— Dacie mu zdechnąć? - nie podniósł głosu. - Pozwolicie mu, tak po prostu, powoli zadławić się krwią? W takim razie lepiej go dobić.

— Zawrzyj gębę! - szczeknęła driada, przechodząc na wspólny. Ale opuściła łuk i zwolniła napięcie cięciwy. Spojrzała na tę drugą pytająco. Ceglasta kiwnęła głową, wskazała na wykrot. Oliwkowa pobiegła, szybko i bezszelestnie.

— Chcę się widzieć z panią Eithne — powtórzył Geralt. - Niosę poselstwo…

— Ona — ceglasta wskazała na miodową — zaprowadzi cię do Duen Canell. Idź.

— Frei… A ten ranny?

Driada spojrzała na niego, mrużąc oczy. Wciąż bawiła się strzałą, zaczepioną na cięciwie.

— Nie frasuj się — powiedziała. - Idź. Ona cię zaprowadzi.

— Ale…

— Va'en vort! — ucięła, zaciskając usta.

Wzruszył ramionami, odwrócił się w stronę tej o włosach w kolorze miodu. Wydawała się najmłodsza z całej trójki, ale mógł się mylić. Zauważył, że oczy ma niebieskie.

— Chodźmy tedy.

— Ano — powiedziała cicho miodowa. Po krótkiej chwili wahania oddała mu miecz. - Chodźmy.

— Jak masz na imię? - spytał.

— Zawrzyj gębę.

Szła przez matecznik bardzo szybko, nie oglądając się. Geralt musiał się mocno wysilić, by za nią nadążyć. Wiedział, że driada robi to celowo, wiedział, że chce, aby idący za nią człowiek z jękiem ugrzązł w chaszczach, by zwalił się na ziemię wyczerpany, niezdolny do dalszego marszu. Oczywiście, nie wiedziała, że ma do czynienia z wiedźminem, nie z człowiekiem. Była za młoda, by wiedzieć, kim jest wiedźmin.

Dziewczyna — Geralt wiedział już, ze nie jest czystej krwi driadą — zatrzymała się nagle, odwróciła. Widział, ze piersi ostro falują jej pod łaciatym kubraczkiem, ze z trudem powstrzymuje się, by nie oddychać ustami.

— Zwolnimy? — zaproponował z uśmiechem.

— Yea — spojrzała na niego niechętnie. - Aeen esseath Sidh?

— Nie, nie jestem elfem. Jak masz na imię?

— Braenn — odpowiedziała, wznawiając marsz, ale już wolniejszym krokiem, nie starając się wyprzedzać go. Szli obok siebie, blisko. Czuł zapach jej potu, zwykłego potu młodej dziewczyny. Pot driad miał zapach rozcieranych w dłoniach wierzbowych listków.

— A jak nazywałaś się przedtem? Spojrzała na niego, usta skrzywiły się jej nagle, myślał, że żachnie się lub nakaże mu milczenie. Nie zrobiła tego.

— Nie pamiętam — powiedziała z ociąganiem. Nie sądził, żeby to była prawda.

Nie wyglądała na więcej niż szesnaście lat, a nie mogła być w Brokilonie dłużej niż sześć, siedem — gdyby trafiła tu wcześniej, maleńkim dzieckiem lub wręcz niemowlęciem, nie rozpoznałby już w niej człowieka. Niebieskie oczy i naturalnie jasne włosy zdarzały się i u driad. Dzieci driad, poczynane w celebrowanych kontaktach z elfami lub ludźmi, przejmowały cechy organiczne wyłącznie od matek i były to wyłącznie dziewczynki. Niezmiernie rzadko, i z reguły w którymś z następnych pokoleń, rodziło się jednak niekiedy dziecko o oczach lub włosach anonimowego męskiego protoplasty. Ale Geralt był pewien, że Braenn nie miała w sobie ani kropli krwi driad. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Krew czy nie, obecnie była driadą.

— A ciebie — spojrzała na niego koso — jak zwać?

— Gwynbleidd. Kiwnęła głową.

— Pójdziem tedy… Gwynbleidd.

Szli wolniej niż poprzednio, ale nadal szybko. Braenn, rzecz jasna, znała Brokilon — gdyby był sam, Geralt nie byłby w stanie utrzymać ani tempa, ani właściwego kierunku. Braenn przemykała przez zaporę matecznika krętymi, zamaskowanymi ścieżkami, pokonywała wąwozy, biegnąc zwinnie, jak po mostach, po zwalonych pniach, śmiało chlupotała przez zielone od rzęsy, lśniące połacie trzęsawisk, na które wiedźmin nie odważyłby się wkroczyć i traciłby godziny, jeśli nie dni, na ich obejście.

Nie tylko przed dzikością lasu chroniła go obecność Braenn — były miejsca, w których driada zwalniała kroku, szła bardzo ostrożnie, macając stopą ścieżkę, trzymając go za rękę. Wiedział, z jakiego powodu. O pułapkach Brokilonu krążyły legendy — mówiono o dołach, pełnych zaostrzonych palików, o samostrzałach, o walących się drzewach, o straszliwym jeżu — kolczastej kuli na linie, spadającej znienacka, wymiatającej ścieżkę. Bywały też miejsca, w których Braenn zatrzymywała się i gwizdała melodyjnie, a z zarośli odpowiadały jej gwizdy. Bywały tez miejsca, w których przystawała z ręką na strzale w kołczanie, nakazując mu ciszę, i czekała w napięciu, aż coś, co szeleściło w gąszczu, oddali się.

Pomimo szybkiego marszu, musieli zatrzymać się na noc. Braenn wybrała miejsce bezbłędnie — na pagórku, na który różnice temperatur niosły podmuchy ciepłego powietrzą. Spali na uschłych paprociach, bardzo blisko siebie, zwyczajem driad. W środku nocy Braenn objęła go, przytuliła się mocno. I nic więcej. Objął ją. I nic więcej. Była driadą. Chodziło tylko o ciepło.

O brzasku, jeszcze prawie po ciemku, wyruszyli w dalszą drogę.

II

Pokonywali pas rzadziej zalesionych wzgórz, klucząc kotlinkami, wypełnionymi mgłą, idąc przez rozległe, trawiaste polany, przez wiatrołomy.

Braenn po raz kolejny zatrzymała się, rozejrzała. Sprawiała wrażenie, jakby zgubiła drogę, ale Geralt wiedział, że to niemożliwe. Korzystając jednak z przerwy w marszu, przysiadł na zwalonym pniu.

I wtedy usłyszał krzyk. Cienki. Wysoki. Rozpaczliwy.

Braenn przyklęknęła błyskawicznie, wyciągając z kołczana jednocześnie dwie strzały. Jedną chwyciła w zęby, drugą zaczepiła o cięciwę, napięła łuk, celując na ślepo, przez krzaki, na głos.

— Nie strzelaj! — krzyknął.

Przeskoczył przez pień, przedarł się przez zarośla.

Na niewielkiej polanie u podnóża kamienistego urwiska stała mała istotka w szarym kubraczku przyciśnięta plecami do pnia uschniętego grabu. Przed nią, o jakieś pięć kroków, coś poruszało się powoli, rozgarniając trawy. To coś miało około dwóch sążni długości i było ciemnobrązowe. W pierwszej chwili Geralt pomyślał, że to wąż. Ale spostrzegł żółte, ruchliwe, haczykowate odnóża, płaskie segmenty długiego tułowia i zorientował się, ze to nie wąż. Ze to coś znacznie gorszego.

Przytulona do pnia istotka pisnęła cienko. Olbrzymi wij uniósł ponad trawy długie, drgające czułki, łowił nimi zapach i ciepło.

— Nie ruszaj się! - wrzasnął wiedźmin i tupnął, by zwrócić na siebie uwagę skolopendromorfa. Ale wij nie zareagował, jego czułki uchwyciły już woń bliższej ofiary. Potwór poruszył odnóżami, zwinął się esowato i ruszył do przodu. Jego jaskrawożółte łapy migały wśród traw, równo, jak wiosła galery.

— Yghern! — krzyknęła Braenn.

Geralt dwoma susami wpadł na polanę, w biegu wyszarpując miecz z pochwy na plecach, z rozpędu, biodrem, uderzył skamieniałą pod drzewem istotkę, odrzucając ją w bok, w krzaki jeżyn. Skolopendromorf zaszeleścił w trawie, zadrobił odnóżami i rzucił się na niego, unosząc przednie segmenty, szczękając ociekającymi jadem kleszczami. Geralt zatańczył, przeskoczył przez płaskie cielsko i z półobrotu rąbnął mieczem, mierząc w miększe miejsce, pomiędzy pancerne płyty tułowia. Potwór był jednak zbyt szybki, miecz uderzył w chitynową skorupę, nie przecinając jej — gruby dywan mchu zamortyzował uderzenie. Geralt odskoczył, ale nie dość zwinnie. Skolopendromorf owinął tylną część cielska wokół jego nóg, z potworną siłą. Wiedźmin upadł, przekręcił się i spróbował wyrwać.

Bezskutecznie.

Wij wygiął się i obrócił, by dosięgnąć go kleszczami, przy czym gwałtownie zadrapał pazurami o drzewo, przewinął się po nim. W tym momencie nad głową Geralta syknęła strzała, z trzaskiem przebijając pancerz, przygważdżając stwora do pnia. Wij zwinął się, złamał strzałę i uwolnił się, ale natychmiast ugodziły go dwa dalsze pociski. Wiedźmin kopniakiem odrzucił od siebie trzepoczący odwłok, odturlał się w bok.

Braenn, klęcząc, szyła z łuku w nieprawdopodobnym tempie, pakując w skolopendromorfa strzałę po strzale. Wij łamał brzechwy i uwalniał się, ale kolejna strzała znowu przygważdżała go do pnia. Płaski, błyszczący, ciemnorudy łeb stwora kłapał i szczękał kleszczami przy miejscach, gdzie trafiały groty, bezmyślnie usiłując dosięgnąć raniącego go wroga.

Geralt przyskoczył z boku i ciął mieczem z szerokiego zamachu, kończąc walkę jednym uderzeniem. Drzewo podziałało jak katowski pień.

Braenn zbliżyła się powoli, z napiętym łukiem, kopnęła wijący się wśród traw, przebierający odnóżami tułów, splunęła na niego.

— Dzięki — rzekł wiedźmin, miażdżąc ucięty łeb wiją. uderzeniami obcasa.

— Ee?

— Uratowałaś mi życie.

Driada spojrzała na niego. Nie było w tym spojrzeniu ani zrozumienia, ani emocji.

— Yghern — powiedziała, trącając butem skręcające się cielsko. - Połamał mi szypy.

— Uratowałaś życie i mnie, i tej małej driadzie — powtórzył Geralt. - Psiakrew, gdzie ona jest?

Braenn zręcznie odgarnęła krzaki jeżyn, zagłębiła ramię wśród kolczatych pędów.

— Takem myślała — powiedziała, wyciągając z chaszczy istotkę w szarym kubraczku. - Obacz sam, Gwynbleidd.

To nie była driada. Nie był to też elf, sylfida, puk ani niziołek. To była najzwyklejsza w świecie ludzka dziewczynka. W środku Brokilonu, najniezwyklejszym miejscu dla zwykłych, ludzkich dziewczynek.

Miała jasne, mysiopopielate włosy i wielkie, jadowicie zielone oczy. Nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat.

— Kim jesteś? - spytał. - Skąd się tu wzięłaś? Nie odpowiedziała. Gdzie ja ją już widziałem, pomyślał. Gdzieś już ją widziałem. Ją lub kogoś bardzo do niej podobnego.

— Nie bój się — powiedział niepewnie.

— Nie boję się — burknęła niewyraźnie. Najwidoczniej miała katar.

— Dyrdajmy stąd — odezwała się nagle Braenn, rozglądając się dookoła. - Gdzie jest jeden yghem, wraz patrzeć drugiego. A ja już mało szypów mam.

Dziewczynka spojrzała na nią, otworzyła usta, otarła buzię wierzchem dłoni, rozmazując kurz.

— Kim ty, do diabła, jesteś? - powtórzył Geralt, pochylając się. - Co robisz w… W tym lesie? Jak się tu dostałaś?

Dziewczynka opuściła głowę i pociągnęła zakatarzonym nosem.