— Przeszkodziłem ci.

— Przeżyję — zaśmiała się. - Noc trwa. Zechcę, zauroczę drugiego.

— Szkoda, ze ja tak nie potrafię — powiedział, z wielkim trudem udając obojętność. - Właśnie jedna zobaczyła w świetle moje oczy i uciekła.

— Nad ranem — powiedziała, uśmiechając się coraz bardziej sztucznie — gdy się porządnie rozszaleją, nie będą zwracać uwagi. Jeszcze sobie jakąś znajdziesz, zobaczysz…

— Yen… — dalsze słowa uwięzły mu w gardle. Patrzyli na siebie, długo, bardzo długo, a czerwony odblask ognia igrał na ich twarzach. Yennefer westchnęła nagle, zakrywając oczy rzęsami.

— Geralt, nie. Nie zaczynajmy…

— To Belleteyn — przerwał. - Zapomniałaś? Zbliżyła się powoli, położyła mu dłonie na ramionach, powoli i ostrożnie przytuliła się do niego, dotknęła czołem piersi. Głaskał jej kruczoczarne włosy rozsypane lokami krętymi jak węże.

— Wierz mi — szepnęła, unosząc głowę. - Nie zastanawiałabym się ani chwili, gdyby w grę wchodziło tylko…

Ale to nie ma sensu. Wszystko zacznie się na nowo i skończy tak, jak poprzednio. To nie ma sensu, żebyśmy…

— Czy wszystko musi mieć sens? To Belleteyn.

— Belleteyn — odwróciła głowę. - I co z tego? Przyciągnęło nas coś do tych ognisk, do tych rozbawionych ludzi. Mieliśmy zamiar tańczyć, szaleć, zamroczyć się z lekka i skorzystać z panującej tu dorocznej swobody obyczajów, nieodłącznie związanej ze świętem powtarzającego się cyklu natury. I proszę, wpadamy prosto na siebie po… Ile to minęło od… Rok?

— Rok, dwa miesiące i osiemnaście dni.

— Wzruszasz mnie. Celowo?

— Celowo. Yen…

— Geralt — przerwała mu, odsuwając się nagle, podrzucając głowę. - Postawmy sprawę jasno. Nie chcę.

Kiwnął głową na znak, że sprawa postawiona jest dostatecznie jasno.

Yennefer odrzuciła płaszcz na ramię. Pod płaszczem miała bardzo cienką, białą koszulę i czarną spódnicę ściągniętą paskiem ze srebrnych ogniwek.

— Nie chcę — powtórzyła — znowu zaczynać. A myśl o zrobieniu z tobą tego… co miałam zamiar zrobić z tamtym blondaskiem… Według takich samych reguł… Ta myśl, Geralt, wydaje mi się jakaś nieładna. Uwłaczająca tobie i mnie. Rozumiesz?

Ponownie kiwnął głową. Popatrzyła na niego spod opuszczonych rzęs.

— Nie odchodzisz?

— Nie.

Milczała chwilę, niespokojnie poruszyła ramionami.

— Jesteś zły?

— Nie.

— No, to chodź, usiądźmy gdzieś, dalej od tego zgiełku, porozmawiajmy chwilę. Bo, widzisz, cieszę się z tego spotkania. Naprawdę. Posiedźmy chwilę razem. Dobrze?

— Dobrze, Yen.

Odeszli w mrok, dalej na wrzosowisko, ku czarnej ścianie lasu, omijając posplatane w uściskach pary. By znaleźć miejsce tylko dla siebie, musieli odejść daleko. Suchy pagórek zaznaczony krzakiem jałowca, smukłym jak cyprys.

Czarodziejka rozpięła broszę płaszcza, strzepnęła nim, rozesłała na ziemi. Usiadł obok niej. Bardzo chciał ją objąć, ale przez przekorę nie zrobił tego. Yennefer poprawiła głęboko rozpiętą koszulę, popatrzyła na niego przenikliwie, westchnęła i objęła go. Mógł się spodziewać. Aby czytać myśli, musiała się wysilać, ale intencje wyczuwała odruchowo.

Milczeli.

— Ech, cholera — powiedziała nagle, odsuwając się. Uniosła rękę, wykrzyczała zaklęcie. Nad ich głowami wyfrunęły czerwone i zielone kule, rozrywając się wysoko w powietrzu, tworząc kolorowe, pierzaste kwiaty. Od strony ognisk przypłynęły śmiechy i radosne okrzyki.

— Belleteyn — powiedziała gorzko. - Noc Majowa… Cykl się powtarza. Niech się bawią… jeżeli mogą.

W okolicy byli jeszcze inni czarodzieje. Z oddali strzeliły w niebo trzy pomarańczowe błyskawice, a z drugiej strony, spod lasu, eksplodował istny gejzer tęczowych, wirujących meteorów. Ludzie przy ogniskach ochnęli głośno z podziwu, zakrzyczeli. Geralt, spięty, gładził loki Yennefer, wdychał zapach bzu i agrestu, jaki wydzielały. Jeśli zbyt mocno będę jej pragnął, pomyślał, wyczuje to i zrazi się. Nastroszy się, zjeży i odepchnie mnie. Zapytam spokojnie, co u niej słychać…

— Nic u mnie nie słychać — powiedziała, a w jej głosie coś zadrżało. - Nic, o czym warto by opowiadać.

— Nie rób mi tego, Yen. Nie czytaj mnie. To mnie peszy.

— Wybacz. To odruch. A u ciebie, Geralt, co nowego?

— Nic. Nic, o czym warto by opowiadać. Milczeli.

— Belleteyn! — warknęła nagle, poczuł, jak tężeje i pręży się jej ramię, przyciśnięte do jego piersi. - Bawią się. Świętują odwieczny cykl odradzającej się natury. A my? Co my tu robimy? My, relikty, skazane na wymarcie, na zagładę i niepamięć? Natura się odradza, cykl się powtarza. Ale nie my, Geralt. My nie możemy się powtarzać. Pozbawiono nas tej możliwości. Dano nam zdolność robienia z naturą rzeczy niezwykłych, niekiedy wręcz sprzecznych z nią. A jednocześnie zabrano nam to, co w naturze jest najprostsze i najnaturalniejsze. Cóż z tego, ze żyjemy dłużej niż oni? Po naszej zimie nie będzie wiosny, nie odrodzimy się, to, co się kończy, skończy się wraz z nami. Ale i ciebie, i mnie ciągnie do tych ognisk, chociaż nasza obecność tutaj to złośliwa i bluźniercza drwina z tego święta.

Milczał. Nie lubił, gdy popadała w taki nastrój, którego źródło znał aż za dobrze. Znowu, pomyślał, znowu zaczyna ją to dręczyć. Był czas, gdy wydawało się, ze zapomniała, ze pogodziła się jak inne. Objął ją, przytulił, kołysał leciutko jak dziecko. Pozwoliła. Nie zdziwił się Wiedział, że tego potrzebuje.

— Wiesz, Geralt — powiedziała nagle, już spokojna. - Najbardziej brakowało mi twojego milczenia.

Dotknął ustami jej włosów, ucha. Pragnę cię, Yen, pomyślał, pragnę cię, przecież wiesz. Przecież wiesz o tym, Yen.

— Wiem — szepnęła.

— Yen… Westchnęła znowu.

— Tylko dziś — powiedziała, patrząc na niego szeroko rozwartymi oczami. - Tylko ta noc, która zaraz przeminie. Niech to będzie nasze Belleteyn. Rano się rozstaniemy. Proszę, nie licz na więcej, nie mogę, nie mogłabym… Wybacz. Jeśli cię uraziłam, pocałuj mnie i odejdź.

— Jeśli cię pocałuję, nie odejdę.

— Liczyłam na to.

Przechyliła głowę. Dotknął ustami jej rozchylonych warg. Ostrożnie. Najpierw górnej, potem dolnej. Wplątał palce w kręte loki, dotknął jej ucha, jej brylantowego kolczyka, jej szyi. Yennefer, oddając pocałunek, przywarła do niego, a jej zręczne palce szybko i pewnie radziły sobie ze sprzączkami jego kurtki. Opadła na wznak na płaszcz rozpostarty na miękkim mchu. Przycisnął usta do jej piersi, poczuł, jak sutka twardnieje i zaznacza się pod cieniutką tkaniną koszuli. Oddychała niespokojnie.

— Yen…

— Nic nie mów… Proszę…

Dotyk jej nagiej, gładkiej, chłodnej skóry elektryzujący palce i wnętrze dłoni. Dreszcz wzdłuż pleców ukłutych jej paznokciami. Od strony ognisk krzyk, śpiew, gwizd, daleka, odległa kurzawa iskier w purpurowym dymie. Pieszczota i dotknięcie. Jej. Jego. Dreszcz. I niecierpliwość. Posuwiste dotknięcie jej smukłych ud, obejmujących biodra, zwierających się jak klamra.

Belleteyn!

Oddech, poszarpany na westchnienia. Błyski pod powiekami, zapach bzu i agrestu. Majowa Królowa i Majowy Król? Bluźniercza drwina? Niepamięć?

Belleteyn! Noc Majowa!

Jęk. Jej? Jego? Czarne loki na oczach, na ustach. Splecione palce rozedrganych dłoni. Krzyk. Jej? Czarne rzęsy. Mokre. Jęk. Jego?

Cisza. Cała wieczność w ciszy.

Belleteyn… Ognie aż po horyzont…

— Yen?

— Och, Geralt…

— Yen… Ty płaczesz?

— Nie!

— Yen…

— Obiecywałam sobie… Obiecywałam…

— Nic nie mów. Nie trzeba. Nie zimno ci?

— Zimno.

— A teraz?

— Cieplej.

Niebo jaśniało w zastraszającym tempie, czarna ściana lasu wyostrzyła kontury, wyłoniła z bezkształtnego mroku wyraźną, zębatą linię wierzchołków drzew. Wypełzająca zza niej błękitna zapowiedź świtu rozlała się wzdłuż horyzontu, gasząc lampki gwiazd. Zrobiło się chłodniej. Przytulił ją mocniej, okrył płaszczem.

— Geralt?

— Mhm?

— Będzie świtać.

— Wiem.

— Skrzywdziłam cię?

— Trochę.

— Zacznie się na nowo?

— Nigdy się nie skończyło.

— Proszę cię… Sprawiasz, że czuję się…

— Nic nie mów. Wszystko jest dobrze. Zapach dymu płożącego się wśród wrzosów. Zapach bzu i agrestu.

— Geralt?

— Tak?

— Pamiętasz nasze spotkanie w Pustulskich Górach? I tego złotego smoka… Jak on się nazywał?

— Trzy Kawki. Pamiętam.

— Powiedział nam…

— Pamiętam, Yen.

Pocałowała go w miejsce, gdzie szyja przechodziła w obojczyk, potem wcisnęła tam głowę, łaskocząc włosami.

— Jesteśmy stworzeni dla siebie — szepnęła. - Może przeznaczeni sobie? Ale przecież nic z tego nie będzie. Szkoda, ale gdy nastanie świt, rozstaniemy się. Nie może być inaczej. Musimy się rozstać, by się wzajemnie nie skrzywdzić. My, przeznaczeni sobie. Stworzeni dla siebie. Szkoda. Ten lub ci, którzy tworzyli nas dla siebie, powinni zadbać o coś więcej. Samo przeznaczenie nie wystarcza, to zbyt mało. Trzeba czegoś więcej. Wybacz mi. Musiałam ci to powiedzieć.

— Wiem.

— Wiedziałam, ze nie miało sensu, byśmy się kochali.

— Myliłaś się. Miało. Mimo wszystko.

— Jedź do Cintry, Geralt.

— Co?

— Jedź do Cintry. Jedź tam i tym razem nie rezygnuj. Nie rób tego, co wtedy… Gdy tam byłeś…

— Skąd wiesz?

— Wiem o tobie wszystko. Zapomniałeś? Jedź do Cintry, jedź tam jak najprędzej. Nadchodzą złe czasy, Geralt. Bardzo złe. Musisz zdążyć…

— Yen…

— Nic nie mów, proszę.

Chłodniej. Coraz chłodniej. I coraz jaśniej.

— Nie odchodź jeszcze. Zaczekajmy do świtu…

— Zaczekajmy.

IV

— Nie ruszajcie się, panie. Trzeba mi zmienić wam opatrunek, bo rana maże się, a noga wam okropnie puchnie. Bogowie, paskudnie to wygląda… Trzeba co prędzej medyka znaleźć…

— Chędożyć medyka — stęknął wiedźmin. - Dawaj tu mój kuferek, Yurga. O, ten flakon. Lej, prosto na ranę. O, jasna cholera!!! Nic, nic, lej jeszcze… Ooooch!!! Dobra. Zawiń grubo i nakryj mnie…

— Puchnie, panie, całe udo. I gorączka was trawi…