– Spontanicznie – mruknął Janek, śmiejąc się.

– Lula, jak Boga kocham – wrzasnęła w tym momencie Emilka. – Będziesz trójpierścionkową narzeczoną, pierwszą na świecie! Czy to nie rozpusta przypadkiem?

Faktycznie, trzy pierścionki zaręczynowe. Czyste szaleństwo. W dodatku jednego, tego najważniejszego jeszcze nie dostałam.

Ale już Janek podchodził do mnie z tym swoim pudełeczkiem. Zajrzałam ciekawie.

Nie był to, oczywiście, żaden osiemnasty wiek. Prosta, szeroka obrączka z białego złota, z wtopionym w środek niedużym szafirem. Absolutna prostota i absolutne cudo.

– Niebieski jak twoje oczy – szepnął mi Janek do ucha, widząc, jak zaniemówiłam z zachwytu. Mało oryginalny tekst, ale coś w nim jest.

Wszyscy obecni znowu runęli na nas, tym razem z zamiarem obejrzenia prezentu. Aplauz był ogólny.

– Lula, będziesz teraz nosiła trzy pierścionki naraz? – zapytała Ewa, która zawsze charakteryzowała się zmysłem praktycznym.

Zanim zdążyłam namyślić się nad odpowiednio dyplomatyczną odpowiedzią, zareagowała Marianna.

– Czy nie – powiedziała stanowczo. – Tylko ten od Jasza zawsze, a te dwa od starych babek tylko okazjonalnie. Okazjonalnie – powtórzyła, zadowolona z opanowania tak trudnego słówka. – Pczy okazji – wyjaśniła na wszelki wypadek.

W atmosferze ogólnego szczęścia i słodyczy przystąpiliśmy do kolejnego etapu wigilii, czyli do spożywania ciast, makowców i pierników, które doskonale dojrzały i były w sam raz. A potem śpiewaliśmy kolędy, co nam wychodziło różnie, bo różny jest stopień naszej muzykalności. A jeszcze potem poszliśmy do kościoła na pasterkę i spotkaliśmy tam mnóstwo znajomych i przyjaciół…

A po pasterce poszliśmy wszyscy spać, przy czym wiadomo było, że Janek nie będzie musiał uciekać z mojego pokoju przed świtaniem…

Oszołomienie jeszcze mi nie minęło, prawdę mówiąc. I nie wiem, po co mu ten cały podręcznik.

Emilka

No, teraz to ja wzięłam babcie na dywanik.

Wigilia była wspaniała, wzruszająca, jak w najprawdziwszej rodzinie, zżytej ze sobą od czterdziestu co najmniej pokoleń. Choinka, wieczerza, te wszystkie potrawy, które Lula przygotowywała własnymi rękami, nie pozwalając sobie w niczym pomóc i które jej wyszły niesamowicie, no po prostu cud, miód i orzeszki.

Śmiesznie zaczęło się robić przy prezentach, bo po pierwsze, okazało się, że wszyscy faceci dostali kalendarze w skórkowych oprawkach (Rafał dwa) bardzo podobne do siebie, a Janek i Rafał dodatkowo pióra, tylko Rafał pelikana ode mnie, a Jasio watermana, pewnie od Luli. Poza tym prezenty dla Luli były niemal co do jednego w tym samym, powiedziałabym, buduarowo-aluzyjnym charakterze. Jeden Wiktor się wyłamał i podarował jej portret, na który ledwie rzuciła okiem, ale trzeba przyznać, że był to rzut pełen uznania. A propos obrazków, wyszło na to, że jestem prawie znawcą, bo Wiktor uznał, że oleodruk dostał od Luli, która się poznała na jego wartości historycznej. Lula nie protestowała, bo w ogóle nie odnotowała, że jej się przypisuje ten drobiazg – była zajęta kontemplacją książeczki, którą kupiłam dla Janka, a jak już raz tam zajrzała, to przestała prawie kontaktować. No i dobrze, nieważne kto podarował, ważne, że obrazek ma przynosić Łaskim szczęście, jak przynosił tatusiowi i mamusi starego pijaczka z Rynku.

Ja dostałam trochę przyjemnych kosmetyków, trochę biżutków z kamieniami, prawdopodobnie ze Szklarskiej Poręby, widziałam tam takie, gdy obwoziłam Omcię po okolicach. Poza tym śliczne wieczne pióro – poczułam nagle brak ślicznego kalendarza do kompletu! Wiktor zdecydował się wreszcie oddać mi jeden z moich portretów, których mi dotąd skąpił. Pewnie trudno mu się było z nim rozstać, ale nie miał czasu kombinować innych prezentów. Wybrał ten, na którym mi zwisa metka z głowy. No i fajnie, najbardziej mi się podobał ten właśnie.

Dobrze, wszystko nieważne, prezenty nieważne, najważniejsze, że omal się nie wydało, że wszyscy wszystko wiedzą, atmosfera była naładowana tą wiedzą po prostu! I było to po wszystkich widać! Tylko Ewa i Rafał mieli prawdziwą niespodziankę, kiedy Jasio zdecydował się wreszcie wygłosić, co miał wygłosić. Natomiast cholerne babcie, obie, jak jeden mąż, czy raczej jak jeden dziadek, wystąpiły z pierścionkami zaręczynowymi dla Luli! Przygotowały je sobie starannie i udawały pełny spontan! Chyba tylko nieprzytomna z wrażenia Lula uwierzyła im w ten bajer. Janek śmiał się na całego, a dwie straszne staruszki rżnęły głupa koncertowo – co najlepsze, popłakując przy tym ze wzruszenia. No, po prostu cyrk na kółkach.

Przed pasterką udały się do siebie, trochę odpocząć i wtedy złapałam je, zanim zdążyły rozejść się do swoich pokoi. Poszły w zaparte. I odegrały przede mną scenę pełnej niewinności, skrzywdzonej podejrzeniami, ciężko obrażonej, zasmuconej i Bóg wie, co jeszcze. Dałam za wygraną, bo z takim upiornym tandemem chyba nie ma sposobu wygrać.

A kiedy zrezygnowana odchodziłam w alkierze, żeby też się chwilkę zrelaksować, usłyszałam za sobą szatański chichocik. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak babcie ściskają sobie łapki. Chyba to im weszło w nałóg.

– Ne podsłuchuj, Emilka – powiedziała pouczającym tonem Omcia. – Ty wcale nie muszysz wiedżecz, czym szę TERAZ będżemy zajmowacz…

– Kim, Marianno, kim. Nie czym, tylko kim. No, chodźmy już, bo zaśniemy na pasterce.

I odmaszerowały, a mnie zrobiło się zimno. Bo są dwie możliwości – albo Wiktory, albo… ja.

O mój Boże.

Lula

Janek miał rację z tym porankiem.

Emilka

Zapomniałam napisać przez te wszystkie nerwy z babciami, że obecność Rafała na naszej Wigilii była czymś cudownym i takim jakimś – oczywistym. Jak on to robi, że wcale się w oczy nie rzuca, ale ma się tę świadomość, że jest i to jest dobrze!

Nie wiem, czy to gramatycznie napisałam, ale mi to wisi.

Poza tym jestem genialna. Muszę się poważnie zastanowić albo spytać Gulę i Misia, czy nie nadaję się przypadkiem na jakiegoś oficera dochodzeniowego.

Strasznie po mnie chodziło zagadnienie, czy Wiktor się na próżno wysilał, czy może coś mu się udało zdziałać, tylko sam o tym nie wie. Wymyśliłam podstęp i w pierwszy dzień świąt poleciałam do Ewy, jak tylko się zorientowałam, że Łaskie już na nogach.

– Ewka, ratuj – zaszeptałam konspiracyjnie i przewróciłam kilka razy oczami porozumiewawczo w tonacji między nami kobietami .

– Co się stało? – Ewa paradowała w seksownym szlafroczku (ciekawe, jak też się prezentuje Lula w peniuarze od pomysłowych babć???) zadowolona i odprężona; z daleka od swojej stresującej uczelni.

– Zabrakło mi allwaysów, masz może jakiś zapas, przecież nigdzie dziś nie kupię! Przepraszam, że ci głowę zawracam, ale przecież Luli nie będę dzisiaj absorbować, rozumiesz, ona pewnie jeszcze całkiem nieprzytomna po wczorajszym…

– Pewnie, że rozumiem. Nie martw się, mam zapas, zaraz cię poratuję.

– Na pewno nie będą ci potrzebne dziś, jutro?

– Mówię ci, nie martw się. Mam tego pełno. Miałam tutaj i jeszcze przywiozłam ze sobą, nie wiem dlaczego, ale mi się spóźnia już trzeci tydzień, wożę ze sobą, bo w każdej chwili może się pojawić, ale jakoś się nie pojawia; to wszystko przez te stresy. Teraz ferie, odpocznę trochę, to mi się unormuje. Wiktor, wyłaź z łazienki!

– Nie, aż tak ekspresowo nie muszę, byle dzisiaj; nie goń go, przyjdę potem, ale już będę spokojna. No to na razie. Idę robić śniadanie.

– No to hej – odrzekła beztroska i niczego niepodejrzewająca Ewa.

Hahaha! Unormuje się! Albo się nie unormuje!

To znaczy, wszystko w normie jest i tak. Ciąża nie jest stanem patologicznym!

Czyżby szczęśliwy oleodruk zaczynał wreszcie pokazywać, co potrafi…?

Swoją drogą, Wiktor straszny gamoń, ja na jego miejscu liczyłabym żonie dni i godziny w takiej sytuacji!

Szalenie zadowolona poszłam do kuchni i tam napadła mnie refleksja.

Czy ja przypadkiem nie jestem niesprawiedliwa kapkę, krzycząc na babcie…?

Och, zaraz niesprawiedliwa.

Teraz jest pytanie następujące: czy powinnam podpowiedzieć to i owo Wiktorowi? Niechby już zaczął poważnie myśleć o chałupie starej Kiełbasińskiej, to Lula z Jankiem mogliby zacząć poważnie myśleć o stryszku po Łaskich…

Lula

Janek twierdzi, że wszyscy doskonale wiedzieli o naszych planach. Nie wiem, skąd on to wie i mało mnie to obchodzi. On zresztą też uważa, że to głupstwo. Liczy się, że zostaliśmy przez babcię Stasię niejako mianowani głównymi gospodarzami Rotmistrzówki. Niby nic się nie zmienia, ale jakoś oboje poczuliśmy brzemię odpowiedzialności i wyszło chyba na to, że nie możemy już myśleć o wyprowadzaniu się stąd i zaczynaniu nowego życia gdzie indziej. Żadne z nas zresztą nie ma na to ochoty. Może później pomyślimy o wygospodarowaniu dla świeżej rodziny Pudełków jakiejś zwartej części Rotmistrzówki, żebyśmy mogli naprawdę poczuć się u siebie i mieć szansę na odrobinę prywatności. Na razie wszystko może zostać jak jest, mój pokój awansuje na wspólną sypialnię – Kajtek się ucieszy, będzie mógł bezkarnie grać na komputerze do późnej nocy…

Coś po mnie mętnie chodzi jakaś koncepcja wykupienia i remontu domu pani Kiełbasińskiej, chyba kiedyś Emilka sugerowała, że Wiktor mógłby to zrobić jako wzięty artysta skrzyżowany z wziętym biznesmenem, wtedy zwolniłby się stryszek, adaptowany przez niego na mieszkanie…

Dam sobie jeszcze trochę czasu na oprzytomnienie i oswojenie się z nową rzeczywistością. Status mi się zmienia, było nie było. Zmienianie statusu bywa fatygujące!

Jak to dobrze, że Emilka z Ewą przejęły obowiązki gospodarskie. Mnie już kompletnie opuściła energia do podawania kolejnych porcji jedzenia kolejnym watahom gości i domowników.

Emilka

Dostałam kalendarz do kompletu! Od Tadzinka, oczywiście. Słodki, w ciemnowiśniowym aksamicie. Ten, który kupiłam dla niego, też bardzo mu się podobał.