— Skąd i dokąd to? — szczeknął krępy osobnik w wytartym, zielonym stroju, stając przed Geraltem na szeroko rozstawionych, pałąkowatych nogach. Twarz miał ciemną i pomarszczoną jak suszona śliwka. Łuk i białopierzaste strzały sterczały mu zza pleców, wysoko nad głową.

— Z Wypalanek — zełgał gładko wiedźmin, ściskając znacząco rączkę Ciri. - Wracam do siebie, do Brugge. A co?

— Królewska służba — rzekł ciemnolicy grzeczniej, jakby dopiero teraz zobaczył miecz na plecach Geralta. -

My…

— Dawaj no go tu, Junghans! — krzyknął ktoś stojący dalej, na drodze. Żołdacy rozstąpili się.

— Nie patrz, Ciri — powiedział Geralt szybko. - Odwróć się. Nie patrz.

Na drodze leżało zwalone drzewo blokujące przejazd plątaniną konarów. Nadcięta i złamana część pnia bielała w przydrożnej gęstwinie długimi promieniami drzazg. Przed drzewem stał wóz nakryty płachtą zakrywającą ładunek. Małe, kosmate konie leżały na ziemi zaplątane w dyszle i powody, naszpikowane strzałami, szczerząc żółte zęby. Jeden żył jeszcze, chrapał ciężko, wierzgał.

Byli tam też i ludzie leżący w ciemnych plamach wsią-klej w piach krwi, przewieszeni przez burtę wozu, pokurczeni u kół.

Spomiędzy zgromadzonych dookoła wozu uzbrojonych ludzi wyszło powoli dwóch, potem dołączył do nich trzeci. Pozostali — było ich około dziesięciu — stali nieruchomo, trzymając konie.

— Co tu się stało? — spytał wiedźmin, stając tak, by zasłonić przed wzrokiem Ciri scenę masakry. Kosooki mężczyzna w krótkiej kolczudze i wysokich butach popatrzył na niego badawczo, potarł trzeszczący od zarostu podbródek. Na lewym przedramieniu miał wytarty i wybłyszczony skórzany mankiet, jakiego używali łucznicy.

— Napad — powiedział krótko. - Wybiły kupców leśne dziwożony. My tu śledztwo czynimy.

— Dziwożony? Napadły na kupców?

— Widzisz przecie — wskazał ręką kosooki. - Nadziani strzałami niby jeże. Na gościńcu! Coraz bezczelniejsze robią się leśne wiedźmy. Już nie tylko w las nie można wejść, już nawet drogą wzdłuż lasu nie można.

— A wy — zmrużył oczy wiedźmin. - Kim jesteście?

— Evryllowa drużyna. Z nastrogskich dziesiątek. Pod baronem Freixenetem służyliśmy. Ale baron padł w Brokilonie.

Ciri otworzyła usta, ale Geralt mocno ścisnął jej rączkę, nakazując milczenie.

— Krew za krew, mówię! - zagrzmiał towarzysz kosookiego, olbrzym w nabijanym mosiądzem kaftanie. - Krew za krew! Tego płazem puścić nie wolno. Najpierw Freixenet i porwana księżniczka z Cintry, teraz kupcy. Na bogów, mścić, mścić, powiadam! Bo jak nie, zobaczycie, jutro, pojutrze zaczną ubijać ludzi na progach własnych chałup!

— Brick dobrze mówi — powiedział kosooki. - Prawda? A tyś, bracie, że zapytam, skąd?

— Z Brugge — skłamał wiedźmin.

— A ta mała, córka?

— Córka — Geralt ponownie ścisnął dłoń Ciri.

— Z Brugge — zmarszczył się Brick. - A to ci powiem, bracie, że to twój król, Venzlav, potworzyce rozzuchwala właśnie. Nie chce z naszym Ervyllem się sprząc, i z Viraxasem z Kerack. A gdyby ze trzech stron na Brokilon pójść, wygnietlibyśmy to plugastwo wreszcie…

— Jak doszło do tej rzezi? — spytał powoli Geralt. - Ktoś wie? Przeżył któryś z kupców?

- Świadków nie ma — powiedział kosooki. - Ale wiemy, co się przydarzyło. Junghans, leśniczy, czyta w śladach niby w księdze. Powiedz mu, Junghans.

— Ano — powiedział ten z pomarszczoną twarzą. - Tak to było: Jechali kupce gościńcem. Najechali na zasiek. Widzicie, panie, w poprzek drogi obalona sosna, zrąbana świeżo. W gąszczu ślady są, chcecie obaczyć? No, a jak kupce stanęli, by drzewo odwalić, wystrzelano ich w try miga. Stamtąd, z zarośli, gdzie owa krzywa brzoza. I tam ślady są. A strzały, baczcie, wszystko dziwożonia robota, pióra klejone żywicą, brzechwy kręcone łykiem…

— Widzę — przerwał wiedźmin, patrząc na zabitych. - Kilku, zdaje mi się, przeżyło ostrzał, ci dostali po gardle. Nożami.

Zza pleców stojących przed nim żołdaków wyłonił się jeszcze jeden — chudy i niewysoki, w łosiowym kaftanie. Miał czarne, bardzo krótko strzyżone włosy, policzki sine od gładko zgolonego, czarnego zarostu. Wiedźminowi wystarczyło jednego spojrzenia na małe, wąskie dłonie w krótkich, czarnych rękawiczkach bez palców, na blade, rybie oczy, na miecz, na rękojeści sztyletów, sterczące zza pasa i z cholewy lewego buta. Geralt widział zbyt wielu morderców, by natychmiast nie rozpoznać jeszcze jednego.

— Bystre masz oko — powiedział czarny, bardzo powoli. - Zaiste, wiele widzisz.

— I dobrze to — rzekł kosooki. - Co widział, niech królowi swojemu opowie, Venzlav wszak ciągle klnie się, że nie trza dziwożon zabijać, bo one miłe i dobre. Pewnikiem chodzi do nich majową porą i chędoży je. Po temu to one może i dobre. Co sami sprawdzim, jeśli którą żywcem weźmiemy.

— A choćby i półżywcem — zarechotał Brick. - No, zaraza, gdzie ten druid? Południe niedługo, a jego ani śladu. Pora ruszać.

— Co zamierzacie? — spytał Geralt, nie puszczając ręki Ciri.

— A tobie co do tego? — syknął czarny.

— No, po co zaraz tak ostro, Levecque — uśmiechnął się brzydko kosooki. - My ludzie uczciwi, sekretów nie mamy. Ervyll przysyła nam druida, wielkiego magika, — który nawet z drzewami potrafi gadać. Ówże poprowadzi nas w las mścić Freixeneta, spróbować odbić księżniczkę. To nie byle szysz, bracie, a karna eks… eks…

— Ekspedycja — podpowiedział ten czarny, Levecque.

— Ano. Z ust mnie wyjąłeś. Tak tedy, ruszaj w swoją drogę, bracie, bo tu wkrótce może być gorąco.

— Taak — rzekł przeciągle Levecque, patrząc na Ciri. - Niebezpiecznie tu, zwłaszcza z dziewczątkiem. Dziwożony tylko czyhają na takie dziewczątka. Co, mała? Mama w domu czeka?

Ciri, trzęsąc się, kiwnęła głową.

— Byłoby fatalnie — ciągnął czarny, nie spuszczając z niej oka — gdyby się nie doczekała. Pewnie pognałaby do króla Venzlava i rzekła: pobłażałeś driadom, królu, i oto proszę, moja córka i mój mąż na twoim sumieniu. Kto wie, może Venzlav wówczas ponownie przemyślałby sojusz z Eryyllem?

— Ostawcie, panie Levecque — warknął Junghans, a pomarszczona twarz zmarszczyła mu się jeszcze bardziej.

— Niech idą.

— Bywaj, malutka — Levecque wyciągnął rękę, pogłaskał Ciri po głowie. Ciri zatrzęsła się i cofnęła.

— Cóż to? Boisz się?

— Masz krew na ręku — powiedział cicho wiedźmin.

— Ach — Levecque uniósł dłoń. - Faktycznie. To ich krew. Kupców. Sprawdzałem, czy któryś nie ocalał. Ale niestety, dziwożony strzelają celnie.

— Dziwożony? — odezwała się drżącym głosem Ciri, nie reagując na ścisk dłoni wiedźmina. - Och, szlachetni rycerze, mylicie się. To nie mogły być driady!

— Co tam popiskujesz, mała? — blade oczy czarnego zwęziły się. Geralt rzucił okiem na prawo, na lewo, ocenił

odległości.

— To nie były driady, panie rycerzu — powtórzyła Ciri.

— To przecież jasne!

— Hę?

— Przecież to drzewo… To drzewo jest zrąbane! Siekierą! A driada nigdy nie zrąbałaby drzewa, prawda?

— Prawda — powiedział Levecque i popatrzył na kosookiego. - Och, jaka mądra z ciebie dziewczynka. Za mądra.

Wiedźmin już wcześniej widział jego wąską, urękawiczoną rękę pełznącą niby czarny pająk ku rękojeści sztyletu. Chociaż Levecque nie odrywał wzroku od Ciri, Geralt wiedział, ze cios będzie wymierzony w niego. Odczekał do momentu, gdy Levecque dotknął broni, a kosooki wstrzymał oddech.

Trzy ruchy. Tylko trzy. Opancerzone srebrnymi ćwiekami przedramię gruchnęło czarnego w bok głowy. Zanim upadł, wiedźmin już stał między Junghansem a kosookim, a miecz, z sykiem wyskakując z pochwy, zawył w powietrzu, rozwalając skroń Bricka, olbrzyma w nabijanym mosiądzem kaftanie.

— Uciekaj, Ciri!

Kosooki, dobywając miecza, skoczył, ale nie zdążył. Wiedźmin ciął go przez pierś, skośnie, z góry w dół, i natychmiast, wykorzystując energię ciosu, z dołu w górę, przyklękając, rozchlastując żołdaka w krwawy X.

— Chłopy! — wrzasnął Junghans do reszty, skamieniałej w zaskoczeniu. - Do mnie!

Ciri dopadła krzywego buka i jak wiewiórka smyknęła w górę po konarach, znikając w listowiu. Leśnik posłał za nią strzałę, ale chybił. Pozostali biegli, rozsypując się w półkole, wyciągając łuki i strzały z kołczanów. Geralt, wciąż klęcząc, złożył palce i uderzył Znakiem Aard, nie w łuczników, bo byli za daleko, ale w piaszczystą drogę przed nimi, zasypując ich kurzawą.

Junghans, odskakując, zwinnie wyciągnął z kołczana drugą strzałę.

— Nie! — wrzasnął Levecque, zrywając się z ziemi z mieczem w prawej, ze sztyletem w lewej ręce. - Zostaw go Junghans!

Wiedźmin zawirował płynnie, odwracając się ku niemu.

— Jest mój — powiedział Levecque, potrząsając głową, ocieraiąc przedramieniem policzek i usta. - Tylko moi!

Geralt, pochylony, ruszył półkolem, ale Levecque nie krążył, zaatakował od razu, dopadając w dwóch skokach.

Dobry jest, pomyślał wiedźmin, z trudem wiążąc klingę zabójcy krótkim młyńcem, unikając półobrotem pchnięcia sztyletu. Celowo nie zripostował, odskoczył, licząc na to, że Levecque spróbuje dosięgnąć go długim, wyciągniętym uderzeniem, że straci równowagę. Ale zabójca nie był nowicjuszem. Zgarbił się i też poszedł półkolem, miękkim, kocim krokiem. Niespodzianie skoczył, zamłynkował mieczem, zawirował, skracając dystans. Wiedźmin nie wyszedł na spotkanie, ograniczył się do szybkiej, górnej finty, która zmusiła zabójcę do odskoku. Levecque zgarbił się, składając kwartę, kryjąc rękę ze sztyletem za plecami. Wiedźmin i tym razem nie zaatakował, nie skrócił dystansu, poszedł znowu w półkole, okrążając go.

— Aha — wycedził Levecque, prostując się. - Przedłużamy zabawę? Czemu nie. Nigdy dość dobrej zabawy!

Skoczył, zawirował, uderzył, raz, drugi, trzeci, w szybkim rytmie — górne cięcie mieczem i natychmiast, od lewej, płaski, koszący cios sztyletu. Wiedźmin nie zakłócał rytmu — parował, odskakiwał i znowu szedł półkolem, zmuszając zabójcę do obracania się. Levecque cofnął się nagle, ruszył półkolem w przeciwnym kierunku.