— Precz od promu! — ryczał konny, wywijając mieczem. - Tylko wojsko! Precz, bo łby będę rozwalał!

Geralt ściągnął wodze, wstrzymał klacz, tańczącą tuż przy krawędzi wąwozu.

Wąwozem, w brzęku oręża i zbroi, cwałowali ciężkozbrojni, wzbijając tumany kurzu przysłaniające biegnących z tyłu tarczowników.

— Geraaaalt!

Spojrzał w dół. Na porzuconym, zepchniętym z gościńca wozie zapełnionym drewnianymi klatkami podskakiwał i wymachiwał rękami szczupły mężczyzna w wiśniowym kubraku i kapelusiku z czaplim piórkiem. W klatkach trzepotały i darły się kury i gęsi.

— Geraaalt! To ja!

— Jaskier! Chodź tutaj!

— Precz, precz od promu! — ryczał na przystani konny z obandażowaną głową. - Prom tylko dla wojska! Chcecie na tamten brzeg, psie chwosty, to do toporów i w las, tratwy klecić! Prom tylko dla wojska!

— Na bogów, Geralt — sapał poeta, wdrapawszy się po zboczu wąwozu. Jego wiśniowy kubrak usiany był, niby śniegiem, ptasim pierzem. - Widzisz, co się dzieje? Ci z Sodden niechybnie przegrali bitwę, zaczął się odwrót. Co ja mówię, jaki odwrót? To ucieczka, po prostu paniczna ucieczka! I nam trzeba stąd wiać, Geralt. Na tamten brzeg Jarugi…

— Co tu robisz, Jaskier? Skąd się tu wziąłeś?

— Co robię? - wrzasnął bard. - Jeszcze pytasz? Uciekam jak wszyscy, cały dzień tłukę się na tym wozie! Konia w nocy ukradł mi jakiś skurwysyn! Geralt, błagam, wyciągnij mnie z tego piekła! Powiadam ci, Nilfgaardczycy mogą tu być w każdej chwili! Kto nie odgrodzi się od nich Jarugą, pójdzie pod nóż. Pod nóż, rozumiesz?

— Nie panikuj, Jaskier.

W dole, na przystani, rżenie koni, wciąganych przemocą na prom, tłukących kopytami po deskach. Wrzask. Kotłowanina. Plusk wody, w którą wtoczył się zepchnięty wóz, ryk wołów, wystawiających pyski nad powierzchnię. Geralt patrzył, jak toboły i skrzynie z wozu obróciły się w nurcie, uderzyły w burtę promu, popłynęły. Wrzask, przekleństwa. W wąwozie chmura pyłu, tętent.

— Po kolei! — darł się zabandażowany, najeżdżając koniem na tłum. - Porządek, psia wasza mać! Po kolei!

— Geralt — jęknął Jaskier, chwytając za strzemię. - Widzisz, co się tam dzieje? W życiu nie zdołamy dostać się na ten prom. Wojacy przeprawią nim tylu, ilu zdołają, a potem spalą, żeby nie posłużył Nilfgaardczykom. Tak się zwykle robi, no nie?

— Zgadza się — kiwnął głową wiedźmin. - Tak się zwykle robi. Nie pojmuję jednak, skąd ta panika? Co to, pierwsza wojna, innych nie bywało? Jak zwykle, drużyny królów poszczerbią się nawzajem, a potem królowie dogadają się, podpiszą traktat i obaj urżną się z tej okazji. Dla tych, którzy w tej chwili miażdżą sobie żebra na przystani, nic się w zasadzie nie zmieni. Skąd więc cały ten gwałt?

Jaskier spojrzał na niego bacznie, nie puszczając strzemienia.

— Ty chyba masz kiepskie informacje, Geralt — powiedział. - Albo nie potrafisz zrozumieć ich znaczenia. To nie jest zwykła wojna o sukcesję tronu czy spłachetek ziemi.

To nie jest potyczka dwóch feudałów, którą chłopi obserwują, nie przerywając sianokosów.

— Cóż to zatem jest? Oświeć mnie, bo w samej rzeczy nie wiem, o co chodzi. Tak między nami, to niewiele mnie to w sumie interesuje, ale objaśnij, proszę.

— Nie było nigdy podobnej wojny — rzekł poważnie bard — Armie Nilfgaardu zostawiają za sobą spaloną ziemię i trupy. Całe pola trupów. To jest wojna na wyniszczenie, na pełne wyniszczenie. Nilfgaard przeciw wszystkim. Okrucieństwa…

— Nie ma i nie było wojny bez okrucieństw — przerwał wiedźmin. - Przesadzasz, Jaskier. To tak, jak z tym promem: tak się zwykle robi. Taka, powiedziałbym, wojskowa tradycja. Jak świat światem, ciągnące przez kraj armie zabijają, grabią, palą i gwałcą, niekoniecznie w tej kolejności. Jak świat światem, chłopkowie w czas wojny chowają się po lasach z babami i podręcznym dobytkiem, a jak się wszystko skończy, wracają…

— Nie w tej wojnie, Geralt. Po tej wojnie nie będzie komu wracać i do czego wracać. Nilfgaard zostawia za sobą pogorzelisko, armie idą ławą i wygarniają wszystkich. Szubienice i pale ciągną się milami wzdłuż gościńców, dymy biją w niebo jak horyzont długi. Powiedziałeś, jak świat światem nie było czegoś takiego? Ano, trafiłeś. Tak, jak świat światem. Naszym światem. Bo wygląda na to, że Nilfgaardczycy przybyli zza gór, by zniszczyć nasz świat.

— To nie ma sensu. Komu mogłoby zależeć na niszczeniu świata? Nie prowadzi się wojen, by niszczyć. Wojny prowadzi się z dwóch powodów. Jednym jest władza, drugim pieniądze.

— Nie filozofuj, Geralt! Tego, co się dzieje, nie zmienisz filozofią! Dlaczego nie słuchasz? Dlaczego nie widzisz? Dlaczego nie chcesz rozumieć? Uwierz mi, Jaruga nie zatrzyma Nilfgaardczyków. Zimą, gdy rzeka zamarznie, pójdą dalej. Mówię ci, trzeba wiać, wiać aż na Północ, może tam nie dojdą. Ale nawet jeśli tam nie dojdą, nasz świat nie będzie już nigdy taki, jaki był. Geralt, nie zostawiaj mnie tutaj! Nie dam sobie rady sam! Nie zostawiaj mnie!

— Chybaś oszalał, Jaskier — wiedźmin przechylił się w kulbace. - Chybaś oszalał ze strachu, jeśli mogłeś pomyśłeć, że cię zostawię. Daj rękę, wskakuj na konia. Tu nie masz czego szukać, na prom i tak się nie dopchasz. Odwiozę cię w górę rzeki, poszukamy łodzi albo tratwy.

— Nilfgaardczycy ogarną nas. Są już blisko. Widziałeś tych konnych? Widać, że idą prosto z bitwy. Jedźmy w dół rzeki, w stronę ujścia Iny.

— Przestań krakać. Przemkniemy się, zobaczysz. W dół rzeki też dągną tłumy ludzi, przy każdym promie będzie to samo co tu, wszystkie łodzie też pewnie już zaharapcili. Jedziemy w górę, pod prąd, nie bój się, przeprawię cię choćby na kłodzie.

— Tamten brzeg ledwo widać!

— Nie marudź. Powiedziałem, przeprawię cię.

— A ty?

— Wskakuj na konia. Pogadamy w drodze. Hej, do diabła, tylko nie z tym worem! Chcesz, żeby Płotce pękł grzbiet?

— To jest Płotka? Płotka była gniada, a to jest kasztanka.

— Każdy mój koń nazywa się Płotka. Dobrze o tym wiesz i nie zagaduj mnie. Powiedziałem, precz z tym worem. Co tam masz, do cholery? Złoto?

— Rękopisy! Wiersze! I trochę żarcia…

— Wrzuć do rzeki. Napiszesz nowe wiersze. A żarciem podzielę się z tobą.

Jaskier zrobił żałosną minę, ale nie zastanawiał się długo, z rozmachem cisnął sakwę do wody. Wskoczył na konia, powiercił się, lokując na jukach, przytrzymał się pasa wiedźmina.

— W drogę, w drogę — ponaglał niespokojnie. - Nie traćmy czasu, Geralt, zapadnijmy w lasy, zanim…

— Przestań, Jaskier, bo ta twoja panika zaczyna się udzielać Płotce.

— Nie kpij. Żebyś ty widział to, co ja…

— Zamknij się, cholera. Jedziemy, chciałbym przed zapadnięciem zmroku załatwić ci przeprawę.

— Mnie? A ty?

— Ja mam sprawy po tej strome rzeki.

— Szalonyś chyba, Geralt. Życie ci niemiłe? Jakie sprawy?

— Nie twój interes. Jadę do Cintry.

— Do Cintry? Nie ma już Cintry.

— Co ty gadasz?

— Nie ma już Cintry. Jest pogorzelisko i kupa gruzu. Nilfgaardczycy…

— Zsiadaj, Jaskier.

— Co?

— Zsiadaj! — wiedźmin odwrócił się gwałtownie. Trubadur spojrzał na jego twarz i sfrunął z konia na ziemię, cofnął się o krok, potknął.

Geralt zsiadł powoli. Przerzucił wodze przez łeb klaczy, stał chwilę niezdecydowany, potem przetarł twarz urękaczoną dłonią. Usiadł na brzegu wykrotu, pod rozłożystym krzakiem świdwy o krwistoczerwonych pędach.

— Chodź tu, Jaskier — powiedział. - Siadaj. I opowiadaj, co z Cintrą. Wszystko. Poeta usiadł.

— Nilfgaardczycy weszli tam przez przełęcze — zaczął po chwili milczenia. - Były ich tysiące. Otoczyli wojska Cintry w dolinie Marnadal. Doszło do bitwy, trwającej cały dzień, od świtu do zmierzchu. Ci z Cintry stawali dzielnie, ale zdziesiątkowano ich. Król poległ, a wówczas ich królowa…

— Calanthe.

— Tak. Nie dopuściła do popłochu, nie pozwoliła, by poszli w rozsypkę, zebrała wokół siebie i sztandaru kogo tylko zdołała, przebili się przez pierścień, wycofali za rzekę, w stronę miasta. Kto zdołał.

— A Calanthe?

— Z garstką rycerzy broniła przeprawy, osłaniała odwrót. Mówiono, że biła się jak mężczyzna, rzucała jak szalona w największy wir. Skłuto ją pikami, gdy szarżowała na nilfgaarddzką piechotę. Ciężko ranną wywieziono do miasta. Co jest w tej manierce, Geralt?

— Gorzałka. Chcesz?

— No chyba.

— Mów. Mów dalej, Jaskier. Wszystko.

— Miasto w zasadzie nie broniło się, nie było oblężenia, nie było już komu stanąć na murach. Resztka rycerzy z rodzinami, wielmoże i królowa… Zabarykadowali się w zamku. Nilfgaardczycy zdobyli zamek z marszu, ich czarownicy rozwalili w pył bramę i część murów. Bronił się tylko stołb, widocznie czarodziejsko zabezpieczony, bo opierał się nilfgaardzkiej magu. Pomimo tego, po czterech dniach Nilfgaardczycy wdarli się do środka. Nie zastali nikogo żywego. Nikogo. Kobiety zabiły dzieci, mężczyźni zabili kobiety i rzucili się na miecze albo… Co ci jest, Geralt?

— Mów, Jaskier.

— Albo… jak Calanthe… Głową w dół, z blanków, z samego szczytu. Mówią, że prosiła, by ją… Nikt nie chciał. Dopełzła więc do blanków i… Głową w dół. Podobno okropne rzeczy robiono z jej ciałem. Nie chcę o tym… Co ci jest?

— Nic. Jaskier… W Cintrze była… Dziewczynka. Wnuczka Calanthe, coś około dziesięciu, jedenastu lat. Nazywała się Ciri. Słyszałeś coś o niej?

— Nie. Ale w mieście i zamku doszło do straszliwej rzezi i prawie nikt nie uszedł z życiem. A z tych, co bronili stołbu, nie ocalał nikt, mówiłem ci. A większość kobiet i dzieci znaczniejszych rodów była właśnie tam.

Wiedźmin milczał.

— Ta Calanthe — spytał Jaskier. - Znałeś ją?

— Znałem.

— A dziewczynkę, o którą pytałeś? Ciri?

— I ją znałem.

Powiał wiatr od rzeki, zmarszczył wodę, szarpnął gałęziami, z gałęzi migotliwą kurzawą poleciały liście. Jesień, pomyślał wiedźmin, znowu jesień.

Wstał.

— Wierzysz w przeznaczenie, Jaskier? Trubadur uniósł głowę, spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami.

— Dlaczego pytasz?

— Odpowiedz.

— No… wierzę.