Eithne machnęła niedbale ręką, odwróciła się do Ge-raita.

— Zostanie w Brokilonie — powiedziała — do pełnego wyleczenia, i jeszcze jakiś czas. Potem… Niech idzie, dokąd chce.

— Dziękuję ci, Eithne — skłonił się wiedźmin. - A… Dziewczynka? Co z nią?

— Dlaczego pytasz? — driada spojrzała na niego zimnym spojrzeniem swych srebrnych oczu. - Przecież wiesz.

— To nie jest zwykłe, wiejskie dziecko. To księżniczka.

— Nie robi to na mnie wrażenia. Ani różnicy.

— Posłuchaj…

— Ani słowa więcej, Gwynbleidd. Zamilkł, przygryzł wargi.

— Co z moim poselstwem?

— Wysłucham go — westchnęła driada. - Nie, nie z ciekawości. Zrobię to dla ciebie, byś mógł wykazać się przed Venzlavem i odebrać zapłatę, którą ci pewnie obiecał za dotarcie do mnie. Ale nie teraz, teraz będę zajęta. Przyjdź wieczorem do mojego Drzewa.

Gdy wyszła, Freixenet uniósł się na łokciu, jęknął, kaszlnął, splunął na dłoń.

— O co tu chodzi, Geralt? Dlaczego mam tu zostać? I o co szło z tymi dziećmi? W co ty mnie ubrałeś hę? Wiedźmin usiadł.

— Ocalisz głowę, Freixenet — powiedział zmęczonym głosem. - Zostaniesz jednym z niewielu, który wyszedł stąd żywy, przynajmniej ostatnio. I zostaniesz ojcem małej driady. Może kilku.

- Że jak? Mam być… rozpłodowcem?

— Nazwij to sobie, jak chcesz. Wybór masz ograniczony.

— Pojmuję — mruknął baron i uśmiechnął się obleśnie.

— Cóż, widywałem jeńców pracujących w kopalniach i kopiących kanały. Z dwojga złego wolę… Byle mi tylko sił starczyło. Trochę ich tutaj jest…

— Przestań się głupio uśmiechać — skrzywił się Geralt — i snuć marzenia. Niech ci się nie roją hołdy, muzyka, wino, wachlarze i rój wielbiących cię driad. Będzie jedna, może dwie. I nie będzie wielbienia. Potraktują całą sprawę bardzo rzeczowo. A ciebie jeszcze bardziej.

— Nie sprawia im to przyjemności? Ale chyba nie sprawia przykrości?

— Nie bądź dzieckiem. Pod tym względem one niczym nie różnią się od kobiet. Przynajmniej fizycznie.

— To znaczy?

— Od ciebie zależy, czy będzie to dla driady przyjemne, czy przykre. Ale nie zmieni to faktu, że jej chodzić będzie wyłącznie o efekt. Twoja osoba ma znaczenie drugorzędne. Nie oczekuj wdzięczności. Aha, i pod żadnym pozorem nie próbuj niczego z własnej inicjatywy.

— Z własnego czego?

— Jeżeli spotkasz ją rano — wyjaśnił cierpliwie wiedźmin — ukłoń się, ale, do diabła, bez uśmieszków czy mrugnieć. Dla driady to sprawa śmiertelnie poważna. Jeżeli ona się uśmiechnie albo podejdzie do ciebie, możesz z nią porozmawiać. Najlepiej o drzewach. Jeśli nie znasz się na drzewach, to o pogodzie. Ale jeżeli ona uda, że cię nie widzi, trzymaj się od niej z daleka. I trzymaj się z daleka od innych driad i uważaj na ręce. Dla driady, która nie jest gotowa, te sprawy nie istnieją. Dotkniesz jej i dostaniesz nożem, bo nie zrozumie intencji.

— Obeznanyś — uśmiechnął się Freixenet — z ich obyczajem godowym. Zdarzało ci się?

Wiedźmin nie odpowiedział. Przed oczyma miał piękną, smukłą driadę, jej bezczelny uśmiech. Vatt'ghern, bloede caerme. Wiedźmin, cholerny los. Coś ty nam przyprowadziła, Braenn? Po co on nam? Żadnego pożytku z wiedźmina…

— Geralt?

— Co?

— A księżniczka Cirilla?

— Zapomnij o niej. Będzie z niej driada. Za dwa, trzy lata wpakuje strzałę w oko własnemu bratu, gdyby spróbował wejść do Brokilonu.

— Psiakrew — zaklął Freixenet, krzywiąc się. - Eryyll będzie wściekły. Geralt? A nie dałoby się…

— Nie — uciął wiedźmin. - Nawet nie próbuj. Nie wyszedłbyś żywy z Duen Canell.

— Znaczy, dziewuszka jest stracona.

— Dla was, tak.

VI

Drzewem Eithne był, ma się rozumieć, dąb, a właściwie trzy zrośnięte razem dęby, wciąż jeszcze zielone, nie zdradzające żadnych objawów usychania, choć Geralt obliczał je na co najmniej trzysta lat. Dęby były wewnątrz puste, a dziupla miała rozmiary sporej izby o wysokim, zwężającym się w stożek pułapie. Wnętrze było oświetlone nie kopcącym kagankiem i skromnie, ale nie prymitywnie, zamienione na wygodną kwaterę.

Eithne klęczała pośrodku, na czymś w rodzaju włóknistej maty. Przed nią, wyprostowana i nieruchoma, jak gdyby skamieniała, siedziała na podwiniętych nogach Ciri, umyta i wyleczona z kataru, szeroko otwierająca swe wielkie, szmaragdowe oczy. Wiedźmin zauważył, że jej twarzyczka, teraz, gdy znikł z niej brud i grymas złośliwego diablęcia, była wcale ładna.

Eithne czesała długie włosy dziewczynki, powoli i pieszczotliwie.

— Wejdź, Gwynbleidd. Usiądź.

Usiadł, ceremonialnie przyklękając najpierw na jedno kolano.

— Wypocząłeś? - spytała driada, nie patrząc na niego, nie przerywając czesania. - Kiedy możesz wyruszyć w drogę powrotną? Co powiesz na jutro rano?

— Kiedy tylko rozkażesz — powiedział zimno — Pani Brokilonu. Wystarczy jednego twego słowa, bym przestał drażnić cię moją obecnością w Duen Canell.

— Geralt — Eithne powoli odwróciła głowę. - Nie zrozum mnie źle. Znam cię i szanuję. Wiem, żeś nigdy nie skrzywdził driady, rusałki, sylfidy czy nimfy, wręcz przeciwnie, zdarzało ci się występować w ich obronie, ratować życie. Ale to nie zmienia niczego. Za wiele nas dzieli. Należymy do innych światów. Nie chcę i nie mogę robić wyjątków. Dla nikogo. Nie będę pytała, czy to rozumiesz, bo wiem, że tak jest. Pytam, czy to akceptujesz.

— Co to zmieni?

— Nic. Ale chcę wiedzieć.

— Akceptuję — potwierdził. - A co z nią? Z Ciri? Ona też należy do innego świata.

Ciri spojrzała na niego płochliwie, potem rzuciła okiem w górę, na driadę. Eithne uśmiechnęła się.

— Już nie na długo — powiedziała.

— Eithne, proszę. Zastanów się.

— Nad czym?

— Oddaj mi ją. Niech wraca ze mną. Do świata, do którego należy.

— Nie, Biały Wilku — driada ponownie zagłębiła grzebień w popielate włosy dziewczynki. - Nie oddam jej. Kto jak kto, ale ty powinieneś to zrozumieć.

— Ja?

— Ty. Nawet do Brokilonu docierają wieści ze świata. Wieści o pewnym wiedźminie, który za świadczone usługi wymusza niekiedy dziwne przysięgi. "Dasz mi to, czego nie spodziewasz się zastać w domu". "Dasz mi to, co już masz, a o czym nie wiesz". Brzmi znajomie? Wszakże od pewnego czasu próbujecie w ten sposób pokierować przeznaczeniem, szukacie chłopców wyznaczonych przez los na waszych następców, chcecie bronić się przed wymarciem i zapomnieniem. Przed nicością. Dlaczego więc dziwisz się mnie? Ja troszczę się o los driad. To chyba sprawiedliwie? Za każdą zabitą przez ludzi driadę jedna ludzka dziewczynka.

— Zatrzymując ją, obudzisz wrogość i pragnienie zemsty, Eithne. Obudzisz zapiekłą nienawiść.

— Nic to dla mnie nowego, ludzka nienawiść. Nie, Geralt. Nie oddam jej. Zwłaszcza że zdrowa. To ostatnio nieczęste.

— Nieczęste?

Driada utkwiła w nim swe wielkie, srebrne oczy.

— Podrzucają mi chore dziewczynki. Dyfteryt, szkarlatyna, krup, ostatnio nawet ospa. Myślą, że nie mamy immunitetu, że epidemia nas zniszczy albo przynajmniej zdziesiątkuje. Rozczaruj ich, Geralt. Mamy coś więcej niż immunitet. Brokilon dba o swoje dzieci.

Zamilkła, pochylając się, ostrożnie rozczesała pasemko splątanych włosów Ciri, pomagając sobie drugą ręką.

— Czy mogę — odchrząknął wiedźmin — przystąpić do poselstwa, z którym przysyła mnie tu król Venzlav?

— A nie szkoda na to czasu? — uniosła głowę Eithne. - Po co masz się wysilać? Przecież ja doskonale wiem, czego chce król Venzlav. Do tego bynajmniej nie potrzeba proroczych zdolności. Chce, bym oddała mu Brokilon, zapewne aż po rzeczkę Vdę, którą, jak mi wiadomo, uważa, lub chciałby uważać za naturalną granicę pomiędzy Brugge a Verden. W zamian, jak przypuszczam, oferuje mi enklawę, mały i dziki zakątek lasu. I zapewne gwarantuje królewskim słowem i królewską opieką, że ten mały i dziki zakątek, ten skrawek puszczy, będzie należał do mnie po wieki wieków i że nikt nie ośmieli się niepokoić tam driad. Ze tam driady będą mogły żyć w pokoju. Co, Geralt? Venzlav chciałby zakończyć trwającą dwa stulecia wojnę o Brokilon. I aby ją zakończyć, driady miałyby oddać to, w obronie czego giną od dwustu lat? Tak po prostu — oddać? Oddać Brokilon?

Geralt milczał. Nie miał nic do dodania. Driada uśmiechnęła się.

— Czy tak właśnie brzmiała królewska propozycja, Gwynbleidd? Czy też może była bardziej szczera, mówiąca: "Nie zadzieraj głowy, leśne straszydło, bestio z puszczy, relikcie przeszłości, lecz posłuchaj, czego chcemy my, król Venzlav. A my chcemy cedru, dębu i hikory, chcemy mahoniu i złotej brzozy, cisu na łuki i masztowych sosen, bo Brokilon mamy pod bokiem, a musimy sprowadzać drewno zza gór. Chcemy żelaza i miedzi, które są pod ziemią. Chcemy złota, które leży na Craag Ań. Chcemy rąbać i piłować, i ryć w ziemi, nie musząc nasłuchiwać świstu strzał. I co najważniejsze — chcemy nareszcie być królem, któremu podlega wszystko w królestwie. Nie życzymy sobie w naszym królestwie jakiegoś Brokilonu, lasu, do którego nie możemy wejść. Taki las drażni nas, złości i spędza nam sen z powiek, bo my jesteśmy ludźmi, my panujemy nad światem. Możemy, jeśli zechcemy, tolerować na tym świecie kilka elfów, driad czy rusałek. Jeśli nie będą zbyt zuchwałe. Podporządkuj się naszej woli, Wiedźmo Brokilonu. Lub zgiń".

— Eithne, sama przyznałaś, że Venzlav nie jest głupcem ani fanatykiem. Z pewnością wiesz, że to król sprawiedliwy i miłujący pokój. Jego boli i martwi przelewana tu krew…

— Jeśli będzie trzymał się z dala od Brokilonu, nie popłynie ani kropla krwi.

— Dobrze wiesz… — Geralt uniósł głowę. - Dobrze wiesz, że to nie tak. Zabijano ludzi na Wypalankach, na Ósmej Mili, na Sowich Wzgórzach. Zabijano ludzi w Brugge, na lewym brzegu Wstążki. Poza Brokilonem.

— Miejsca, które wymieniłeś — odrzekła spokojnie driada — to Brokilon. Ja nie uznaję ludzkich map ani granic.

— Ale tam wyrąbano las sto lat temu! — Cóż znaczy sto lat dla Brokilonu? I sto zim? Geralt zamilkł.

Driada odłożyła grzebień, pogłaskała Ciri po popielatych włosach.