– Emilka – zdziwił się gdzieś w Krakowie. – A ja właśnie miałem do ciebie dzwonić…
– Coś ty? – zelektryzowało mnie. – Sukces?
– Drugi miesiąc! Jesteś genialna, dziewczyno!
– Kurczę, patrz, ja to podejrzewałam, jak tu byliście, miałam ci powiedzieć, ale w końcu się nie zdecydowałam. I tak strasznie się wtrącam. A powiedz, co na to Ewa?
– Jeszcze w szoku. Dowiedziała się dzisiaj, dosłownie godzinę temu była u lekarza. Teraz siedzi na kanapie i się zastanawia, co dalej. Muszę do niej zaraz wrócić, więc wybacz, ale rzucam cię jak starą marynarkę…
– Czekaj, Wiktor, jeszcze mnie nie rzucaj. Słuchaj, chałupa starej Kiełbasińskiej jest do kupienia. Młody Kiełbasiński lada chwila zacznie szukać kontrahenta. Ja ci radzę, ty kuj żelazo, póki gorące. Zapłaciły ci za „Trendy”?
– Zapłaciły. Teraz pracuję nad tym nowym tworkiem-potworkiem. Megi też mi sypnęła groszem za wychodki. Nie widziałaś reklam w telewizji? Chodzą przed wiadomościami. Prime time . I całe strony w kolorówkach. Wiesz, ile ją to kosztowało? Lepiej nie mówić przed nocą. Ja też z niej zdarłem. Czy one już u was są z tymi swoimi nowymi kontrahentami?
– Jeszcze nie. Jutro będą.
– Proszę, Emilko, traktujcie ich jak śmierdzące jajko. Oni muszą u was dojść do porozumienia, inaczej Megi i Pegi, tfu, Megi i Beti będą musiały spuścić z tonu. Mam na myśli finanse. Wiesz, one sobie poradzą, ale może już nie będą miały na mnie.
– Rozumiem. Tu ma dojść do jakiejś fuzji?
– A cholera ich wie. Ja w to nie wnikam. Coś tam u was będą załatwiać, dwóch facetów, którzy przyjadą, reprezentuje jakiś belgijski kapitał, czy może francuski, nie mam pojęcia.
– Masz to u nas. Będziemy ich nosili na rękach. Czekaj, mówiłeś, że ci zapłaciły? To znaczy, że stać cię na chałupę?
– Niewykluczone. Tylko nie wiem, co Ewa na to.
– Wiktor! Zrobiłeś już, co najważniejsze, a teraz został ci drobiazg! Sam wiesz, że nigdzie nie znajdziesz lepszego lokum! Prawie przez płot z Rotmistrzówką! Galeria tu czeka na ciebie! Ksiądz Paweł ma tysiąc pomysłów na minutę! Podobno chcesz malować! Dzieci będziesz miał razem z naszymi! Przecież Lula z Jankiem chyba też będą chcieli mieć jakieś dziecko!
– A ty? – spytał znienacka.
– Co ja, co ja?
– A ty nic nie planujesz w życiu osobistym?
– Ja na razie płynę na fali – powiedziałam beztrosko, acz trochę kłamliwie, bo już pewne myśli na wiadomy temat zaczęły po mnie chodzić. – Ty się tu nie wymiguj. Idź natychmiast do Ewy i przekonaj ją, że nie ma co marnować najpiękniejszych lat na uczelni! Habilitacja poczeka, a hormony się mogą skończyć w międzyczasie. Tylko nie zróbcie jakiegoś głupstwa, na miłość boską!
– Masz na myśli usunięcie? No, nie, to już bym chyba walnął się jak Rejtan w progu i nie pozwolił. Dobrze, masz rację, ponownie wypuszczam cię z objęć z brzękiem i lecę do mojej żony. I dziecka. Trzymaj się, przyjaciółko.
– Całuski – powiedziałam ciepło do ciągłego sygnału w słuchawce i wyłączyłam się.
Na wszelki wypadek powiem Kiełbasińskim, żeby rezerwowali chałupę dla Wiktora.
Znowu mamy gości i zrobiło się jakoś normalniej. Chyba już przyzwyczaiłam się do Rotmistrzówki nie tylko jako do domu, ale też i miejsca pracy. Lubię, kiedy coś konkretnego się dzieje, kiedy wiem, co mam zrobić i na którą godzinę – i tak dalej.
Oczywiście, wieczory i noce są wciąż nieprzewidywalne, ale to już nasza z Jankiem słodka tajemnica alkowy. Podoba mi się to: pierwszy raz w życiu mam naprawdę tajemnice alkowy! Bo taka tajemnica, że w wieku powyżej trzydziestki sypiałam czasem przytulona do kota Arystofanesa – świeć Panie nad jego kocią duszą – jest warta funta kłaków. Kocich.
Koło południa przyjechali nasi goście. Megi i Beti z małżonkami, jakaś belgijsko-francuska para małżeńska i dwóch zblazowanych czterdziestolatków luzem, jak mówi Emilka. Mężowie naszych znajomych biznesmenek też są biznesowi, co po nich od razu widać, Belgijka jest przyszłą redaktorką naczelną magazynu „Tylko Ty”, a jej mąż Francuz ma tam prowadzić dział mody. Zblazowani czterdziestolatkowie stanowią coś w rodzaju zaprzyjaźnionej konkurencji, o ile taki oksymoron ma w ogóle prawo istnieć. We własnym gronie mówią przeważnie po francusku albo angielsku. Emilka pokazała im pokoje, rzucili też w Janka towarzystwie okiem na obejście i poszli się kąpać przed obiadem. Jakie to szczęście, że zrobiliśmy stosowną liczbę łazienek w ramach remontu!
Przy poobiedniej kawie i herbacie z nalewkami do wyboru ustaliliśmy program pobytu naszych kosztownych gości. A więc jazdy konne, bryczka, narty i obwożenie po okolicy. Musimy zrobić grafik – kto czym kiedy ma się zajmować.
Nie będzie lekko!
Ale i nie będzie tanio.
Robię się materialistką! Chyba tak podziałało na mnie świeżo odczute brzemię odpowiedzialności za Rotmistrzówkę.
W ramach tej świeżej odpowiedzialności Janek postanowił zrobić nam stronę internetową, wykorzystując milion zdjęć, które dostaliśmy od księdza Pawła.
– Nie wiem, czy nie przymierzę się od razu do strony dla całej wsi – powiedział wieczorem, objadając się świeżym ciastem, które upiekłam dla gości. – Bo jeżeli mamy mieć stowarzyszenie, to warto by mieć wspólną stronę też. Na razie zrobię luźny projekt, a potem pokażę wszystkim i spytamy, co oni na to? Co ty na to?
– Bardzo dobrze – pochwaliłam. – A jak twoje oczy?
– Moje oczy mają się świetnie. Przez ostatnie pół roku bardzo odpoczęły i obejrzały wiele pięknych widoków. Wiesz, mam wrażenie, że z grzbietu końskiego wszystko jest jakieś ładniejsze, no i mniej szkodzi na wzrok…
Są nasi dziani goście!
Megi i Beti przywiozły mężów, którzy wyglądają jak ich wierne kopie płci odmiennej – duzi, przystojni, świetnie ubrani, pięknie pachnący i kompletnie bez własnego wyrazu. Aura wielkiego szmalu otacza ich głowy z włoskami pięknie ułożonymi na żel. Muszę poprosić księdza Pawła, żeby ich sfotografował wszystkich razem, będą piękne zdjęcia pamiątkowe do albumu pod tytułem „VIP-y”. Bo trzeba taki album założyć, koniecznie. Mąż Megi nazywa się Aleksander Moroń, czy jakoś tak i ona nigdy nie mówi do niego Olek ani Aleks, tylko zawsze Aleksandrze… Podobnie Beti, za żadne skarby nie zdrobni swojego Jerzego Różańskiego na zwykłego Jurka. Obaj panowie mają jakieś własne biznesy, jeszcze nie rozpracowałam, jakie właściwie. Raczej spore.
Przyjechało poza tym redakcyjne małżeństwo, podobno belgijsko-francuskie, ale nazywają się Jakovsky, pewnie tatuś Jacquesa taki Francuz, jak i ja, dziadek najdalej nazywał się normalnie Jackowski, dopiero Jakubka należy wymawiać „Żakofski”. Niech mu tam. Żak – Żakofski. Bardzo godnie brzmi. Żona ma na imię Marie Anne, czyli kolejna Marianna w Mariendorfie. Chuda, wysoka, z głodnymi oczami, bardzo elegancka, w sam raz redaktorka naczelna do wytwornego magazynu. Dwaj faceci luzem, którzy z nimi przyjechali, na moje oko wcale nie są takim luzem, tylko stanowią komplet. Jeden jest ewidentnie Anglikiem, drugi nie wiem czym, może Polakiem. Peter i Edward, przy czym Edwarda się owszem, zdrabnia na Eddiego.
Podczas ostatniego pobytu Megi i Pegi, przepraszam, Beti u nas, trochę się im przyjrzałam i doszłam do wniosku, że należy na ich cześć zrobić malutkie przedstawionko na dzień dobry – tak więc, kiedy się zjawili, najpierw wypchnęłam ich do apartamentów (tak doraźnie przemianowaliśmy nasze pokoje na górze) i kazałam im się wykąpać, to znaczy, wyraziłam przekonanie, że zechcą się odświeżyć przed obiadem.
Obiad w wersji koronacyjnej przygotowała Lula, poganiając do posług świeżo umytą Żaklinę, ale zanim go podaliśmy, zarządziłam zapoznawczego drinka w ogródku zimowym, który urządziłam na tarasie, zamkniętym na głucho i zabezpieczonym przez zimnem. Towarzystwo złapało konwencję, odstrzelili się wszyscy jak do Pierwszej Komunii – ale żadne z nich nie dorównało naszym babciom, które przyżeglowały niby dwie fregaty czy może barkentyny (nie wiem, co jest bardziej majestatyczne) pod pełnymi żaglami – w powłóczystych szatach, omotane szalami, sznurami pereł, z medalionami podzwaniającymi na łańcuchach, szalenie z siebie zadowolone i – niech pęknę, jeśli nie popróbowały przedtem nalewek z tajnej apteczki, to znaczy z filii apteczki głównej z salonu (tę filię babcia Stasia założyła w gabinecie Rotmistrza).
– Witam moich drogich gości – wygłosiła babcia Stasia głosem spiżowym, który natychmiast oderwał gości od kontemplacji własnych kieliszków. – Jak miło mi ponownie spotkać panie w moich skromnych progach – to było do Megi i Pegi, które rzuciły się witać, lekko jednak onieśmielone królewskim, żeby nie powiedzieć cesarskim stylem naszej staruszki. – Obie jesteśmy szczęśliwe, to znaczy ja i moja przyjaciółka, baronowa von Krueger, że zechciały panie wrócić do nas i jeszcze przywieźć wszystkich państwa…
– Och, ja tu jestem tylko na prawach goszcza – wtrąciła lekko (ale bardzo głośno) Omcia. – Dżękuję czy, Stanyslawa, że ty mówisz „do nas”…
– Jesteś u siebie, Marianno – rzuciła pobłażliwie babcia. – Nie będziemy sobie głowy zaprzątać wichrami historii w tym domu. W jakim języku państwo życzą sobie rozmawiać, bo słyszałam, że towarzystwo międzynarodowe?
– W istocie – bąknęła Megi, pod wrażeniem wzięcia naszych staruszek. – Międzynarodowe. Polsko-francusko-belgijsko-angielskie. Ale wszyscy staramy się mówić po polsku, nasi przyjaciele przecież prowadzą tu interesy, mieszkają w Polsce. Panie pozwolą, mój małżonek, Aleksander Moroń… Aleksandrze, czy zechcesz przedstawić paniom resztę towarzystwa?
Aleksander sprawnie przejął na siebie rolę mistrza ceremonii strony wizytującej, tak więc kolejne minuty upłynęły na ściskaniu rąk lub ich całowaniu zgoła, ukłonach i reweransach. Przez ten czas Żaklina wniosła przystawki i mogliśmy zaprosić wszystkich do stołu.
Dalej było już łatwo, zostawiliśmy im babcie na pożarcie (a może to ich zostawiliśmy na pożarcie babciom), a sami wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje. To znaczy do kuchni. Jeżeli dalszy rozwój wypadków wykaże, że goście chcą się z nami fraternizować, to proszę bardzo. Będziemy się fraternizować. Na moje oko jednak o wiele mniej fatygująca jest prosta obsługa, nawet jeśli w grę będą wchodzić jazdy w teren i inne figle. Zresztą na weekend mają przyjechać Wiktory, będzie łatwiej.