— Nienawidzisz tej kobiety, Geralt?

— Mojej matki? Nie, Calanthe. Domyślam się, ze stała przed wyborem… Może nie miała wyboru? Nie, miała, przecież wiesz, wystarczyło odpowiedniego zaklęcia albo eliksiru… Wybór. Wybór, który trzeba uszanować, bo to święte i niepodważalne prawo każdej kobiety. Emocje nie mają tu znaczenia. Miała niepodważalne prawo do decyzji, podjęła ją. Ale sądzę, że spotkanie z nią, mina, jaką by wówczas zrobiła… Dałoby mi to coś w rodzaju perwersyjnej przyjemności, jeśli wiesz, o czym mówię.

— Doskonale wiem, o czym mówisz — uśmiechnęła się. - Ale małe masz szansę na taką przyjemność. Nie potrafię ocenić twojego wieku, wiedźminie, ale zakładam, że jesteś grubo starszy, niż wskazywałby twój wygląd. Tym samym ta kobieta…

— Ta kobieta — przerwał zimno — zapewne wygląda teraz na grubo młodszą ode mnie.

— Czarodziejka?

— Tak.

— Ciekawe. Myślałam, że czarodziejki nie mogą…

— Ona zapewne też tak myślała.

— Zapewne. Ale masz rację, nie dyskutujmy o prawie kobiety do decyzji, bo to rzecz poza dyskusją. Wróćmy do naszego problemu. Nie zabierzesz dziecka? Nieodwołalnie?

— Nieodwołalnie.

— A jeśli… Jeśli przeznaczenie nie jest wyłącznie mitem? Jeśli istnieje naprawdę, czy nie zachodzi obawa, że może się zemścić?

— Jeśli będzie się mścić, to na mnie — odpowiedział spokojnie. - To ja występuję przeciw niemu. Ty przecież wykonałaś twoją część zobowiązania. Jeśli bowiem przeznaczenie nie jest legendą, wśród wskazanych przez ciebie dzieci musiałbym wybrać właściwe. Wszakże dziecko Pavetty jest wśród tych dzieciaków?

— Jest — Calanthe wolno skinęła głową. - Chcesz je zobaczyć? Chcesz spojrzeć w oczy przeznaczeniu?

— Nie. Nie chcę. Rezygnuję, zrzekam się. Zrzekam się tego chłopca. Nie chcę patrzeć w oczy przeznaczeniu, bo w nie nie wierzę. Bo wiem, że by złączyć dwoje ludzi, samo przeznaczenie nie wystarczy. Trzeba czegoś więcej niż przeznaczenie. Drwię sobie z takiego przeznaczenia, nie będę szedł za nim jak ślepiec wiedziony za rękę, nie rozumiejący i naiwny. To moja nieodwołalna decyzja, Calanthe z Cintry.

Królowa wstała. Uśmiechnęła się. Nie mógł odgadnąć, co kryje się pod tym uśmiechem.

— Niech więc tak się stanie, Geralcie z Rivii. Być może twoim przeznaczeniem było właśnie zrzec się i zrezygnować? Sądzę, że tak właśnie było. Wiedz bowiem, ze gdybyś wybrał, gdybyś wybrał prawidłowo, stwierdziłbyś, że przeznaczenie, z którego drwisz, — okrutnie zadrwiłoby z ciebie.

Spojrzał w jej jadowicie zielone oczy. Uśmiechała się. Nie mógł rozszyfrować tego uśmiechu.

Obok altany rósł krzak róży. Złamał łodygę, zerwał kwiat, przyklęknął, ofiarował go jej, oburącz, schyliwszy głowę.

— Szkoda, że nie poznałam cię wcześniej, białowłosy — mruknęła, biorąc różę z jego rąk. - Wstań. Wstał.

— Jeżeli zmienisz zdanie — powiedziała, zbliżając różę do twarzy. - Jeśli zdecydujesz… Wróć do Cintry. Będę czekała. I twoje przeznaczenie też będzie czekało. Może nie w nieskończoność, ale z pewnością jeszcze jakiś czas.

- Żegnaj, Calanthe.

- Żegnaj, wiedźminie. Uważaj na siebie. Mam… Miałam przed chwilą przeczucie… Dziwne przeczucie… że widzę cię po raz ostatni.

— Zegnaj, królowo.

V

Obudził się i ze zdziwieniem stwierdził, że ból drążący udo znikł, wydawało się też, że przestała dokuczać tętniąca, napinająca skórę opuchlizna. Chciał sięgnąć ręką, dotknąć, ale nie mógł się poruszyć. Zanim zorientował się, że unieruchamia go wyłącznie ciężar skór, którymi był okryty, zimne, ohydne przerażenie spłynęło mu do brzucha, wpiło się w trzewia jak krogulcze szpony. Zaciskał i rozprężał palce, miarowo, powtarzając w myśli, nie, nie, nie jestem…

Sparaliżowany.

— Obudziłeś się.

Stwierdzenie, nie pytanie. Cichy, ale wyraźny, miękki głos. Kobieta. Młoda, zapewne. Odwrócił głowę, jęknął, usiłując się unieść.

— Nie ruszaj się. Przynajmniej nie tak gwałtownie. Boli?

— Nnnn… — nalot zlepiający wargi rozerwał się. - Nnie. Rana nie… Plecy…

— Odleżyny — beznamiętne, chłodne stwierdzenie, nie pasujące do tego miękkiego altu. - Zaradzę temu. Masz, wypij to. Powoli, małymi łykami.

W płynie dominował zapach i smak jałowca. Stary sposób, pomyślał. Jałowiec albo mięta, oba dodatki bez znaczenia, po to tylko, aby zamaskować prawdziwy skład. Pomimo tego, rozpoznał szytnaciec, może siężygron. Tak, na pewno siężygron, siężygronem neutralizuje się toksyny, oczyszcza krew skażoną przez gangrenę lub zakażenie.

— Pij. Do końca. Wolniej, bo się zakrztusisz. Medalion na jego szyi zaczął leciutko wibrować. A zatem magia również była w napoju. Z wysiłkiem rozszerzył źrenice. Teraz, gdy uniosła mu głowę, mógł się jej dokładniej przyjrzeć. Była drobnej budowy. Nosiła męskie ubranie. Twarz miała małą i bladą w ciemności.

— Gdzie jesteśmy?

— Na polanie smolarzy.

Prawda, w powietrzu czuło się żywicę. Słyszał głosy dobiegające od strony ogniska. Ktoś właśnie dorzucił chrustu, płomień z trzaskiem wystrzelił w górę. Znowu popatrzył, korzystając ze światła. Włosy miała spięte opaską z wężowej skóry. Włosy…

Duszący ból w gardle i mostku. Dłonie gwałtownie zaciśnięte w pięści.

Włosy miała rude, płomiennorude, podświetlane blaskiem ogniska wydawały się czerwone jak cynober.

— Boli cię? - odczytała emocję, ale niewłaściwie. - Już… Chwileczkę…

Wyczuł nagłe uderzenie ciepła, bijące z jej ręki, rozlewające się po plecach, płynące w dół, do pośladków.

— Odwrócimy cię — powiedziała. - Nie próbuj sam. Jesteś bardzo osłabiony. Hej, czy ktoś mógłby mi pomóc?

Kroki od strony ogniska, cienie, sylwetki. Ktoś się pochylił. Yurga.

— Jak się czujecie, panie? Lepiej wam?

— Pomóżcie mi obrócić go na brzuch — powiedziała kobieta. - Ostrożnie, powoli. O, tak… Dobrze. Dziękuję.

Nie musiał już na nią patrzeć. Leżąc na brzuchu, nie musiał już ryzykować spojrzenia w jej oczy. Uspokoił się, opanował drżenie rąk. Mogła wyczuć. Słyszał, jak brzęczą sprzączki jej torby, jak stukają flakony i porcelanowe słoiczki. Słyszał jej oddech, czuł ciepło jej uda. Klęczała tuż obok.

— Moja rana — odezwał się, nie mogąc znieść ciszy — była kłopotliwa?

— Owszem, trochę — chłód w głosie. - Tak to bywa z obrażeniami od zębów. Najpaskudniejszy rodzaj ran. Ale dla ciebie chyba nienowy, wiedźminie.

Wie. Grzebie mi w myślach. Czyta? Chyba nie. I wiem, dlaczego. Boi się.

— Tak, chyba nienowy — powtórzyła, znowu pobrzękując szklanymi naczyniami. - Widziałam na tobie kilka. blizn… Ale poradziłam sobie. Jestem, widzisz, czarodziejką. I uzdrowicielką równocześnie. Specjalizacja.

Zgadza się, pomyślał. Nie powiedział ani słowa.

— Wracając do rany — ciągnęła spokojnie — to trzeba ci wiedzieć, że uratowało cię twoje tętno, czterokrotnie wolniejsze od tętna zwykłego człowieka. Inaczej nie przeżyłbyś, mogę to z całą odpowiedzialnością stwierdzić. Widziałam to, co miałeś zawiązane na nodze. Miało to imitować opatrunek, ale imitowało nieudolnie.

Milczał.

— Później — kontynuowała, zadzierając mu koszulę aż po kark — wdało się zakażenie, zwykłe przy ranach kąsanych. Zostało zahamowane. Oczywiście, wiedźmiński eliksir? Pomógł bardzo. Nie rozumiem jednak, dlaczego równocześnie brałeś halucynogeny. Nasłuchałam się twoich majaczeń, Geralcie z Rivii.

Czyta, pomyślał, jednak czyta. A może to Yurga powiedział jej, jak się nazywam? Może sam się wygadałem przez sen pod wpływem "czarnej mewy"? Cholera wie… Ale nic jej nie da wiedza o tym, jak się nazywam. Nic. Nie wie, kim jestem. Nie ma pojęcia, kim jestem.

Poczuł, jak delikatnie wciera mu w plecy zimną, kojącą maść o ostrym zapachu kamfory. Dłonie miała małe i bardzo miękkie.

— Wybacz, że robię to klasycznie — powiedziała. - Mogłabym usunąć ci odleżyny za pomocą magii, ale wysiliłam się trochę przy tej ranie na nodze i nie czuję się najlepiej. Na nodze zawiązałam i zasklepiłam, co się dało, nic ci już nie grozi. Przez najbliższe dwa dni nie wstawaj jednak. Nawet magicznie powiązane naczyńka lubią pękać, miałbyś paskudne wybroczyny. Szrama oczywiście zostanie. Jeszcze jedna do kolekcji.

— Dzięki… — przycisnął policzek do skór, by zniekształcić głos, zamaskować jego nienaturalne brzmienie. - Czy mogę wiedzieć… Komu dziękuję?

Nie powie, pomyślał. Albo nakłamie.

— Nazywam się Visenna. Wiem, pomyślał.

— Cieszę się — powiedział wolno, wciąż z policzkiem przy skórach. - Cieszę się z tego, że skrzyżowały się nasze drogi, Visenna.

— Cóż, przypadek — rzekła chłodno, naciągając mu koszulę na plecy i nakrywając kożuchami. - Wieść o tym, że jestem potrzebna, dostałam od celników z granicy. Jeśli jestem potrzebna, jadę. Taki mam dziwny zwyczaj. Posłuchaj, maść zostawię kupcowi, poproś, by nacierał cię rano i wieczorem. Jak twierdzi, uratowałeś mu życie, niech się odwdzięcza.

— A ja? Jak mógłbym odwdzięczyć się tobie, Visenna?

— Nie mówmy o tym. Nie biorę zapłaty od wiedźminów. Nazwij to solidarnością, jeśli chcesz. Zawodową solidarnością. I sympatią. W ramach tej sympatii przyjazna rada lub, jeśli wolisz, zalecenie uzdrowicielki. Przestań brać halucynogeny, Geralt. Halucynacje nie leczą. Niczego.

— Dziękuję, Visenna. Za pomoc i za radę. Dziękuję ci…za wszystko.

Wygrzebał rękę spod skór, namacał jej kolana. Drgnęła, po czym włożyła mu dłoń do dłoni, lekko zacisnęła. Ostrożnie uwolnił palce, przesunął nimi po jej ręce, po przedramieniu.

Oczywiście. Gładka skóra młodej dziewczyny. Drgnęła jeszcze silniej, ale nie cofnęła ręki. Wrócił palcami do jej dłoni, złączył uściskiem.

Medalion na szyi zawibrował, poruszył się.

— Dziękuję ci, Visenna — powtórzył, panując nad drżeniem głosu. - Rad jestem, że skrzyżowały się nasze drogi.

— Przypadek… — powiedziała, ale tym razem w jej głosie nie było chłodu.

— A może przeznaczenie? — spytał, dziwiąc się, bo podniecenie i zdenerwowanie uleciały z niego nagle, bez śladu. - Wierzysz w przeznaczenie, Visenna?