Dionizy też szpanował skórą, a jego płaszcz dla odmiany sięgał kostek, przypominając nieco znane z historii długie płaszcze gestapowców. W niektórych kręgach nieustający krzyk mody.

– Czym mogę służyć?

– Oj, panie Grzybowski, co pan taki oficjalny – zachichotała Arleta uwodzicielsko. – Tak się wita starych znajomych? Nie zaprosi nas pan do domu?

Adam gorączkowo zastanawiał się, czy rzeczywiście musi ich wpuścić. Niestety, wyglądało, że tak, bo chociaż Arleta zrzekła się praw do synów, to jednak Seta wciąż był jak najbardziej legalnym ojcem Adolfa. To zrzeczenie Arlety też miało charakter mało oficjalny, chociaż na piśmie… chyba nie było wyjścia.

Podczas kiedy pan domu roztrząsał ów problem, przybysze rozglądali się dookoła z pewnym uznaniem.

– Ładne miejsce, ładne miejsce. – Seta skrobał się po nieogolonej brodzie. – I tak sobie tu mieszkacie. No, no.

– Tak sobie tu mieszkamy – potwierdził Adam. – Chcą państwo wejść do środka?

– No, raczej chcemy wejść do środka – przewróciła oczami Arleta. – Chyba nie zabroni nam pan spotkać się z własnymi dziećmi?

– O ile pamiętam – Adam nadał głosowi aksamitną łagodność – to pani zrzekła się praw do synów? Nie wiem, czy to korzystne, spotykać się teraz z nimi. Bo kim pani dla nich chce być?

– O, proszę pana, widzę, że pan się chce kłócić? A kim ja dla nich chcę być? Ja nie chcę, ja jestem proszę pana. Matką. Tego żadne papierki nie mogą zmienić. Ja jestem matką. A Dionizy jest ojcem. Dla Adolfa. Dionizemu chyba pan nie powie, że podpisywał jakieś papiery? Ja panu tamte papiery podpisałam przez zaskoczenie i mogę w każdej chwili je wycofać. A teraz pan pozwoli, że zobaczymy naszych synów. Wchodzimy do środka, Dionizy.

– Chwila. – Adam zastąpił jej drogę. – Albo państwo chcą zobaczyć dom, albo synów. Synowie właśnie pobiegli do lasu.

– Bez opieki? – Arleta podniosła wyskubane artystycznie brwi. – Jak to jest możliwe? Do lasu, na wycieczkę, bez opieki?

– To nie jest żadna wycieczka. To nasz domowy las, a dzieci są na odległość głosu. Nic im się nie stanie. Jesteśmy na wsi, proszę państwa.

– Na odległość głosu, pan mówi? To proszę ich zawołać – zażądał Seta. – Chcę zobaczyć syna.

Adamowi żal się zrobiło Adolfa i bliźniaków. Wyglądali bardzo miło, kiedy tak pędzili za Azorem przez łąkę. Szkoda im psuć zabawę… już lepiej wpuścić nachałów do domu.

– Nie będę ich wołał – powiedział po prostu. – Niech korzystają ze świeżego powietrza. Państwo możecie na nich poczekać w domu. Zapraszam.

W drzwiach wejściowych nastąpiła nieoczekiwana kolizja. Zosia, zaintrygowana, z kim Adam tak długo rozmawia, postanowiła również wyjść gościom naprzeciwko. Kiedy zetknęła się nos w nos z Arletą i Dionizym, omal nie dostała zawału ze złości.

– A cóż to państwa do nas sprowadza? Adam…

Adam wymownie podniósł oczy i nie mogąc kopnąć jej w kostkę, mało delikatnie ujął ją pod rękę i ścisnął. Niech ona lepiej teraz nie daje popisów temperamentu, bo jeden Bóg wie, do czego może sprowokować te ozdoby marginesu społecznego. Zosia spojrzała na niego dziwnie i nie powiedziała nic więcej. Inteligentna dziewczynka. Niemniej widać było, że kipi w środku.

– Pani Czerwonka to nic się nie zmienia – rzuciła protekcjonalnym tonem Arleta i swobodnie przekroczyła próg. Adam przytrzymał Zosię i za plecami Dionizego zrobił do niej minę pod tytułem „hamuj się”. Zosia przybrała rozpaczliwy wyraz twarzy. Rozumiał ją doskonale. Jego też trafiał spory szlag na myśl, że takie typki mają prawo wchodzić do jego domu jak do swojego. Och, jakże chętnie kopnąłby tego łobuza Setę w tyłek, a paniusią tylko zawinął, żeby leciała i leciała, i leciała…

Arleta i Dionizy właśnie wieszali okrycia na kole sterowym stojącym w przedsionku jako bezcenna ozdoba. Koło pochodziło z jakiegoś antycznego parowca i było dumą ciotki Bianki, a więc i pozostałych lokatorów domu.

– Państwo pozwolą, tu jest wieszak. – Adam był stanowczy. – To koło to zabytek, proszę na nim niczego nie wieszać.

– Zabytek! – prychnęła Arleta. – W byle knajpie w Szczecinie takie zabytki stoją i jeszcze lepsze, bo nowsze i lepiej utrzymane. Ten pana zabytek jest cały zardzewiały.

Była to nieprawda, bo Adam osobiście czyścił koło do połysku. Baba chciała go rozjuszyć. A nie. On się nie da.

– Pokoje chłopców są na piętrze – poinformował sucho. – Zosiu, wróć do gościa, ja państwa oprowadzę. Zapraszam na górę.

– Przyjdzie czas i na górę – machnął ręką Seta. – Pokaż pan cały dom. Chyba nie trzymacie dzieci zamkniętych w pokojach na skobel, co? Jak one tu żyją, jak w bidulu, czy jak w domu? Bo jeśli jak w domu, to chcę zobaczyć wszystko. Chcemy, prawda, Arletko?

– Proszę bardzo. Tu na parterze są prywatne pokoje pani Dorosińskiej i pokój Julki, nie będziemy ich zwiedzać. Kuchnia i jadalnia. Proszę, tutaj. Salon jest wspólny, ogród zimowy też, teraz właśnie przyjmujemy naszych gości. Proszę na górę.

– Chwila, co pan taki nerwowy. Arletko, pan chyba nie chce, żebyśmy wszystko zobaczyli. Jacy goście? Chyba mam prawo wiedzieć, jakich ludzi spotyka w tym domu mój syn Adolfik, prawda? Pani Czerwonka, można się przysiąść? Dostaniemy jakiejś herbatki? Siadaj, Arletko, siadaj, my jesteśmy na prawie jako rodzice.

– To jest prywatne przyjęcie – nie wytrzymała Zosia. – Wolałabym, żeby państwo zaczekali w salonie, tam jest dużo miejsca!

– Na pewno nie – oświadczył z przekonaniem Dionizy. – W żadnym salonie ja czekać nie będę, jeżeli państwo mówią, że salon jest wspólny i ogród zimowy też, to ja mam prawo tu przebywać jako ojciec Adolfa. Biologiczny i prawny. I pani Arleta też, jako matka Cyryla i Metodego. Więc proszę, pani Czerwonka, niech pani się tak nie wywyższa, dobrze? Bo może pani tego pożałować gorzko. Ja i tak już myślę, żeby napisać na was raport do pecepeesu, albo nawet do województwa. Pani mnie naleje herbaty i pani Arlecie też. I niech nas pani przedstawi tym swoim gościom, bo oni wcale nie są lepsi od nas.

– Doktor Marcin Liściak – przedstawił Adam. – I pani Lena Dorosińska. A to pani Arleta Płaskojć, mama bliźniaków i pan Seta, ojciec Adolfa.

– Pani to tu chyba na etacie babci, nie? – Arleta wyszczerzyła się do Leny, demonstrując w swoim mniemaniu pełną życzliwość. – Jak pani wytrzymuje z tymi wszystkimi gówniarzami? Nie jest łatwo, co?

Lena wyprostowała się na całą swoją pękatą wysokość i obrzuciła Arletę zimnym spojrzeniem.

– Nie, proszę pani, nie ma pani racji. Jest całkiem łatwo. I nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy nazywać ich gówniarzami. W odróżnieniu od ich rodziców.

– Ale z pani obrażalska. – Arleta zachichotała rozkosznie, ale Seta zgromił ją wzrokiem.

– Mylisz się, Arletko. Pani babcia nie się obraziła, tylko ciebie obraziła. Ale mnie nie przeszkadzają te wszystkie afronty, panie Grzybowski. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Ja nie chciałem z panem wojować, co to to nie. Ale pamięta pan, jak pan mnie nazwał gnojem swojego czasu? Jakżeśmy poprzedniego razu rozmawiali w markecie. Pan mnie wtedy coś mówił o Ukraińcach. Ja myślę, że pan to pamięta. No więc ja teraz przy świadkach panu powiem, że o Ukraińcach to pan lepiej niech już nie mówi, bo ja teraz pracuję w takiej branży, że my mamy ochroniarzy bardzo dobrych i też Ukraińcy u nas pracują. A ja jestem menedżerem i mogę ich sobie dysponować. Pan rozumie, mam nadzieję?

– Ja rozumiem, ale nie mam pojęcia, po co pan tu przyjechał. Tylko po to, żeby mi to powiedzieć?

– Zapomniał pan, że mam syna, co? I chciałbym wiedzieć, gdzie jest tyle czasu poza domem?

W tej samej chwili drzwi otworzyły się z impetem i wpadło przez nie nieokreślone kłębowisko nóg, rąk, głów, łap, tułowi i ogonów. Ogon był, oczywiście, tylko jeden, ale można było odnieść wrażenie jest ich około szesnastu. Kłębowisko przytoczyło się na środek salonu i rozpadło na poszczególne osoby.

– Tata! – wrzasnął jeden z fragmentów byłej kuli. – Tata! Ja cię proszę, kupmy sobie takiego psa, ja cię proszę, kupmy sobie takiego psa, ja cię proszę, tata!

A pies stał i ziajał.

Reszta osobników nagle umilkła. Wszyscy znali mamę bliźniaków i tatę Adolfa i wszyscy zaniemówili na ich widok. Jeśli można zróżnicować stopień zaniemówienia, to Adolfik, Cycek i Mycek zamówili najbardziej.

– Adolfie, pozwól do ojca – przemówił patriarchalnie stary Seta.

Adolf skulił się wewnętrznie i podszedł do niego. Cała radość życia wyparowała z niego natychmiast. Zwiesił ryżą głowę i przeistoczył się w obraz nędzy i rozpaczy. Zosi i Lenie ścisnęły się serca, Doktor Liściak zmarszczył brwi, Adam zachował kamienną twarz. Nikt jednak nic nie powiedział, bo jeśli cholerny Seta rzeczywiście miał prawa rodzicielskie, to nie można go było w żaden sposób wyrzucić za drzwi.

– No, dzień dobry, chłopcy – zaświergoliła Aneta. – Nie przywitacie się z mamusią? Boże, jak wyście wychudli! Pani Czerwonka, czy wy w ogóle karmicie te dzieci? Cyryl i Metody! Chodźcie no! Matko Boska, żebra im sterczą!

– Pozwoli pani, że się wtrącę. – Doktor nie wytrzymał tego lamentowania. – Widziałem pani synków w poprzednim domu dziecka w Szczecinie i wiem, jak przedtem wyglądali. Proszę mi wierzyć, utrata wagi doskonale im zrobiła. Ja się tu nimi opiekuję na bieżąco i zapewniam panią…

– Niech no pan mnie przestanie zapewniać! Płacą panu, to pan gada bzdury! Chłopcy, co wam dają jeść tutaj?

Cycek i Mycek nie byli w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Arleta zaśmiała się dramatycznie.

– Proszę! Nawet nie potrafią powiedzieć, co dostają do jedzenia! Są zastraszeni! Dionizy! Jesteś świadkiem! Może nawet ich tu biją!

Dionizy metodycznie oglądał Adolfika, który bał się słowa wykrztusić.

– Też stwierdzam niedożywienie. Blady jest strasznie, pewnie na dwór to ich wypuszczają tylko jak rodzice mają przyjechać. Ręce brudne! Włosy za długie. Co to, żałujecie dzieciom na fryzjera? A to samemu można obciąć! Adolfik, a jak twoje postępy w szkole? Zdasz do następnej klasy? Pamiętaj, jak nie zdasz, to cię stąd zabiorę i oddam do domu dla niedorozwojków. Tam jest twoje miejsce, a przynajmniej jedzenia będziesz miał pod dostatkiem.