— No — zniecierpliwiła się Ciri. - Co dalej?

— A kot na to: Ja, lisie, nie mam żadnych sposobów. Ja umiem tylko jedno — hyc na drzewo. To powinno wystarczyć, prawda? Lis w śmiech. Ech, mówi, ależ z ciebie głupek. Zadzieraj twój pręgowaty ogon i zmykaj stąd, zginiesz tu, jeśli cię łowcy osaczą. I nagle, ni z tego ni z owego, jak nie zagrają rogi! I wyskoczyli z krzaków myśliwi, zobaczyli kota i lisa, i na nich!

— Ojej! — smarknęła Ciri, a driada poruszyła się gwałtownie.

— Cicho. I na nich, wrzeszcząc, dalejże, obedrzeć ich ze skóry! Na mufki ich, na mufki! I poszczuli psami lisa i kota. A kot hyc na drzewo, po kociemu. Na sam czubek. A psy lisa cap! Zanim rudzielec zdążył użyć któregokolwiek ze swych chytrych sposobów, już był z niego kołnierz. A kot z czubka drzewa namiauczał i naparskał na myśliwych, a oni nic mu nie mogli zrobić, bo drzewo było wysokie jak cholera. Postali na dole, poklęli, na czym świat stoi, ale musieli odejść z niczym. A wówczas kot zlazł z drzewa i spokojnie wrócił do domu.

— I co dalej?

— Nic. To koniec.

— A morał? - spytała Ciri. - Bajki mają morały, no nie?

— Ee? — odezwała się Braenn, przytulając się mocniej do Geralta. - Co to morał?

— Dobra bajka ma morał, a zła nie ma morału — rzekła Ciri z przekonaniem, pociągając nosem.

— Ta była dobra — ziewnęła driada. - Tedy ma, co ma mieć. Trza było, kruszynko, przed yghernem na drzewo, jak ów umny kocur. Nie dumać, jeno aby wraz na drzewo. Ot, cała mądrość. Przeżyć. Nie dać się.

Geralt zaśmiał się cicho.

— Nie było drzew w zamkowym parku, Ciri? W Nastrogu? Zamiast do Brokilonu, mogłaś wleźć na drzewo i siedzieć tam, na samym czubku, dopóki Kistrinowi nie przeszłaby ochota do żeniaczki.

— Naśmiewasz się?

— Aha.

— To wiesz, co? Nie cierpię cię.

— To straszne. Ciri, ugodziłaś mnie w samo serce.

— Wiem — przytaknęła poważnie, pociągając nosem, po czym przytuliła się do niego mocno.

- Śpij dobrze, Ciri — mruknął, wdychając jej miły, wróbli zapach. - Śpij dobrze. Dobranoc, Braenn.

— Dearme, Gwynbleidd.

Nad ich głowami Brokilon szumiał miliardem gałęzi i setkami miliardów liści.

IV

Następnego dnia dotarli do Drzew. Braenn uklękła, pochyliła głowę. Geralt czuł, że powinien zrobić to samo. Ciri westchnęła z podziwu.

Drzewa — głównie dęby, cisy i hikory — miały po kilkanaście sążni w obwodzie. Nie sposób było ocenić, jak wysoko sięgały ich korony. Miejsca, gdzie potężne, powyginane korzenie przechodziły w równy pień, znajdowały się jednak wysoko ponad ich głowami. Mogli iść szybciej ~ olbrzymy rosły rzadko, a w ich cieniu nie utrzymała się żadna inna roślinność — był tylko dywan butwiejących liści.

Mogli iść szybciej. Ale szli wolno. Cicho. Schyliwszy głowy. Byli tu, wśród Drzew, mali, nieważni, nieistotni. Nie liczący się. Nawet Ciri zachowała ciszę — nie odzywała się blisko pół godziny.

A po godzinie marszu minęli pas Drzew, znowu zagłębili się w wąwozy, w mokre bukowiny.

Katar gnębił Ciri coraz mocniej. Geralt nie miał chusteczki, mając zaś dość jej nieustannego pociągania nosem, nauczył ją smarkać w palce. Dziewczynce ogromnie się to spodobało. Patrząc na jej uśmieszek i błyszczące oczy, wiedźmin był głęboko przekonany, że cieszy się myślą, że wkrótce będzie mogła popisać się nową sztuczką na dworze, podczas uroczystej uczty lub audiencji zamorskiego ambasadora.

Braenn zatrzymała się nagle, odwróciła.

— Gwynbleidd — powiedziała, odmotując zieloną chustkę okręconą wokół łokcia. - Chodź. Zawiążę ci oczy. Tak trzeba.

— Wiem.

— Będę cię wiodła. Daj rękę.

— Nie — zaprotestowała Ciri. - Ja go będę prowadziła. Braenn?

— Dobrze, kruszynko.

— Geralt?

— Aha?

— Co to znaczy Gwyn… bleidd?

— Biały Wilk. Tak nazywają mnie driady.

— Uważaj, korzeń. Nie potknij się! Nazywają cię tak, bo masz białe włosy?

— Tak… Psiakrew!

— Przecież mówiłam, że korzeń.

Szli. Powoli. Pod nogami było ślisko od opadłych liści. Poczuł na twarzy ciepło, blask słońca przedarł się przez zasłaniającą mu oczy chustkę.

— Och, Geralt — usłyszał głos Ciri. - Tak tu pięknie… Szkoda, że nie możesz widzieć. Tyle tu kwiatów. I ptaków. Słyszysz, jak śpiewają? Och, ile tu ich jest. Mnóstwo. O, i wiewiórki. Uważaj, będziemy przechodzić przez rzeczkę, po kamiennym mostku. Nie wpadnij do wody. Och, ile tu rybek! Pełno. Pływają w wodzie, wiesz? Tyle tu zwierzątek, ojej. Nigdzie chyba tyle nie ma…

— Nigdzie — mruknął. - Nigdzie. Tu jest Brokilon.

— Co?

— Brokilon. Ostatnie Miejsce.

— Nie rozumiem…

— Nikt nie rozumie. Nikt nie chce zrozumieć.

V

— Zdejmij chustkę, Gwynbleidd. Już można. Jesteśmy na miejscu.

Braenn stała po kolana w gęstym kobiercu z mgły.

— Duen Canell — wskazała ręką.

Duen Canell, Miejsce Dębu. Serce Brokilonu.

Geralt był tu już kiedyś. Dwukrotnie. Ale nie opowiadał o tym nikomu. Nikt by nie uwierzył.

Kotlina zamknięta koronami wielkich, zielonych drzew. Skąpana w mgłach i oparach bijących z ziemi, ze skał, z gorących źródeł. Kotlina…

Medalion na jego szyi drgał lekko.

Kotlina skąpana w magii. Duen Canell. Serce Brokilonu.

Braenn podniosła głowę, poprawiła kołczan na plecach.

— Pójdziem. Daj rączkę, kruszynko.

Początkowo kotlina zdawała się wymarła. Otłuszczona.

Nie na długo. Rozległ się głośny, modulowany gwizd, a po ledwie zauważalnych stopniach z hub, spiralnie otaczających najbliższy pień, zwinnie zsunęła się smukła, ciemnowłosa driada, ubrana, jak wszystkie, w łaciaty, maskujący strój.

— Cead, Braenn.

— Cead, Sirssa. Va'n vort meath Eithne a?

— Neen, aefder — odparła ciemnowłosa, mierząc wiedźmina powłóczystym spojrzeniem. - Ess' ae'n Sidh?

Uśmiechnęła się, błysnęła białymi zębami. Była niezwykle urodziwa, nawet według ludzkich standardów. Geralt poczuł się niepewnie i głupio, świadom, że driada bez skrępowania taksuje go.

— Neen — pokręciła głową Braenn. - Ess' vatt'ghern, Gwynbleidd, a vaen meagh Eithne va, a'ss.

— Gwynbleidd? — piękna driada skrzywiła wargi. - Bloede caerme! Aen'ne caen n'wedd vort! Tess foile! Braenn zachichotała.

— O co chodzi? — spytał wiedźmin, robiąc się zły.

— Nic — zachichotała znowu Braenn. - Nic. Pójdźmy.

— Och — zachwyciła się Ciri. - Spójrz, Geralt, jakie śmieszne domki!

W głębi kotliny zaczynało się właściwe Duen Canell — "śmieszne domki", przypominające kształtem olbrzymie kule jemioły, oblepiały pnie i konary drzew na różnej wysokości, zarówno nisko, tuż nad ziemią, jak i wysoko, a nawet bardzo wysoko — pod samymi koronami. Geralt dostrzegł też kilka większych, naziemnych konstrukcji, szałasów z posplatanych, wciąż pokrytych liśćmi gałązek. Widział ruch w otworach sadyb, ale samych driad prawie nie było widać. Było ich znacznie mniej niż wtedy, gdy był tu poprzednio.

— Geralt — szepnęła Ciri. - Te domki rosną. Mają listki!

— Są z żywego drzewa — kiwnął głową wiedźmin. -Tak właśnie mieszkają driady, tak budują swoje domy. Żadna driada, nigdy, nie skrzywdzi drzewa, rąbiąc je czy piłując. One kochają drzewa. Potrafią jednak sprawić, by gałęzie rosły tak, by powstały domki.

- Śliczne. Chciałabym mieć taki domek w naszym parku.

Braenn zatrzymała się przed jednym z większych szałasów.

— Wejdź, Gwynbleidd — powiedziała. - Tutaj zaczekasz na panią Eithne. Va faill, kruszynko.

— Co?

— To było pożegnanie, Ciri. Powiedziała: do widzenia.

— Ach. Do widzenia, Braenn.

Weszli. Wnętrze «domku» migotało, jak kalejdoskop, od słonecznych plam, przeciśniętych i przesianych przez strukturę dachu.

— Geralt!

— Freixenet!

- Żyjesz, niech mnie diabli! — ranny błysnął zębami, unosząc się na posłaniu ze świerczyny. Zobaczył uczepioną uda wiedźmina Ciri i oczy mu się rozszerzyły, a rumieniec uderzył na twarz.

— Ty mała cholero! — rozdarł się. - Życia przez ciebie o mało nie postradałem! Och, masz ty szczęście, że wstać nie mogę, już ja bym ci skórę wygarbował!

Ciri wydęła usteczka.

— To już drugi — powiedziała, marszcząc śmiesznie nos — który chce mnie bić. Ja jestem dziewczynką, a dziewczynek bić nie wolno!

— Już ja bym et pokazał… co wolno — rozkaszlał się Freixenet. - Ty zarazo jedna! Eryyll tam od zmysłów odchodzi… Wici rozsyła, cały w strachu, że twoja babka ruszy na niego z wojskiem. Kto mu uwierzy, żeś sama zwiała? Wszyscy wiedzą, jaki jest Ervyll i co lubi. Wszyscy myślą, że ci… coś zrobił po pijanemu, a potem kazał utopić w stawie! Wojna z Nilfgaardem wisi na włosku, a traktat i sojusz z twoją babką diabli wzięli przez ciebie! Widzisz, co narobiłaś?

— Nie podniecaj się — ostrzegł wiedźmin — bo możesz dostać krwotoku. Jak się tu dostałeś tak szybko?

— Licho wie, większość czasu byłem bez ducha. Wlały mi coś obrzydliwego do gardła. Przemocą. Zacisnęły mi nos i… Taki wstyd, psia mać…

- Żyjesz dzięki temu, co wlały ci do gardła. Przyniosły cię tu?

— Wlokły na saniach. Pytałem o ciebie, nic nie mówiły. Byłem pewien, żeś dostał strzałę. Tak nagle wtedy zniknąłeś… A ty zdrów i cały, nawet nie w pętach, a do tego, proszę, ocaliłeś księżniczkę Cirillę… Niech mnie zaraza, ty radzisz sobie wszędzie, Geralt, zawsze spadasz na cztery łapy jak kot.

Wiedźmin uśmiechnął się, nie odpowiedział. Freixenet zakasłał ciężko, odwrócił głowę, splunął różową śliną.

— Ano — dodał. - I to, że mnie nie dokończyły, też ani chybi tyś sprawił. Znają cię, cholerne dziwożony. Już drugi raz ratujesz mnie z opresji.

— Daj pokój, baronie.

Freixenet, stękając, spróbował usiąść, ale zrezygnował.

— Gówno z mojej baronii — sapnął. - Baronem byłem w Hamm. Teraz jestem czymś w rodzaju wojewody u Ervylla, w Verden. To znaczy, byłem. Nawet jeśli wykarabskam się jakoś z tego lasu, w Verden nie ma już dla mnie miejsca, chyba że na szafocie. To spod mojej ręki i straży nawiała ta mała łasica, Cirilla. Myślisz, że co, z fantazji poszedłem samotrzeć do Brokilonu? Nie, Geralt, ja też wiałem, na litość Eryylla mogłem liczyć tylko wtedy, gdybym przyprowadził ją z powrotem. No i nadzialiśmy się na przeklęte dziwożony… Gdyby nie ty, skapiałbym tam, w wykrocie. Uratowałeś mnie znowu. To przeznaczenie, to jasne jak słońce.