Obelisk był szeroki u podstawy — aby go objąć, co najmniej czterech, pięciu ludzi musiałoby złączyć dłonie. Było oczywiste, że bez pomocy magii nie wciągnięto by go na wzgórze. Zwrócona ku kamiennemu kręgowi płaszczyzna menhira była gładko ociosana, widniały na niej wykute znaki runiczne.

Imiona tych czternastu, którzy zginęli.

Zbliżył się powoli. W rzeczy samej, Yurga miał rację. U podnóża obelisku leżały kwiaty — zwykłe, polne kwiaty — maki, łubiny, ślazy, niezapominajki.

Imiona czternastu.

Odczytywał powoli, od góry, a przed oczami zjawiały się twarze tych, których znał.

Kasztanowowłosa Triss Merrigold, wesoła, chichocząca z byle powodu, wyglądająca jak podlotek. Lubił ją. I ona jego też.

Lawdbor z Murivel, z którym kiedyś o mało nie pobił się w Wyzimie, gdy złapał czarodzieja na manipulowaniu kośćmi w grze za pomocą delikatnej telekinezy.

Lytta Neyd, zwana Koral. Przydomek wziął się od koloru pomadki do ust, jakiej używała. Lytta oplotkowała go kiedyś przed królem Belohunem, i to tak, że poszedł na tydzień do lochu. Gdy wypuszczono go, poszedł do niej zapytać o powody. Nie wiedząc kiedy, wylądował w jej łóżku i tam spędził drugi tydzień.

Stary Gorazd, który chciał zapłacić mu sto marek za umożliwienie zbadania jego oczu, a oferował tysiąc za możliwość dokonania sekcji, "niekoniecznie dzisiaj", jak się wówczas wyraził.

Zostały trzy imiona.

Usłyszał za sobą lekki szelest i odwrócił się.

Była boso, w prostej, lnianej sukience. Na długich, jasnych włosach swobodnie spadających na ramiona i plecy nosiła wianek spleciony ze stokrotek.

— Witaj — powiedział.

Podniosła na niego zimne, błękitne oczy, nie odpowiedziała.

Zauważył, że nie jest opalona. Było to dziwne, teraz, w końcu lata, kiedy wiejskie dziewczęta były zwykle spalone słońcem na brąz, jej twarz i odsłonięte ramiona miały kolor lekko złotawy.

— Przyniosłaś kwiaty?

Uśmiechnęła się, opuściwszy rzęsy. Poczuł chłód. Minęła go bez słowa, uklękła u stóp menhira, dotykając dłonią kamienia.

— Ja nie przynoszę kwiatów — powiedziała, podnosząc głowę. - Ale te, które tu leżą, są dla mnie.

Patrzył na nią. Klęczała tak, że zasłaniała przed jego wzrokiem ostatnie imię, wykute w kamieniu menhira. Była jasna, nienaturalnie, świetliście jasna na ciemnym tle głazu.

— Kim jesteś? - spytał wolno. Uśmiechnęła się i powiało zimnem.

— Nie wiesz?

Wiem, pomyślał, patrząc w zimny błękit jej oczu. Tak, zdaje się, że wiem.

Był spokojny. Nie umiał inaczej. Już nie.

— Zawsze byłem ciekaw, jak wyglądasz, pani.

— Nie musisz mnie tak tytułować — odpowiedziała cicho. - Znamy się przecież od lat.

— Znamy się — potwierdził. - Mówią, że idziesz za mną krok w krok.

— Idę. Ale ty nigdy nie oglądałeś się za siebie. Do dziś. Dziś obejrzałeś się po raz pierwszy.

Milczał. Nie miał nic do powiedzenia. Był zmęczony.

— Jak… Jak to się odbędzie? — spytał wreszcie, chłodno i bez emocji.

— Wezmę cię za rękę — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. - Wezmę cię za rękę i poprowadzę przez łąkę. W mgłę, zimną i mokrą.

— A dalej? Co jest dalej, za mgłą?

— Nic — uśmiechnęła się. - Dalej nie ma już nic.

— Szłaś za mną krok w krok — powiedział. - A dopadałaś innych, tych, których mijałem w drodze. Dlaczego? Chodziło o to, bym został sam, prawda? Bym wreszcie zaczął się bać? Wyznam ci prawdę. Ja zawsze się ciebie bałem, zawsze. Nie oglądałem się za siebie ze strachu. Z trwogi, że zobaczę cię idącą tuż za mną. Bałem się zawsze, moje życie minęło w strachu. Bałem się… do dziś.

— Do dziś?

— Tak. Do dziś. Stoimy oto twarzą w twarz, a ja nie czuję lęku. Zabrałaś mi wszystko. Zabrałaś mi również lęk.

— Dlaczego więc twoje oczy pełne są strachu, Geralcie z Rivii? Twoje ręce drżą, jesteś blady. Dlaczego? Aż tak bardzo boisz się ostatniego, czternastego imienia, wykutego na obelisku? Jeśli chcesz, powiem ci, jak brzmi to imię.

— Nie musisz. Wiem, jakie to imię. Krąg się zamyka, wąż zatapia zęby we własnym ogonie. Tak być musi. Ty i to imię. I kwiaty. Dla niej i dla ciebie. Czternaste imię wykute w kamieniu, imię, które wymawiałem w środku nocy i w blasku słońca, w mróz, upał i deszcz. Nie, nie boję się wymówić go teraz.

— Wymów je zatem.

— Yennefer… Yennefer z Yengerbergu.

— A kwiaty są dla mnie.

Skończmy z tym — powiedział z wysiłkiem. - Weź… Weź mnie za rękę.

Wstała, zbliżyła się, poczuł bijący od niej chłód, ostre, przenikliwe zimno.

— Nie dziś — powiedziała. - Kiedyś, tak. Ale nie dziś.

— Zabrałaś mi wszystko…

— Nie — przerwała. - Ja niczego nie zabieram. Ja tylko biorę za rękę. Po to, by nikt nie był wówczas sam. Sam we mgle… Do zobaczenia, Geralcie z Rivii. Kiedyś.

Nie odpowiedział. Odwróciła się powoli i odeszła. We mgłę, która nagle zasnuła szczyt wzgórza, we mgłę, w której znikło wszystko, w białą, mokrą mgłę, w której roztopił się obelisk, leżące u jego stóp kwiaty i wykute na nim czternaście imion. Nie było nic, była tylko mgła i mokre, błyszczące od kropel trawy pod nogami, trawy pachniały oszałamiająco, ciężko, słodko, aż do bólu skroni, do zapomnienia, zmęczenia…

— Panie Geralt! Co wam? Usnęliście? Mówiłem wam, słabiście jeszcze. Po co było leźć na szczyt?

— Usnąłem — przetarł twarz dłonią, zamrugał. - Usnąłem, cholera… To nic, Yurga, to ten upał…

— Ano, gorączka jak diabli… Trzeba nam jechać, panie. Chodźcie, pomogę wam zejść ze spadzizny.

— Nic mi nie jest…

— Nic, nic. Ciekawym tedy, od czego się słaniacie. Po zarazę właziliście na wzgórze w taki żar? Chcieliście ich imiona czytać? Mogłem je wam wszystkie powiedzieć. Co wam?

— Nic… Yurga… Pamiętasz rzeczywiście wszystkie imiona?

— Pewnie.

— Sprawdzę, jak u ciebie z pamięcią… Ostatnie. Czternaste. Jakie to imię?

— Ale z was niedowiarek. W nic nie wierzycie. Sprawdzić chcecie, czy nie łżę? Mówiłem wam przecie, te imiona u nas każdy dzieciak zna. Ostatnie, mówicie? Ano, ostatni jest Yoel Grethen z Carreras. Znaliście go może?

Geralt otarł nadgarstkiem powiekę. I spojrzał na menhir. Na wszystkie imiona.

— Nie — powiedział. - Nie znałem.

VIII

— Panie Geralt?

— Tak, Yurga?

Kupiec pochylił głowę, milczał jakiś czas, nawijając na palec resztkę cienkiego rzemyka, którym naprawiał siodło wiedźmina. Wreszcie uniósł się, stuknął lekko kułakiem w plecy powożącego wozem pachołka.

— Siadaj na luzaka, Pokwit. Ja powiozę. Siędnijcie ze mną na kozioł, panie Geralt. A ty czego koło wozu się kręcisz, Pokwit? Dalej, skacz w przód! My tu pogwarzyć chcemy, nie trza nam tu twoich uszu!

Płotka, drepcąca za wozem, zarżała, szarpnęła postronkiem, zazdroszcząc widać kobyłce Pokwita idącej kłusem gościńcem.

Yurga cmoknął, lekko smagnął konie lejcami.

— Ano — rzekł z ociąganiem. - Rzecz ma się tak, panie. Obiecałem wam… Wtedy, na moście… Złożyłem wam obietnicę…

— Nie trzeba — przerwał szybko wiedźmin. - Nie trzeba, Yurga.

— Trzeba — powiedział ostro kupiec. - Słowo daje nie dym. To, co w domu zastanę, a czego się nie spodziewam, będzie wasze.

— Daj pokój. Niczego od ciebie nie chcę. Jesteśmy kwita.

— Nie, panie. Jeśli coś takiego w domu zastanę, znaczy, to przeznaczenie. A jeśli z przeznaczenia zadrwić, jeśli skłamać z niego, to ono wonczas srogo karze.

Wiem, pomyślał wiedźmin. Wiem.

— Ale… Panie Geralt…

— Co, Yurga?

— Niczego ja w domu nie zastanę, czego się nie spodziewam. Niczego, a już na pewno nie tego, na coście liczyli. Panie wiedźmin, słyszycie to: Złotolitka, moja kobieta, więcej dzieci mieć nie może po ostatnim i czego jak czego, ale dzieciaka w domu nie będzie. Źleście, widzi mi się, trafili.

Geralt nie odpowiedział.

Yurga milczał również. Płotka znowu prychnęła, rzuciła łbem.

— Ale mam dwóch synów — rzekł nagle szybko Yurga, patrząc przed siebie, na gościniec. - Dwóch, zdrowych, silnych i niegłupich. Przecie gdzieś ich muszę do terminu dać. Jeden, myślałem, ze mną kupiectwa się będzie uczył. A drugi…

Geralt milczał.

— Co rzekniecie? — Yurga odwrócił głowę, spojrzał na niego. - Zażądaliście na moście obietnicy. Szło wam o dzieciaka do waszego wiedźmińskiego terminu, przecie nie o co innego. Czemu miałby ów dzieciak być niespodziany? A spodziany być nie może? Dwóch mam, jeden niech się więc na wiedźmina uczy. Fach jak fach. Nie lepszy, nie gorszy.

— Pewny jesteś — odezwał się cicho Geralt — że nie gorszy?

Yurga zmrużył oczy.

— Bronić ludzi, życie im ratować, jaka to po waszemu rzecz, zła czy dobra? Tych czternastu, na wzgórzu? Wy, na owym moście? Coście czynili, dobro czy zło?

— Nie wiem — rzekł z wysiłkiem Geralt. - Nie wiem, Yurga. Czasami wydaje mi się, że wiem. A niekiedy mam wątpliwości. Czy chciałbyś, by twój syn miał takie wątpliwości?

— A niech ma — powiedział poważnie kupiec. - Niechby miał. Bo to właśnie ludzka rzecz i dobra.

— Co?

— Wątpliwości. Tylko zło, panie Geralt, nigdy ich nie ma. A przeznaczenia swego nie uniknie nikt.

Wiedźmin nie odpowiedział.

Gościniec skręcał pod wysoką skarpę, pod krzywe brzozy, niewiadomym sposobem trzymające się pionowego zbocza. Brzozy miały żółte liście. Jesień, pomyślał Geralt, znowu jesień. W dole błyskała rzeka, bielał nowiutki ostrokół strażnicy, dachy chałup, ociosane pale przystani. Skrzypiał kołowrót. Prom dobijał do brzegu, tocząc przed sobą falę, rozpychając wodę tępym nosem, rozgarniając pływające po powierzchni słomki i liście nieruchawe w brudnym kożuchu kurzu. Skrzypiały liny ciągnięte przez przewoźników. Stłoczony na brzegu tłum hałasował, wszystko było w tym hałasie: krzyk kobiet, klątwy mężczyzn, płacz dzieci, ryk bydła, rżenie koni, beczenie owiec. Jednostajna, basowa muzyka strachu.

— Precz! Precz, cofnąć się, psie krwie! — wrzeszczał konny z głową owiązaną zakrwawioną szmatą. Koń, zanurzony aż po brzuch, ciskał się, wysoko podrzucając przednie nogi, rozbryzgiwał wodę. Na przystani wrzask, krzyk — tarczownicy brutalnie rozpychali tłum, tłukli gdzie popadło trzonkami oszczepów.