— Każda zabawa — syknął przez zaciśnięte zęby — musi mieć swój koniec. Co powiesz na jedno uderzenie, spryciarzu? Jedno uderzenie, a potem zestrzelimy z drzewa twojego bękarta. Co ty na to?
Geralt widział, że Levecque obserwuje swój cień, że czeka, aż cień dosięgnie przeciwnika, dając znać, ze ten ma słońce w oczy. Zaprzestał krążenia, by ułatwić zabójcy zadanie.
I zwęził źrenice w pionowe szpareczki, dwie wąziutkie kreski.
Aby zachować pozory, zmarszczył lekko twarz, udając oślepionego.
Levecque skoczył, zawirował, utrzymując równowagę ręką ze sztyletem wyciągniętą w bok, uderzył z niemożliwego wręcz wygięcia przegubu, z dołu, mierząc w krocze. Geralt wyprysnął do przodu, obrócił się, odbił cios, wyginając ramię i przegub równie niemożliwie, odrzucił zabójcę impetem parady i chlasnął go, końcem klingi, przez lewy policzek. Levecque zatoczył się, chwytając za twarz. Wiedźmin wykręcił się w półobrót, przerzucił ciężar ciała na lewą nogę i krótkim ciosem rozrąbał mu tętnicę szyjną. Levecque skulił się, brocząc krwią, upadł na kolana, zgiął się i zarył twarzą w piach.
Geralt powoli obrócił się w stronę Junghansa. Ten, wykrzywiając pomarszczoną twarz we wściekły grymas, wymierzył z łuku. Wiedźmin pochylił się, ujmując miecz oburącz. Pozostali żołdacy również unieśli łuki, w głuchej ciszy.
— Na co czekacie! — ryknął leśnik. - Szyć! Szyć w nie… Potknął się, zachwiał, podreptał do przodu i upadł na twarz, z karku sterczała mu strzała. Strzała miała na brzechwie pręgowane pióra z lotek kury bażanta barwione na żółto w wywarze z kory.
Strzały leciały ze świstem i sykiem po długich, płaskich parabolach od strony czarnej ściany lasu. Leciały pozornie wolno i spokojnie, szumiąc piórami, i wydawało się, że nabierają pędu i siły dopiero uderzając w cele. A uderzały bezbłędnie, kosząc nastrogskich najemników, zwalając ich w piasek drogi, bezwładnych i ściętych, niby słoneczniki uderzone kijem.
Ci, którzy przeżyli, runęli ku koniom, potrącając się nawzajem. Strzały nie przestawały świszczeć, dosięgały ich w biegu, dopadały na kułbakach. Wyłącznie trzech zdołało poderwać konie do galopu i ruszyć, wrzeszcząc, krwawiąc ostrogami boki wierzchowców. Ale i ci nie ujechali daleko.
Las zamknął, zablokował drogę. Nagle nie było już skąpanego w słońcu, piaszczystego gościńca. Była zwarta, nieprzebita ściana czarnych pni.
Najemnicy spięli konie, przerażeni i osłupiali, usiłowali zawrócić, ale strzały leciały bezustannie. I dosięgały ich, zwaliły z siodeł wśród tupu i rżenia koni, wśród wrzasku.
A potem zrobiło się cicho.
Zamykająca gościniec ściana lasu zamrugała, zamazała się, zaświeciła tęczowo i znikła. Znowu widać było drogę, a na drodze stał siwy koń, a na siwym koniu siedział jeździec — potężny, z płową, miotłowatą brodą, w kubraku z foczej skóry przepasanym na skos szarfą z kraciastej wełny.
Siwy koń, odwracając łeb i gryząc wędzidło, postąpił do przodu, wysoko podnosząc przednie kopyta, chrapiąc i bocząc się na trupy, na zapach krwi. Jeździec, wyprostowany w siodle, uniósł rękę i nagły poryw wiatru uderzył po gałęziach drzew.
Z zarośli na oddalonych skraju lasu wyłoniły się małe sylwetki w obcisłych strojach kombinowanych z zieleni i brązu, o twarzach pasiastych od smug wymalowanych łupiną orzecha.
— Ceadmil, Wedd Brokiloene! — zawołał jeździec. - Fśill, Ana Woedwedd!
— Faill! — głos od lasu niby powiew wiatru. Zielonobrunatne sylwetki zaczęły znikać, jedna po drugiej, roztapiać się wśród gęstwiny boru. Została tylko jedna o rozwianych włosach w kolorze miodu. Ta postąpiła kilka kroków, zbliżyła się.
— Va faill, Gwynbleidd! — zawołała, podchodząc jeszcze bliżej.
- Żegnaj, Mona — powiedział wiedźmin. - Nie zapomnę cię.
— Zapomnij — odrzekła twardo, poprawiając kołczan na plecach. - Nie ma Mony. Mona to był sen. Jestem Braenn. Braenn z Brokilonu.
Jeszcze raz pomachała mu ręką. I znikła.
Wiedźmin odwrócił się.
— Myszowór — powiedział, patrząc na jeźdźca na siwym koniu.
— Geralt — kiwnął głową jeździec, mierząc go zimnym wzrokiem. - Interesujące spotkanie. Ale zacznijmy od rzeczy najważniejszych. Gdzie jest Ciri?
— Tu! — wrzasnęła dziewczynka skryta w listowiu. - Czy mogę już zejść?
— Możesz — powiedział wiedźmin.
— Ale nie wiem jak!
— Tak samo jak wlazłaś, tylko odwrotnie.
— Boję się! Jestem na samym czubku!
— Złaź, mówię! Mamy ze sobą do porozmawiania, moja panno!
— Niby o czym?
— Dlaczego, do cholery, wlazłaś tam, zamiast uciekać w las? Uciekłbym za tobą, nie musiałbym… Ach, zaraza. Złaź!
— Zrobiłam jak kot w bajce! Cokolwiek zrobię, to zaraz źle! Dlaczego, chciałabym wiedzieć?
— Ja też — powiedział druid, zsiadając z konia — chciałbym to wiedzieć. I twoja babka, królowa Calanthe, też chciałaby to wiedzieć. Dalej, złaź, księżniczko.
Z drzewa posypały się liście i suche gałązki. Potem rozległ się ostry trzask rwanej tkaniny, a na koniec objawiła się Ciri, zjeżdżająca okrakiem po pniu. Zamiast kapturka przy kubraczku miała malowniczy strzęp.
— Wuj Myszowór!
— We własnej osobie — druid objął, przytulił dziewczynkę.
— Babka cię przysłała? Wuju? Bardzo się martwi?
— Nie bardzo — uśmiechnął się Myszowór. - Zbyt zajęta jest moczeniem rózeg. Droga do Cintry, Ciri, zajmie nam trochę czasu. Poświęć go na wymyślenie wyjaśnienia dla twoich uczynków. Powinno to być, jeśli zechcesz skorzystać z mojej rady, bardzo krótkie i rzeczowe wyjaśnienie. Takie, które można wygłosić bardzo, bardzo szybko. A i tak sądzę, że końcówkę przyjdzie ci wykrzyczeć, księżniczko. Bardzo, bardzo głośno.
Ciri skrzywiła się boleśnie, zmarszczyła nos, fuknęła z cicha, a dłonie odruchowo pobiegły jej w kierunku zagrożonego miejsca.
— Chodźmy stąd — rzekł Geralt, rozglądając się. - Chodźmy stąd, Myszowór.
VIII
— Nie — powiedział druid. - Calanthe zmieniła plany, nie życzy już sobie małżeństwa Ciri z Kistrinem. Ma swoje powody. Dodatkowo, chyba nie muszę ci wyjaśniać, że po tej paskudnej aferze z pozorowanym napadem na kupców król Ervyll poważnie stracił w moich oczach, a moje oczy liczą się w królestwie. Nie, nawet nie zajrzymy do Nastroga. Zabieram małą prosto do Cintry. Jedź z nami, Geralt.
— Po co? — wiedźmin rzucił okiem na Ciri, drzemiącą pod drzewem, otuloną kożuchem Myszowora.
— Dobrze wiesz, po co. To dziecko, Geralt, jest ci przeznaczone. Po raz trzeci, tak, po raz trzeci krzyżują się wasze drogi. W przenośni, oczywiście, zwłaszcza jeżeli chodzi o dwa poprzednie razy. Chyba nie nazwiesz tego przypadkiem?
— Co za różnica, jak to nazwę — wiedźmin uśmiechnął się krzywo. - Nie w nazwie rzecz, Myszowór. Po co mam jechać do Cintry? Byłem już w Cintrze, krzyżowałem już, jak to określiłeś, drogi. I co z tego?
— Geralt zażądałeś wówczas przysięgi od Calanthe, od Pavetty i jej męża. Przysięga jest dotrzymana. Ciri jest Niespodzianką. Przeznaczenie żąda…
— Abym zabrał to dziecko i przerobił na wiedźmina? Dziewczynkę? Przyjrzyj mi się, Myszowór. Wyobrażasz mnie sobie jako hoże dziewczę?
— Do diabła z wiedźmiństwem — zdenerwował się druid. - O czym ty w ogóle mówisz? Co jedno ma z drugim wspólnego? Nie, Geralt, widzę, że ty niczego nie rozumiesz, muszę sięgnąć do prostych słów. Słuchaj, każdy dureń, w tej liczbie i ty, może zażądać przysięgi, może wymóc obietnicę, i nie stanie się przez to niezwykły. Niezwykłe jest dziecko. I niezwykła jest więź, która powstaje, gdy dziecko się rodzi. Jeszcze jaśniej? Proszę bardzo, Geralt, od momentu narodzin Ciri przestało się liczyć, czego ty chcesz i co planujesz, nie ma też żadnego znaczenia, czego ty nie chcesz i z czego rezygnujesz. Ty się, cholera jasna, nie liczysz! Nie rozumiesz?
— Nie krzycz, obudzisz ją. Nasza niespodzianka śpi. A gdy się obudzi… Myszowór, nawet z niezwykłych rzeczy można… Trzeba niekiedy rezygnować.
— Przecież wiesz — druid spojrzał na niego zimno — że własnego dziecka nie będziesz miał nigdy.
— Wiem.
— I rezygnujesz?
— Rezygnuję. Chyba mi wolno?
— Wolno — rzekł Myszowór. - A jakże. Ale ryzykownie. Jest taka stara przepowiednia, mówiąca, że miecz przeznaczenia… — …ma dwa ostrza — dokończył Geralt. - Słyszałem.
— A, rób, jak uważasz — druid odwrócił głowę, splunął. - Pomyśleć, że gotów byłem nadstawić za ciebie karku…
— Ty?
— Ja. W przeciwieństwie do ciebie ja wierzę w przeznaczenie. I wiem, że niebezpiecznie jest igrać z obosiecznym mieczem. Nie igraj, Geralt. Skorzystaj z szansy, jaka się nadarza. Zrób z tego, co wiąże cię z Ciri, normalną, zdrową więź dziecka i opiekuna. Bo jeśli nie… Wtedy ta więź może objawić się inaczej. Straszniej. W sposób negatywny i destrukcyjny. Chcę przed tym uchronić i ciebie, i ją. Gdybyś chciał ją zabrać, nie oponowałbym. Wziąłbym na siebie ryzyko wytłumaczenia Calanthe, dlaczego.
— Skąd wiesz, że Ciri chciałaby ze mną pójść? Ze starych przepowiedni?
— Nie — powiedział poważnie Myszowór. - Stąd, że usnęła dopiero wtedy, gdy ją przytuliłeś. Że mruczy przez sen twoje imię i szuka rączką twojej ręki.
— Wystarczy — Geralt wstał — bo gotówem się wzruszyć. Bywaj, brodaczu. Ukłony dla Calanthe. A na użytek Ciri… Wymyśl coś.
— Nie zdołasz uciec, Geralt.
— Przed przeznaczeniem? — wiedźmin dociągnął popręg zdobycznego konia.
— Nie — powiedział druid, patrząc na śpiącą dziewczynkę. - Przed nią.
Wiedźmin pokiwał głową, wskoczył na siodło. Myszowór siedział nieruchomo, grzebiąc patykiem w wygasającym ognisku.
Odjechał wolno, przez wrzosy, sięgające strzemion, po zboczu, wiodącym w dolinę, ku czarnemu lasowi.
— Geraaalt!
Obejrzał się. Ciri stała na szczycie wzgórza, maleńka, szara figurka z rozwianymi, popielatymi włosami.
— Nie odchodź! Pomachał ręką.
— Nie odchodź! - wrzasnęła cienko. - Nie odchoooodź! Muszę, pomyślał. Muszę, Ciri. Dlatego, że… Ja zawsze odchodzę.
— Nie uda ci się i tak! — krzyknęła. - Nie myśl sobie! Nie uciekniesz! Jestem twoim przeznaczeniem, słyszysz?