Janek, oczywiście, zbagatelizował moje wątpliwości i obawy.

– Kochanie ty moje – powiedział, bawiąc się moimi włosami (siedziałam właśnie przed lustrem w moim nowym różowym peniuarze, w którym czuję się jak petersburska kokota, a który budzi jego zachwyt za każdym razem, ja już nic nie rozumiem, nic o sobie nie wiem, a zwłaszcza nie wiem nic o mężczyznach, a zwłaszcza o jednym takim, co to chodził zawsze w podkoszulkach z nadrukowanymi fraktalami i wyglądał, jakby nie uznawał innego przyodziewku!!!)… – Kochanie ty moje. Masz za bardzo rozwinięte poczucie odpowiedzialności za świat. Uwierz mi, on nie leży w całości na twoich, jakże zgrabnych ramionach – tu pocałował mnie w lewe ramię, co spowodowało dłuższą przerwę w konwersacji.

– Jest nas tu kilkoro – kontynuował po chwili, już poważniej. – Może nie mamy wielkiego doświadczenia w przyjmowaniu takich biznesowych gości, ale za to jesteśmy inteligentni. Prawda? No więc. Oni z kolei przygotowani będą na wizytę w wiejskim dworku, z tradycją ziemiańską, a nie pałacową. Pamiętasz, jak się bałaś tych wszystkich Niemców, których tu Kostas przywoził? Zwłaszcza tych pierwszych. Improwizowaliśmy wtedy jak szaleni, a i tak nam wyszło. A teraz mamy prawdziwe nalewki, prawdziwe ciasta, wędliny domowe, dziczyznę, sześć koni do jazdy, czworo, na dobrą sprawę, instruktorów do tych koni, bryczkę lub sanie, małe sanki, jakby się chcieli chłopcy trochę poprzewracać; jednym słowem mamy wszystko. A najlepsze, co mamy, to dwie babcie, jedną tradycji polskiej, a drugą niemieckiej; zaręczam ci, że obie zrobią furorę.

– A jeśli będą chcieli jeździć na nartach?

– To się ich wyśle do Karpacza. Wynajmiemy im instruktora narciarskiego, może nawet Olga będzie chciała zarobić, a jak nie, to ona nam na pewno poradzi, do kogo się zwrócić. Nie wiem, czy będzie pogoda na narty. Chyba nie jest najlepiej ze śniegiem. Nie znam się na tym. Musimy sobie przygruchać na stałe jakiegoś instruktora od tych rzeczy. Najlepiej z zaprzyjaźnioną wypożyczalnią sprzętu narciarskiego.

– I co, naprawdę myślisz, że wszystko będzie takie proste?

– Jestem o tym absolutnie przekonany. A teraz wykorzystajmy ten czas, kiedy jeszcze nie mamy tabunu wymagających biznesmenów na garbie…

Wykorzystaliśmy go w pełni.

Emilka

Ho, ho, za dwa dni przyjeżdżają trzy biznesowe pary i dwie sztuki luzem, dookoła których mamy skakać jak koło śmierdzącego jajka, albowiem mają indywidualne wymagania – ale też zostanie im policzone według bardzo indywidualnych stawek. Za poradą Olgi zaśpiewaliśmy im taką cenę, że omal sama się nie przewróciłam z wrażenia, kiedy ją zaakceptowali bez zmrużenia oka.

– Zero skrupułów, moi kochani, zero skrupułów – mówiła nam Olga życzliwie, odwiedziwszy nas nazajutrz po naszym zabójczym sylwestrze. – Jeżeli nie będziecie się cenić, nikt was cenić nie będzie. Musicie wiedzieć, ile jesteście warci!

– A skąd mamy to wiedzieć? – zapytała nieśmiało Lula.

– Z założenia. Macie zakładać, że jesteście świetni, jedyni, niepowtarzalni, wasza oferta bije na głowę wszystkie inne, a waszym największym atutem jest wasza babcia. A jeśli nie wiecie dlaczego, to wam powiem. Bo wszyscy goście mogą być traktowani jak goście pani rotmistrzowej, a nie jak płatni wczasowicze. Pani babcia, z tego, co wiem, lubi sobie pokonwersować z przybyszami, bardzo dobrze, niech rozmawia, czasem anegdotką sypnie, a jeśli wyczuje, że gościom nie chce się gadać, to niech im odpuści, cały czas dając im do zrozumienia, że są JEJ osobistymi gośćmi, którzy są tu mile widziani i którym tu wszystko wolno.

– Wszystko, to nie wiem – mruknęłam. – A jakby tu chcieli zrobić… tego…?

– Bordello, kędy mamy zacne leże – zaśmiała się babcia Stasia, chyba kogoś cytując.

– Nie przesadzajmy! Wszystko w granicach dobrego wychowania! W obrębie zasad, które wy sami wprowadzacie. A w zamian za przestrzeganie tych zasad, otwieracie im niebo. I za każdym razem w bramce tego nieba stoi kasjer i kasuje, kasuje…

Zaczęliśmy chyba pojmować, o co jej chodzi.

– A jak już stąd wyjadą – powiedziała Lula rozmarzonym tonem – to mają nam zrobić opinię taką, że wprawdzie jest cholernie drogo, ale warto tę forsę wydać. Dobrze mówię?

– Dokładnie tak mają o was mówić. I jeszcze dajcie im do zrozumienia, że nie wszystkich do siebie zapraszacie, że wybieracie sobie gości, takie tam blablabla.

– A kiedy będą chcieli znowu przyjechać, albo przysłać nadzianych kolegów – podjął Janeczek – to nie będziemy od razu krzyczeć „przyjeżdżajcie, przyjeżdżajcie”, tylko najpierw dokładnie sprawdzimy w kalendarzu, czy aby możemy ich przyjąć w takim terminie, w jakim będą chcieli, czy może mamy już zaplanowanych gości, a potem się jednak okaże, że dla tak wyjątkowych… tytyryty… dobrze mówię?

– Bardzo dobrze – pochwaliła Olga. – Widzę, że wszystko doskonale rozumiecie, a jakbyście mieli jakiekolwiek problemy, to natychmiast dzwońcie do mnie, będziemy radzić. Nic nie ma prawa was zaskoczyć. W obrębie zasad, naturalnie.

– A czy ja nie mogę bycz tutaj dodatkową atrakcją? – wtrąciła się znienacka milcząca dotąd Omcia. – Mogę na pczykład robicz za ducha przeszłoszczy, hehehe. Jeszli mi Stanyslawa da tej wiszniowej nalewki, to nawet mogę kogosz postraszycz na schodach…

– Jak my się z Marianną zabierzemy za przyjmowanie gości, to już będzie zupełnie „Arszenik i stare koronki” – zachichotała babcia Stasia, bardzo zadowolona z perspektyw zabawiania wyżartych japiszonów.

– Ja mogę za rozmowę ze mną liczycz na pczykład dwadżeszcza ojro za pół godżyny – dodała niewinnie Omcia. – Wszystko, oczywiszcze na konto Rotmisz… szówki. Ta nazwa szę nie da powiedżecz.

Olga spojrzała na babcie leciutko spłoszona, bo jako osoba stojąca jednak nieco z boku nie wiedziała jeszcze, do czego nasze poczciwe staruszki potrafią się posunąć. Widocznie uznała jednak, że dwie szurnięte babcie to też niezły chwyt marketingowy, bo nic nie powiedziała.

Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że jak zwykle, musimy oprzeć się na naszej niezawodnej inteligencji. Jeśli o to chodzi, uważam, że stanowimy zespół nie do przebicia!

Lula

Wpadła dzisiaj do nas Ania sołtyska, pogadać. Dawno, jak twierdzi, wybierała się z tym tematem, ale stale jej coś przeszkadzało, potem martwiła się synem w Iraku, teraz ma od niego regularne wiadomości, więc się trochę przestała bać, oczywiście, nie do końca, ale już nie ma zdrowia do tego bania, więc musi jakoś konstruktywnie zadziałać. Tak nam powiedziała jednym tchem, po czym zapytała, czy nie mielibyśmy jej za złe, gdyby poszła w nasze ślady i też otworzyła u siebie agroturystykę.

– Oczywiście, ja bym to miała na zupełnie innej zasadzie – wyjaśniła, zaczerpnąwszy tchu po raz kolejny. – Bo wy macie wytworność, konie, bryczki i galerię, a u mnie goście mogliby wydoić krowę, popilnować gęsi na łące, poleżeć pod drzewem i nie robić w ogóle nic. Wędzarnię bym małą założyła, całe jedzenie domowe, mogę piec chleb, bo umiem, jeszcze babcia mnie nauczyła, jak byłam całkiem mała. U mnie by było jak u jakiejś ciotki na wsi. Przy sprzątaniu mi dzieciaki pomogą, a przy gotowaniu mama. Jak myślicie?

Wyraziliśmy kolektywny aplauz.

Po czym okazało się, że nie tylko Ania zamierza brać z nas przykład. Synowa starej Kiełbasińskiej zainspirowała swojego męża, Frania Kiełbasińskiego pomysłem agroturystyki nad stawem rybnym.

– Przecież Kiełbasińscy nie mają stawu – zdziwiła się Emilka, która niepojętym dla mnie sposobem wie wszystko o wszystkich mieszkańcach Marysina.

– Celinka Kiełbasińska mówi, że jakby im się udało sprzedać tę chałupę po babce, tę koło was, prawie przez płot, to by mieli na wykopanie i zarybienie stawu. Ta chałupa jest w dobrym stanie, trochę tylko tak wygląda… mało reprezentacyjnie. Ale mury zdrowe, dach cały, woda jest, światło, gaz, wszystko dociągnęli, jak się wieś modernizowała. Tylko to potem podupadło, jak tu nikt nie mieszkał, bo Franek i Celinka wzięli babcię do siebie. No i zarosło takim buszem, że nic nie widać.

– A mają już jakiegoś kupca upatrzonego na tę chałupę? – zapytała szybko Emilka.

– A co, chcesz kupić? – zdziwiła się Ania.

– Ja, jak ja, ale mam coś na myśli. Proszę, powiedz Kiełbasińskim, żeby nie robili żadnych ruchów jeszcze przez krótki czas. I tak jest zima, nic by nie można było przy niej zaczynać.

– Co masz na myśli, Emilko? – nie wytrzymałam.

– Co mam, to mam – powiedziała Emilka tajemniczo i skierowała konwersację na zupełnie inne tory; zabraliśmy się mianowicie za zbiorowe udoskonalanie pomysłów Ani na jej własną agroturystykę. Ostatecznie doszliśmy do takiej konkluzji, że jak już będą te trzy gospodarstwa, to zawrzemy spółkę, będziemy się razem ogłaszać i razem jeździć na różne targi turystyczne.

Obie babcie były obecne przy tej naradzie – o ile babcia Stasia brała czynny udział w dyskusji, o tyle Marianna – zupełnie nie jak ona – siedziała cicho i tylko bardzo uważnie przysłuchiwała się wszystkiemu, co było mówione. Od czasu do czasu kiwała loczkami aprobatywnie, ale zdania swojego nie wyraziła. Może przygotowywała się do roli ducha przeszłości, którego zamierza odegrać jutro przed naszymi nowymi gośćmi.

Emilka

Wygląda na to, że Marysin stanie się wsią agroturystyczną! Kiedy Ania Szczepankowa przyszła do nas, żeby nas lojalnie zawiadomić o nowych koncepcjach w łonie wsi, w pierwszej chwili pomyślałam, że po co nam konkurencja. Ale zaraz potem doszłam do wniosku, że w jedności siła, będziemy mieli większe możliwości reklamy, kontaktów, takich tam rzeczy. Niech kwitnie sto kwiatów. Tak mówił nasz profesor na trzecim roku, ale nie wiem, czy to sam wymyślił, czy z czegoś zacytował.

Największą bombą dla mnie jest jednak to, że chałupa po starej Kiełbasińskiej pójdzie na sprzedaż! Wiktor po prostu MUSI się zdecydować jak najszybciej!

Jak tylko Ania poszła do domu, cała w optymistycznych skowronkach (ona wie, że się narobi, ale nie boi się pracy), poleciałam do swojego pokoju i zadzwoniłam do Wiktora na komórkę.