże, jaki on jest… no, cudny jest. Ojciec! On mówi, że mogą go traktować jak ojca. Ojciec, też coś. Ojciec jest tylko jeden, a ich ojciec, jej i Januszka, był nawet trochę podobny do Adama, to znaczy też czarny, tylko że w pewnym momencie znikł z horyzontu i koniec, więcej się nie pokazał. Januszek miał wtedy cztery lata, a ona siedem. A trzy lata później mama nie wytrzymała i umarła na zawał, i to był koniec normalnego życia, bo rodzina się na nich wypięła. Na Julkę i Januszka, nieślubne dzieci grzesznej matki i uroczego, beztroskiego ojca, trochę w typie Adama. Dzieci poczęte i żyjące w grzechu nie mają czego szukać w rodzinie Przysłańskich – tak brzmiało nazwisko mamy, oni oboje dostali od ojca chociaż nazwisko.

Julka często myślała o ojcu i zastanawiała się, czy gdyby wiedział, że oni są w domu dziecka… czy to by go w ogóle obeszło? Bo co do Przysłańskich, nie miała wątpliwości, byli niereformowalnymi bigotami, bez przerwy na klęczniku albo przy konfesjonale, kurde, przecież księża z ambony to głoszą dobroć, nie? Jakieś takie rzeczy jak litość, wspaniałomyślność, wielkoduszność. Boże, można umrzeć ze śmiechu. Któregoś dnia mama zaprowadziła ich do dziadków na obiad rodzinny, jakiś jubileusz, któreś tam lecie ślubu, złote gody, czy coś. Dom był pełen gości, trzech księży, mnóstwo różnych starych ciotek, a ich traktowano, jakby nie istnieli. Mama coś tam usłyszała na swój temat, wściekła się, zabrała dzieci i wyszła przed deserem. Julce i Januszkowi strasznie żal było wtedy tortu, widzieli ten tort przedtem w kuchni – był wspaniały, ogromny, ociekający czekoladą, z czekoladową figurką przytulonej pary na wierzchu.