Wiedźmin splótł ręce na piersi, by opanować ich drżenie.

— Po co? — spytał. - Oczekujesz odpowiedzi?

— Prawda, nie oczekuję — królowa znowu się uśmiechnęła. - Jak zawsze, jesteś bezbłędny we wnioskach. Kto wie, może jednak nie oczekując odpowiedzi, zechciałabym łaskawie poświęcić nieco uwagi twoim dobrowolnym i szczerym słowom? Słowom, które, kto wie, może zechciałbyś z siebie wyrzucić, a wraz z nimi to, co tłamsi ci duszę? Ale jeśli nie, trudno. Dalejże, weźmy się do dzieła, trzeba dostarczyć bajarzom materiału. Idziemy wybierać dziecko, wiedźminie.

— Calanthe — powiedział, patrząc jej w oczy. - Nie warto przejmować się bajarzami, jeśli nie stanie im materiału, i tak coś wymyślą. A mając do dyspozycji autentyczny materiał, wykoślawią go. Jak słusznie zauważyłaś, to nie baśń, to życie. Parszywe i złe. A zatem, do cholery i zarazy, przeżyjmy je w miarę przyzwoicie i dobrze. Ograniczmy ilość czynionych innym krzywd do niezbędnego minimum. W bajce, i owszem, królowa musi błagać wiedźmina, a wiedźmin żądać swego i tupać nogami. W życiu królowa może po prostu powiedzieć: "Nie zabieraj dziecka, proszę". A wiedźmin odpowie: "Skoro prosisz, nie zabiorę". I odjedzie w kierunku zachodzącego słońca. Samo życie. Ale za takie zakończenie baśni bajarz nie dostałby od słuchaczy grosika, najwyżej kopniaka w rzyć.

Bo nudne.

Calanthe przestała się uśmiechać, w jej oczach mignęło coś, co już kiedyś widział.

- Że niby co? — zasyczała.

— Nie gońmy się dookoła krzaka, Calanthe. Wiesz, co mam na myśli. Jak tu przyjechałem, tak odjadę. Mam wybierać dziecko? A po co mi ono? Myślisz, że aż tak mi na nim zależy? Że jechałem tu, do Cintry, gnany obsesją odebrania ci wnuka? Nie, Calanthe. Chciałem, być może, spojrzeć na to dziecko, spojrzeć w oczy przeznaczeniu… Bo sam nie wiem… Ale nie bój się. Nie zabiorę go, wystarczy, że poprosisz…

Calanthe zerwała się z ławeczki, w jej oczach rozgorzał zielony ogień.

— Prosić? - syknęła wściekle. - Ciebie? Bać? Ja miałabym się ciebie bać, przeklęty czarowniku? Ośmielasz się ciskać mi w twarz twoją pogardliwą litość? Lżyć mnie twoim współczuciem? Zarzucać mi tchórzostwo, kwestionować moją wolę? Rozzuchwaliłam cię poufałością! Strzeż się!

Wiedźmin zdecydował się nie wzruszać ramionami, dochodząc do wniosku, że bezpieczniej przyklęknąć i schylić głowę. Nie mylił się.

— No — syczała Calanthe, stojąc nad nim. Ręce miała opuszczone, dłonie zaciśnięte w pięści, najeżone pierścieniami. - No, nareszcie. To jest prawidłowa pozycja. Z takiej pozycji odpowiada się królowej, jeśli królowa zada ci pytanie. A jeśli nie będzie to pytanie, lecz rozkaz, to jeszcze niżej pochylisz głowę i pójdziesz go wykonać, bez chwili zwłoki. Zrozumiałeś?

— Tak, królowo.

— Doskonale. Wstań.

Wstał. Spojrzała na niego, zagryzła wargi.

— Bardzo cię uraził mój wybuch? Mówię o formie, nie o treści.

— Nie bardzo.

— Dobrze. Postaram się już nie wybuchać. A zatem, jak mówiłam, tam w fosie, bawi się dziesięcioro dzieciaków. Wybierzesz jednego, który wyda ci się najodpowiedniejszy, zabierzesz go, i, na bogów, zrobisz z niego wiedźmina, bo tak chce przeznaczenie. A jeśli nie przeznaczenie, to wiedz, że ja tak chcę.

Spojrzał jej w oczy, skłonił się nisko.

— Królowo — powiedział. - Sześć lat temu udowodniłem ci, że są rzeczy silniejsze od królewskiej woli. Na bogów, jeśli takowi istnieją, udowodnię ci to jeszcze raz. Nie zmusisz mnie do dokonania wyboru, którego dokonać nie chcę. Przepraszam za formę, nie za treść.

— Ja mam głębokie lochy pod zamkiem. Ostrzegam, jeszcze chwila, jeszcze słowo, a zgnijesz w nich.

- Żadne z dzieci bawiących się w fosie nie nadaje się na wiedźmina — powiedział powoli. - I nie ma wśród nich syna Pavetty.

Calanthe zmrużyła oczy. Nie drgnął nawet.

— Chodź — powiedziała wreszcie, odwracając się na pięcie.

Ruszył za nią między rzędy ukwieconych krzewów, pomiędzy klomby i żywopłoty. Królowa weszła do ażurowej altany. Stały tam cztery duże, wiklinowe krzesła otaczające stół z malachitu. Na żyłkowanym blacie, podtrzymywanym przez cztery gryfy, stał dzban i dwa srebrne puchary.

— Siadaj. I nalej.

Przepiła do niego, ostro, solidnie, po męsku. Odpowiedział tym samym, nie siadając.

— Siadaj — powtórzyła. - Chcę porozmawiać.

— Słucham.

— Skąd wiedziałeś, że syna Pavetty nie ma wśród dzieciaków w fosie?

— Nie wiedziałem — Geralt zdecydował się na szczerość. - Strzeliłem na chybił trafił.

— Aha. Mogłam się domyślić. A to, że żadne z nich nie nadaje się na wiedźmina? To prawda? I jak mogłeś to stwierdzić? Za pomocą magii?

— Calanthe — rzekł cicho. - Nie musiałem tego ani stwierdzać, ani sprawdzać. W tym, co powiedziałaś poprzednio, była sama prawda. Każde dziecko się nadaje. Decyduje selekcja. Później.

— Na bogów morza, jak mawia mój wiecznie nieobecny mąż! - zaśmiała się. - Więc to wszystko nieprawda? To całe Prawo Niespodzianki? Te legendy o dzieciach, których ktoś się nie spodziewał, o tych, — które pierwsze wyszły na spotkanie? Tak podejrzewałam! To gra! Gra z przypadkiem, zabawa z losem! Ale to diabelnie niebezpieczna gra, Geralt.

— Wiem.

— Gra z czyjąś krzywdą. Dlaczego, odpowiedz mi, zmusza się rodziców lub opiekunów do tak trudnych i ciężkich przysiąg? Dlaczego odbiera się dzieci? Przecież dookoła pełno jest takich, których odbierać nie trzeba. Na drogach pałętają się całe watahy bezdomnych i sierot. W każdej wsi można tanio kupić dzieciaka, na przednówku każdy kmieć chętnie sprzeda, bo co mu tam, zaraz zrobi drugie.

Dlaczego więc? Dlaczego wymusiłeś przysięgę na Duny'ym, na Pavetcie i na mnie? Dlaczego zjawiasz się tu równo w sześć lat po urodzeniu dziecka? I dlaczego, do cholery, nie chcesz go, dlaczego mówisz, że nic ci po nim? Milczał. Calanthe pokiwała głową.

— Nie odpowiadasz — stwierdziła, odchylając się na oparcie krzesła. - Zastanówmy się nad przyczyną twojego milczenia. Logika jest matką wszelkiej wiedzy. A cóż ona nam podpowiada? Cóż my tu mamy? Wiedźmina poszukującego przeznaczenia ukrytego w dziwnym i wątpliwym Prawie Niespodzianki. Wiedźmin znajduje owo przeznaczenie. I nagle rezygnuje z niego. Nie chce, jak twierdzi, Dziecka Niespodzianki. Twarz ma kamienną, w jego głosie dźwięczy lód i metal. Sądzi, że królowa — było nie było kobieta — da się oszukać, zwieść pozorom twardej męskości. Nie, Geralt, nie oszczędzę cię. Wiem, dlaczego rezygnujesz z wyboru dziecka. Rezygnujesz, bo nie wierzysz w przeznaczenie. Bo nie jesteś pewien. A ty, gdy nie jesteś pewien… wtedy zaczynasz się bać. Tak, Geralt. To, co tobą kieruje, to strach. Ty się boisz. Zaprzecz.

Powoli odstawił puchar na stół. Powoli, by brzęknięciem srebra o malachit nie zdradzić drżenia ręki, nad którym nie mógł zapanować.

— Nie zaprzeczasz?

— Nie.

Przechyliła się szybko, chwyciła jego rękę. Mocno.

— Zyskałeś w moich oczach — powiedziała. I uśmiechnęła się. To był ładny uśmiech. Wbrew woli, zapewne wbrew woli, odpowiedział uśmiechem.

— Jak się tego domyśliłaś, Calanthe?

— Nie domyśliłam się — nie puściła jego ręki. - Strzeliłam na chybił trafił.

Roześmieli się jednocześnie. Potem siedzieli w milczeniu wśród zieleni i zapachu czeremchy, wśród ciepła i brzęczenia pszczół.

— Geralt?

— Tak, Calanthe?

— Nie wierzysz w przeznaczenie?

— Nie wiem, czy wierzę w cokolwiek. A co do przeznaczenia… Obawiam się, że ono nie wystarcza. Trzeba czegoś więcej.

— Muszę cię o coś zapytać. Co z tobą? Przecież jakoby ty sam byłeś Niespodzianką. Myszowór twierdzi…

— Nie, Calanthe. Myszowór myślał o czymś zupełnie innym. Myszowór… On chyba wie. Ale posługuje się tym wygodnym mitem, gdy mu wygodnie. Nie jest prawdą, jakobym był tym, kogo zastano w domu, chociaż się nie spodziewano. Nie jest prawdą, jakobym właśnie dlatego został wiedźminem. Jestem zwyczajnym podrzutkiem, Calanthe. Nie chcianym bękartem pewnej kobiety, której nie pamiętam. Ale wiem, kim ona jest.

Królowa spojrzała na niego przenikliwie, ale wiedźmin nie kontynuował.

— Czy wszystkie opowieści o Prawie Niespodzianki to legendy?

— Wszystkie. Przypadek trudno nazwać przeznaczeniem.

— Ale wy, wiedźmini. nie przestajecie szukać?

— Nie przestajemy. Ale to nie ma sensu. Nic nie ma sensu.

— Wierzycie, ze Dziecko Przeznaczenia przejdzie Próby bez ryzyka?

— Wierzymy, że takie dziecko nie będzie wymagało Prób.

— Jedno pytanie, Geralt. Dość osobiste. Pozwolisz? Kiwnął głową.

— Nie ma, jak wiadomo, lepszego sposobu na przekazanie dziedzicznych cech niż sposób naturalny. Ty przeszedłeś Próby i przeżyłeś. Jeżeli więc zależy ci na dziecku mającym specjalne właściwości i odporność… Dlaczego nie znajdziesz kobiety, która… Jestem niedelikatna, co? Ale zdaje się, że odgadłam?

— Jak zawsze — uśmiechnął się smutno — jesteś bezbłędna we wnioskach, Calanthe. Odgadłaś, oczywiście. To, o czym mówisz, jest dla mnie nieosiągalne.

— Wybacz — powiedziała, a uśmiech znikł z jej twarzy. - Cóż, to ludzkie.

— To nie jest ludzkie.

— Ach… Więc żaden wiedźmin…

- Żaden. Próba Traw, Calanthe, jest straszna. A to, co z chłopcami robi się w czasie Zmian, jest jeszcze gorsze. I nieodwracalne.

— Tylko się tu nie rozczulaj — mruknęła. - Bo to do ciebie nie pasuje. Nieważne, co z tobą robiono. Widzę rezultat. Jak na mój gust, całkiem zadowalający. Gdybym mogła założyć, że dziecko Pavetty stanie się kiedyś podobne tobie, nie wahałabym się ani chwili.

— Ryzyko jest zbyt wielkie — powiedział szybko. - Tak, jak powiedziałaś. Przeżywa najwyżej czworo na dziesięć.

— Do diabła, czy tylko Próba Traw jest ryzykowna? Czy tylko przyszli wiedźmini ryzykują? Życie pełne jest ryzyka, w życiu również trwa selekcja, Geralt. Selekcjonuje zły przypadek, choroba, wojna. Przeciwstawianie się losowi może być równie ryzykowne, jak oddawanie się w jego ręce. Geralt… Oddałabym ci to dziecko. Ale… Ja też się boję.

— Nie zabrałbym dziecka. Nie mógłbym wziąć na siebie odpowiedzialności. Nie zgodziłbym się obarczać nią ciebie. Nie chciałbym, by to dziecko wspominało cię kiedyś tak… Jak ja…