— Ogłuchłaś? Kim jesteś, pytam? Jak się nazywasz?

— Ciri — smarknęła.

Geralt odwrócił się. Braerm, oglądając łuk, łypała okiem na niego.

— Słuchaj, Braenn…

— Czego?

— Czy to możliwe… Czy to możliwe, żeby ona… uciekła wam z Duen Canell?

— Ee?

— Nie udawaj kretynki — zdenerwował się. - Wiem, że porywacie dziewczynki. A ty sama, co, z nieba spadłaś do Brokilonu? Pytam, czy to możliwe…

— Nie — ucięła driada. - Nigdym jej na oczy nie widziała.

Geralt przyjrzał się dziewczynce. Jej popielatoszare włosy były potargane, pełne igliwia i listków, ale pachniały czystością, nie dymem, nie oborą ani tłuszczem. Ręce, choć nieprawdopodobnie brudne, były małe i delikatne, bez szram i odcisków. Chłopięce ubranie, kubraczek z czerwonym kapturkiem, jakie nosiła, na nic nie wskazywało, ale wysokie buciki zrobione były z miękkiej, drogiej, cielęcej skóry. Nie, z pewnością nie było to wiejskie dziecko. Freixenet, pomyślał nagle wiedźmin. To jej szukał Freixenet. Za nią poszedł do Brokilonu.

— Skąd jesteś, pytam, smarkulo?

— Jak mówisz do mnie! — dziewczynka hardo zadarła głowę i tupnęła nóżką. Miękki mech zupełnie zepsuł efekt tego tupnięcia.

— Ha — powiedział wiedźmin i uśmiechnął się. - W samej rzeczy, księżniczka. Przynajmniej w mowie, bo wygląd nikczemny. Jesteś z Verden, prawda? Wiesz, że cię szukają? Nie martw się, odstawię cię do domu. Słuchaj, Braenn…

Gdy odwrócił głowę, dziewczynka błyskawicznie zakręciła się na pięcie i puściła biegiem przez las, po łagodnym zboczu wzgórza.

— Bloede turd! — wrzasnęła driada, sięgając do kołczana. - Caemm 'erę!

Dziewczynka, potykając się, pędziła na oślep przez las, trzeszcząc wśród suchych gałęzi.

— Stój! — krzyknął Geralt. - Dokąd, zaraza!

Braenn błyskawicznie napięła łuk. Strzała zasyczała jadowicie, mknąc po płaskiej paraboli, grot ze stukotem wbił się w pień, nieledwie muskając włosy dziewczynki. Mała skuliła się i przypadła do ziemi.

— Ty cholerna idiotko — syknął wiedźmin, zbliżając się do driady. Braenn zwinnie dobyła z kołczanu następną strzałę. - Mogłaś ją zabić!

— Tu jest Brokilon — powiedziała hardo.

— A to jest dziecko!

— No to co?

Spojrzał na brzechwę strzały. Były na niej pręgowane pióra z lotek kury bażanta barwione na żółto w wywarze z kory. Nie powiedział ani słowa. Odwrócił się i szybko poszedł w las. Dziewczynka leżała pod drzewem, skulona, ostrożnie unosząc głowę i patrząc na strzałę tkwiącą w pniu. Usłyszała jego kroki i poderwała się, ale dopadł jej w krótkim skoku, chwycił za czerwony kapturek kubraczka. Odwróciła głowę i spojrzała na niego, potem na rękę, trzymającą kapturek. Puścił ją.

— Dlaczego uciekałaś?

— Nic ci do tego — smarknęła. - Zostaw mnie w spokoju, ty… ty…

— Głupi bachorze — syknął wściekle. - Tu jest Brokilon. Mało ci było wija? Sama nie dożyjesz w tym lesie do rana. Jeszcze tego nie pojęłaś?

— Nie dotykaj mnie! — rozdarła się. - Ty pachołku, ty! Jestem księżniczką, nie myśl sobie!

— Jesteś głupią smarkulą.

— Jestem księżniczką!

— Księżniczki nie łażą same po lesie. Księżniczki mają czyste nosy.

— Głowę ci każę ściąć! I jej też! - dziewczynka otarła nos dłonią i wrogo spojrzała na podchodzącą driadę. Braenn parsknęła śmiechem.

— No, dobrze, dość tych wrzasków — przerwał wiedźmin. - Dlaczego uciekałaś, księżniczko? I dokąd? Czego się boisz?

Milczała, pociągając nosem.

— Dobrze, jak chcesz — mrugnął do driady. - My idziemy. Chcesz zostać sama w lesie, twoja wola. Ale na drugi raz, gdy dopadnie cię yghern, nie wrzeszcz. Księżniczkom to nie przystoi. Księżniczki umierają nawet nie pisnąwszy, wytarłszy uprzednio nosy do czysta. Idziemy, Braenn. Żegnaj, wasza wysokość.

— Za… zaczekaj.

— Aha?

— Pójdę z wami.

— Zaszczyceniśmy wielce. Prawda, Braenn?

— Ale nie zaprowadzisz mnie znowu do Kistrina? Przyrzekasz?

— Kto to jest… — zaczął. - Ach, psiakrew. Kistrin. Książę Kistrin? Syn króla Ervylla z Verden?

Dziewczynka wydęła małe usteczka, smarknęła i odwróciła głowę.

— Dość tych igrów — odezwała się ponuro Braenn. - Idziem.

— Zaraz, zaraz — wiedźmin wyprostował się i spojrzał na driadę z góry. - Plany ulegają pewnej zmianie, moja śliczna łuczniczko.

— Ee? — Braenn uniosła brwi.

— Pani Eithne zaczeka. Muszę odprowadzić tę małą do domu. Do Verden.

Driada zmrużyła oczy i sięgnęła do kołczana.

— Nikaj nie pójdziesz. Ani ona. Wiedźmin uśmiechnął się paskudnie.

— Uważaj, Braenn — powiedział. - Ja nie jestem szczeniakiem, któremu wczoraj wpakowałaś strzałę w oko z zasadzki. Ja umiem się bronić.

— Bloede arss! — syknęła, unosząc łuk. - Idziesz do Duen Canell, ona takoż! Nie do Verden!

— Nie! Nie do Verden! — popielatowłosa dziewuszka, przypadła do driady, przycisnęła się do jej szczupłego uda. - Idę z tobą! A on niech sobie idzie sam do Verden, do głupiego Kistrina, jeśli tak chce!

Braenn nawet nie spojrzała na nią, nie spuszczała oka z Geralta. Ale opuściła łuk.

— Ss turd! — splunęła mu pod nogi. - Ano! A idź, gdzie cię oczy poniosą! Obaczym, czy zdołasz. Zdechniesz, nim wyjdziesz z Brokilonu.

Ma rację, pomyślał Geralt. Nie mam szans. Bez niej ani nie wyjdę z Brokilonu, ani nie dotrę do Duen Canell. Trudno, zobaczymy. Może uda się wyperswadować Eithne…

— No, Braenn — powiedział pojednawczo, uśmiechnął się. - Nie wściekaj się, ślicznotko. Dobrze, niech będzie po twojemu. Idziemy wszyscy do Duen Canell. Do pani Eithne.

Driada burknęła coś pod nosem, zdjęła strzałę z cięciwy.

— W drogę tedy — powiedziała, poprawiając opaskę na włosach. - Dość się czasu zwlekło.

— Oooj… — jęknęła dziewczynka, robiąc krok.

— Czego tam?

— Coś mi się stało… W nogę.

— Zaczekaj, Braenn! Chodź, smarkulo, wezmę cię na barana.

Była cieplutka i pachniała jak mokry wróbel.

— Jak masz na imię, księżniczko? Zapomniałem.

— Ciri.

— A twoje włości, gdzie leżą, jeśli wolno spytać?

— Nie powiem ci — burknęła. - Nie powiem i już.

— Przeżyję. Nie wierć się i nie smarkaj mi nad uchem. Co robiłaś w Brokilonie? Zgubiłaś się? Zabłądziłaś?

— Akurat! Ja nigdy nie błądzę.

— Nie wierć się. Uciekłaś od Kistrina? Z zamku Nastrog? Przed czy po ślubie?

— Skąd wiesz? — smarknęła przejęta.

— Jestem niesamowicie mądry. Dlaczego uciekałaś akurat do Brokilonu? Nie było bezpieczniejszych kierunków?

— Głupi koń poniósł.

- Łżesz, księżniczko. Przy twojej posturze mogłabyś dosiąść najwyżej kota. I to łagodnego.

— To Marek jechał. Giermek rycerza Voymira. A w lesie koń się wywalił i złamał nogę. I pogubiliśmy się.

— Mówiłaś, że ci się to nie zdarza.

— To on zabłądził, nie ja. Była mgła. I pogubiliśmy się.

Pogubiliście się, pomyślał Geralt. Biedny giermek rycerza Ybymira, który miał nieszczęście nadziać się na Braenn i jej towarzyszki. Szczeniak, nie wiedzący zapewne, co to kobieta, pomaga w ucieczce zielonookiej smarkuli, bo nasłuchał się rycerskich opowieści o dziewicach zmuszanych do małżeństwa. Pomaga jej uciec, po to, by paść od strzały farbowanej driady, która zapewne nie wie, co to mężczyzna. Ałe już umie zabijać.

— Pytałem, zwiałaś z zamku Nastrog przed ślubem czy po ślubie?

— Zwiałam i już, co ci do tego — zaburczała. - Babka powiedziała, że mam tam jechać i poznać go. Tego Kistri-na. Tylko poznać. A ten jego ojciec, ten brzuchasty król…

— Ervyll.

— … od razu ślub i ślub. A ja jego nie chcę. Tego Kistrina. Babka powiedziała…

— Taki ci wstrętny książę Kistrin?

— Nie chcę go — oświadczyła hardo Ciri, pociągając nosem, w którym grało aż miło. - Jest gruby, głupi i brzydko pachnie mu z buzi. Zanim tam pojechałam, pokazali mi obrazek, a na obrazku on gruby nie był. Nie chcę takiego męża. W ogóle nie chcę męża.

— Ciri — rzekł wiedźmin niepewnie. - Kistrin jest jeszcze dzieckiem, tak jak i ty. Za parę lat może być z niego całkiem przystojny młodzian.

— To niech mi przyślą drugi obrazek, za parę lat — prychnęła. - I jemu też. Bo powiedział mi, że na obrazku, który jemu pokazali, ja byłam dużo ładniejsza. I przyznał się, że kocha Alvinę, damę dworu, i chce być jej rycerzem. Widzisz? On mnie nie chce i ja jego nie chcę. To po co ślub?

— Ciri — mruknął wiedźmin. - On jest księciem, a ty księżniczką. Książęta i księżniczki tak właśnie się żenią, nie inaczej. Taki jest zwyczaj.

— Mówisz jak wszyscy. Myślisz, że jeśli jestem mała, to można mi nakłamać.

— Nie kłamię.

— Kłamiesz.

Geralt zamilkł. Braenn, idąca przed nimi, obejrzała się, zapewne zdziwiona ciszą. Wzruszywszy ramionami, podjęła marsz.

— Dokąd my idziemy? — odezwała się ponuro Ciri. - Chcę wiedzieć! Geralt milczał.

— Odpowiadaj, jak cię pytają! - rzekła groźnie, popierając rozkaz głośnym smarknięciem. - Czy wiesz, kto… Kto na tobie siedzi?

Nie zareagował.

— Bo ugryzę cię w ucho! — wrzasnęła. Wiedźmin miał dosyć. Ściągnął dziewczynkę z karku i postawił na ziemi.

— Słuchaj no, smarkulo — powiedział ostro, mocując się z klamrą pasa. - Zaraz przełożę cię przez kolano, ściągnę gacie i dam po tyłku rzemieniem. Nikt mnie przed tym nie powstrzyma, bo tu nie królewski dwór, a ja nie jestem twoim dworakiem ani sługą. Zaraz pożałujesz, że nie zostałaś w Nastrogu. Zaraz zobaczysz, że jednak lepiej być księżną niż zagubionym w lesie usmarkańcem. Bo księżnej, i owszem, wolno zachowywać się nieznośnie. Księżnej nawet wtedy nikt nie leje w tyłek rzemieniem, co najwyżej książę pan, osobiście.

Ciri skurczyła się i kilkakrotnie pociągnęła nosem. Braenn, oparta o drzewo, beznamiętnie przyglądała się.

— No jak? — spytał wiedźmin, owijając pas wokół na-pięstka. - Będziemy już zachowywać się godnie i powściągliwie? Jeżeli nie, przystąpimy do łojenia zadka jej wysokości. No? Tak czy nie?