— Przesadzasz. Freixenet pokręcił głową.

— To przeznaczenie — powtórzył. - Musiało być w górze zapisane, że się znów spotkamy, wiedźminie. Że to znowu ty uratujesz mi skórę. Pamiętam, mówiono o tym w Hamm po tym, jak zdjąłeś ze mnie tamten ptasi urok.

— Przypadek — rzekł zimno Geralt. - Przypadek, Freixenet.

— Jaki tam przypadek. Psiakrew, przecież gdyby nie ty, do dziś dzień byłbym pewnie kormoranem…

— Ty byłeś kormoranem? — krzyknęła Ciri w podnieceniu. - Prawdziwym kormoranem? Ptakiem?

— Byłem — wyszczerzył zęby baron. - Zaczarowała mnie jedna taka… dziwka… Psia jej… Z zemsty.

— Pewnie nie dałeś jej futra — stwierdziła Ciri, marszcząc nos. - Na tę, no… mufkę.

— Był inny powód — zaczerwienił się lekko Freixenet, po czym groźnie łypnął na dziewczynkę. - Ale co to ciebie obchodzi, ty pędraku!

Ciri zrobiła obrażoną minę i odwróciła głowę.

— Tak — odkaszlnął Freixenet. - Na czym to ja… Aha, na tym, jak odczarowałeś mnie w Hamm. Gdyby nie ty, Geralt, zostałbym kormoranem do końca życia, latałbym dookoła jeziora i obsrywał gałęzie, łudząc się, że uratuje mnie koszulka z pokrzywowego łyka tkana przez moją siostrunię z uporem godnym lepszej sprawy. Psiakrew, co sobie przypomnę tę jej koszulkę, mam ochotę kogoś kopnąć. Ta idiotka…

— Nie mów tak — uśmiechnął się wiedźmin. - Chęci miała jak najlepsze. Źle ją poinformowano, to wszystko. O odczynianiu uroków krąży mnóstwo bezsensownych mitów. I tak miałeś szczęście, Freixenet. Mogła kazać ci dać nura we wrzące mleko. Słyszałem o takim wypadku. Nakrycie koszulką z pokrzywy, jakby na to nie spojrzeć, jest mało szkodliwe dla zdrowia, nawet jeśli mało pomaga.

— Ha, może i prawda. Może za wiele wymagam od niej. Eliza zawsze była głupia, od dziecka była głupia i śliczna, w samej rzeczy, świetny materiał na żonę dla króla.

— Co to jest śliczny materiał? - spytała Ciri. - I dlaczego na żonę?

— Nie wtrącaj się, pędraku, mówiłem. Tak, Geralt, miałem szczęście, żeś się wtedy pojawił w Hamm. I że szwagrunio król skłonny był wydać tę parę dukatów, których zażądałeś za zdjęcie uroku.

— Wiesz, Freixenet — rzekł Geralt, uśmiechając się jeszcze szerzej — że wieść o tym wydarzeniu rozeszła się szeroko?

— Prawdziwa wersja?

— Nie bardzo. Po pierwsze, dodano ci dziesięciu braci.

— No nie! — baron uniósł się na łokciu, zakasłał. — A zatem, wliczając Flizę, miało nas być dwanaście sztuk? Co za cholerny idiotyzm! Moja mamusia nie była królicą!

— To nie wszystko. Uznano, że kormoran jest mało romantyczny.

— Bo jest! Nic w nim nie ma romantycznego! — baron skrzywił się, macając pierś owiązaną łykiem i płatami brzozowej kory. - W co więc byłem zaklęty, według opowieści?

— W łabędzia. To znaczy, w łabędzie. Było was jedenastu, nie zapominaj.

— A w czym, do jasnej zarazy, łabędź jest romantyczniejszy od kormorana?

— Nie wiem.

— Ja też nie. Ale założę się, że w opowieści to Fliza odczarowała mnie za pomocą jej straszliwego koszuliszcza z pokrzyw?

— Wygrałeś. A co słychać u Flizy?

— Ma suchoty, bidulka. Długo nie pociągnie.

— Smutne.

— Smutne — potwierdził Freixenet beznamiętnie, patrząc w bok.

— Wracając do uroku — Geralt oparł się plecami o ścianę z posplatanych, sprężynujących gałęzi. - Nawrotów nie masz? Pióra ci nie rosną?

— Chwalić bogów, nie — westchnął baron. - Wszystko w porządku. Jedno, co mi zostało z tamtych czasów, to smak na ryby. Nie ma dla mnie, Geralt, lepszego żarcia niż ryba. Czasami z samego rana idę sobie do rybaków, na przystań, a zanim wyszukają mi coś szlachetniejszego, to ja sobie jedną, drugą garść uklejek prosto z sadza, parę piskorzy, jelca albo klenia… Rozkosz, nie żarcie.

— On był kormoranem — powiedziała powoli Ciri, patrząc na Geralta. - A ty go odczarowałeś. Ty umiesz czarować!

— To chyba oczywiste — rzekł Freixenet — że umie. Każdy wiedźmin umie.

— Wiedź… Wiedźmin?

— Nie wiedziałaś, że to wiedźmin? Sławny Geralt Riv? Prawda, skąd taki pędrak, jak ty, ma wiedzieć, kto to wiedźmin. Teraz to nie to co dawniej. Teraz jest mało wiedźminów, prawie nie uświadczysz. Pewnie w życiu nie widziałaś wiedźmina?

Ciri wolno pokręciła głową, nie spuszczając z Geralta wzroku.

— Wiedźmin, pędraku, to ta… — Freixenet urwał i zbladł, widząc wchodzącą do chatki Braenn. - Nie, nie chcę! Nie dam sobie niczego wlewać do gęby, nigdy, nigdy więcej! Geralt! Powiedz jej…

— Uspokój się.

Braenn nie zaszczyciła Freixeneta niczym więcej oprócz przelotnego spojrzenia. Podeszła od razu do Ciri siedzącej w kucki obok wiedźmina.

— Chodź — powiedziała. - Chodź, kruszynko.

— Dokąd? — wykrzywiła się Ciri. - Nie pójdę. Chcę być z Geraltem.

— Idź — uśmiechnął się wymuszenie wiedźmin. - Pobawisz się z Braenn i młodymi driadami. Pokażą ci Duen Canell…

— Nie zawiązała mi oczu — powiedziała Ciri bardzo wolno. - Gdyśmy tu szli, nie zawiązała mi oczu. Tobie zawiązała. Żebyś nie mógł tu trafić, gdy odejdziesz. To znaczy…

Geralt spojrzał na Braenn. Driada wzruszyła ramionami, potem objęła i przytuliła dziewczynkę.

— To znaczy… — głos Ciri załamał się nagle. - To znaczy, że ja stąd nie odejdę. Tak?

— Nikt nie ujdzie przed swym przeznaczeniem. Wszyscy odwrócili głowy na dźwięk tego głosu. Cichego, ale dźwięcznego, twardego, zdecydowanego. Głosu wymuszającego posłuch, nie uznającego sprzeciwu. Braenn skłoniła się. Geralt przyklęknął na jedno kolano.

— Pani Eithne…

Władczyni Brokilonu nosiła powłóczystą, zwiewną, jasnozieloną szatę. Jak większość driad, była niewysoka i szczupła, ale dumnie uniesiona głowa, twarz o poważnych, ostrych rysach i zdecydowane usta sprawiały, że wydawała się wyższa i potężniejsza. Jej włosy i oczy miały kolor roztopionego srebra.

Weszła do szałasu eskortowana przez dwie młodsze driady uzbrojone w łuki. Bez słowa skinęła na Braenn. a ta natychmiast chwyciła Ciri za rączkę i pociągnęła w stronę wyjścia, pochylając nisko głowę. Ciri stąpała sztywno i niezgrabnie, blada i oniemiała. Gdy przechodziła obok Eithne, srebrnowłosa driada szybkim ruchem ujęła ją pod brodę, uniosła, długo patrzyła w oczy dziewczynki. Geralt widział, że Ciri drży.

— Idź — powiedziała wreszcie Eithne. - Idź, dziecko. Nie lękaj się niczego. Nic nie jest już w stanie odmienić twego przeznaczenia. Jesteś w Brokilonie.

Ciri posłusznie podreptała za Braenn. W wyjścia odwróciła się. Wiedźmin spostrzegł, że usta jej drżą, a zielone oczy szklą się od łez. Nie powiedział ani słowa. Klęczał nadal, pochyliwszy głowę.

— Wstań, Gwynbleidd. Witaj.

— Witaj, Eithne, Pani Brokilonu.

— Ponownie mam przyjemność gościć cię w moim Lesie. Jakkolwiek przybywasz tu bez mojej wiedzy i zgody. Wchodzenie do Brokilonu bez mojej wiedzy i zgody jest ryzykowne, Biały Wilku. Nawet dla ciebie.

— Przybywam z poselstwem.

— Ach… — uśmiechnęła się lekko driada. - To stąd twoja śmiałość, której nie chciałabym określić innym, bardziej dosadnym słowem. Geralt, nietykalność posłów to zwyczaj przyjęty wśród ludzi. Ja go nie akceptuję. Nie uznaję niczego, co ludzkie. Tu jest Brokilon.

— Eithne…

— Milcz — przerwała, nie podnosząc głosu. - Kazałam cię oszczędzić. Wyjdziesz z Brokilonu żywy. Nie dlatego, ze jesteś posłem. Z innych powodów.

— Nie interesuje cię, czyim jestem posłem? Skąd przychodzę, w czyim imieniu?

— Mówiąc szczerze, nie. Tu jest Brokilon. Ty przychodzisz z zewnątrz, ze świata, który mnie nie obchodzi. Dlaczego miałabym tracić czas na wysłuchiwanie poselstw? Czym mogą być dla mnie jakieś propozycje, jakieś ultimatum wymyślone przez kogoś, kto myśli i czuje inaczej niż ja? Cóż może mnie obchodzić, co myśli król Venzlav?

Geralt ze zdumieniem pokręcił głową.

— Skąd wiesz, że przychodzę od Venzlava?

— To przecież jasne — rzekła driada z uśmiechem. - Ekkehard jest za głupi. Ervyll i Viraxas zbyt mnie nienawidzą. Włości innych z Brokilonem nie graniczą.

— Wiesz mnóstwo o tym, co dzieje się poza Brokilonem, Eithne.

— Wiem bardzo wiele, Biały Wilku. To przywilej mojego wieku. Teraz zaś, jeżeli pozwolisz, chciałabym załatwić poufną sprawę. Czy ten mężczyzna o aparycji niedźwiedzia — driada przestała się uśmiechać i spojrzała na Freixeneta — jest twoim przyjacielem?

— Znamy się. Odczarowałem go kiedyś.

— Problem polega na tym — rzekła zimno Eithne — że nie wiem, co z nim począć. Przecież nie mogę go teraz kazać dobić. Pozwoliłabym, by wyzdrowiał, ale stanowi zagrożenie. Na fanatyka nie wygląda. A zatem łowca skalpów. Wiem, ze Ervyll płaci za każdy skalp driady. Nie pamiętam, ile. Zresztą, cena rośnie wraz ze spadkiem wartości pieniądza.

— Mylisz się. On nie jest łowcą skalpów.

— Po co więc wlazł do Brokilonu?

— Szukać dziewczynki, którą powierzono jego opiece. Zaryzykował życiem, by ją odnaleźć.

— Bardzo głupio — rzekła zimno Eithne. - To nawet trudno nazwać ryzykiem. Szedł na pewną śmierć, to, że żyje, zawdzięcza wyłącznie końskiemu zdrowiu i wytrzymałości. Jeżeli zaś chodzi o to dziecko, to ono też ocalało przypadkiem. Moje dziewczęta nie strzelały, bo myślały że to puk albo leprekaun.

Spojrzała jeszcze raz na Freixeneta, a Geralt zobaczył, że jej usta straciły nieprzyjemną twardość.

— No, dobrze. Uczcijmy jakoś ten dzień.

Podeszła do posłania z gałęzi. Obie towarzyszące jej driady zbliżyły się również. Freixenet pobladł i skurczył się, wcale nie robiąc się przez to mniejszy.

Eithne patrzyła na niego przez chwilę, lekko mrużąc oczy.

— Masz dzieci? — spytała wreszcie. - Do ciebie mówię, klocu.

— Hę?

— Chyba wyrażam się jasno.

— Nie jestem… — Freixenet odchrząknął, zakasłał. - Nie jestem żonaty.

— Mało obchodzi mnie twoje życie rodzinne. Interesuje mnie, czy zdolny jesteś wykrzesać coś z twoich otłuszczonych lędźwi. Na Wielkie Drzewo! Czyś uczynił kiedy kobietę brzemienną?

— Eee… Tak… Tak, pani, ale…