Pomimo że wizja oświadczenia cały czas mnie straszyła, miałam jednak wielką przyjemność z urządzania tej wieczerzy. Czyżbym kryła w sobie utajoną gospodynię domową? To nie do wiary, jak człowiek sam siebie nie zna. Pod wpływem Jasia nabrałam ochoty do bycia potulną żoną, a mając okazję do zrobienia wigilii na dziesięć osób, stanęłam na wysokości zadania śpiewająco po prostu. Oto jak w nowych okolicznościach człowiek odkrywa sam siebie i swoje zdolności, o które nigdy by się nie podejrzewał.

Tak na stałe chyba nie chciałabym być kurą domową, ani papciatą żoneczką, ale od czasu do czasu… Zwłaszcza, że sukces był ewidentny. Obie babcie łykały hepatil przed każdym kolejnym daniem, po czym nakładały sobie szczodrze i nie mogły się nachwalić. Nawet dzieci jadły bez protestów, a jak wiadomo dzieci nie mają nigdy cierpliwości do wieczerzy, bo czekają na prezenty.

Prezenty postanowiliśmy rozdać przed ciastami. Ewa przywiozła z Krakowa potwornej wielkości wór z kolorowej i błyszczącej tkaniny; wrzuciliśmy do niego wszystkie nasze pakunki, a potem Kajtek z Jagódką, jako najmłodsi, wyciągali po jednym, podawali babciom, a one uroczyście odczytywały imiona i wręczały prezenty właścicielom. Były tego straszliwe ilości, ponieważ chyba każdy kupił coś każdemu.

BARDZO CHCIAŁABYM WIEDZIEĆ, KTO PODAROWAŁ JASIOWI PODRĘCZNIK MASAŻU EROTYCZNEGO!!!

Podejrzewam Emilkę, chociaż dedykacja była kłamliwie podpisana przez Świętego Mikołaja. Fałszywy święty życzył Jasiowi przyjemnej nauki, a zwłaszcza praktyki.

Bezczelność.

Z drugiej strony… robi mi się dziwnie na myśl, w jaki sposób Janeczek to wykorzysta…

Ten sam Święty Mikołaj, tym samym zmienionym charakterem pisma, życzył mi sukcesów w oczarowaniu ukochanego mężczyzny za pomocą jakiejś okropnej, duszącej perfumy, która prawdopodobnie kosztowała krocie. Zamierzałam schować ją przed Jankiem jak najgłębiej, niestety, sam mi ją wyjął z ręki, psiknął na mnie, powąchał i oczy mu się zaokrągliły. Może zrewiduję swoje pierwotne podejście do pachnidła.

Dostałam jeszcze mnóstwo różnych drobiazgów, a ich charakter każe mi przypuszczać zawiązanie spisku, który ma na celu przerobienie mnie na kokotę. Jakieś zwiewne szale, obłędnie woniejące mydełka i balsamy do ciała, paleta cieni do oczu i wszystkiego firmy Dior, a wreszcie – jak Boga kocham! – różowa koszulka nocna wielkości chustki do nosa, za to cała w pianie koronek i do niej różowy peniuar. O ten wytworny zestaw podejrzewam babcię, tylko nie wiem, którą. Może obie zbiorowo, bo strasznie się wpatrywały we mnie, kiedy rozwijałam te dwie jednakowo zapakowane (w złocisty papier, a jakże!) paczuszki. Udawały przy tym, że skądże, nic je to nie obchodzi, jak ja zareaguję na zawartość.

Ja jak ja, ale Jasiowi znowu oko błysnęło.

A może to od niego? Nie, od niego były te szale, przyznał mi się.

Od Wiktora dostałam swój portret. Bardzo piękny i – jak to z Wiktorem bywa zazwyczaj – bardzo dziwny. Swoim ulubionym zwyczajem pomieszał czasy. Tym razem namalował mnie na tle jakiegoś okropnego industrialnego pejzażu jako stylową amazonkę prościutko z dziewiętnastego wieku. Stoję sobie w tym wytwornym stroju na jakiejś koszmarnej ulicy, po której jeżdżą dźwigi i koparki, a z okna jednego z otaczających ulicę wieżowców wygląda głowa konia. Zapewne mojego, bo ogłowie ma w kolorach mojej spódnicy. I koń, i ja wyróżniamy się na tle szaroburego otoczenia wyrazistymi, nasyconymi kolorami i śmiałymi konturami – poza nami wszystko jest lekko rozmazane i ogólnie obrzydliwe.

Niezależnie od stanu moich uczuć, nie mogę Wiktorowi odmówić talentu, a może nawet geniuszu!

Portret wzbudził ogólny zachwyt i słusznie.

Największą radość, oczywiście, miały nasze dzieci, kiedy przymierzyły swoje stroje jeździeckie i okazało się, że w zasadzie wszystko pasuje, włącznie z butami, co nas najbardziej zaskoczyło. To znaczy, obie pary mają niejakie luzy, ale dzieci stanowczo odmówiły wymiany, twierdząc, nie bez racji, że nogi im rosną. Wszystko im rośnie i te stroje będą pewnie na rok, ale niech będą i na rok. Mamy nadzieję, że w zimie proces rośnięcia obojga trochę się wstrzyma, bo przez lato oboje ładnie śmignęli w górę. Na wszelki wypadek nie tylko buty kupiliśmy z zapasami.

Moje prezenty na ogół znalazły uznanie, najbardziej chyba cieszyła się babcia Marianna z pięknego wisiora ze szlifowanym kryształem różowym, który dla niej nabyłam w Szklarskiej Porębie. Emilka też dostała biżutkę, kupiłam jej pierścionek z wielkim pasiastym agatem, rozmiar trafiłam, bo obie mamy podobne palce. Ona lubi takie wyzywające pierścienie, to niech ma. Nawet ładnie na niej to wygląda.

Dla Janka miałam piękny kalendarz w skórkowej oprawie, żeby mu było przyjemnie robić zapiski i pióro Watermana, żeby miał czym zapisywać. Podobne kalendarze, ale już bez pióra kupiłam Wiktorowi i Rafałowi.

To na pewno był rodzaj psychozy, ale cały czas, zarówno podczas wieczerzy, jak i rozdawania i rozpakowywania prezentów miałam wrażenie, że wszyscy patrzą na nas ukradkiem i tak jakby chcieli przyspieszyć wszystko; jakby chcieli, żebyśmy z Jankiem jak najszybciej ogłosili, co mamy ogłosić.

Oczywiste złudzenie. A jednak.

Bo jakoś tak nagle, w chwili największego szaleństwa prezentowego, zapadła niespodziewana cisza, wszyscy spojrzeli na nas, na siebie nawzajem, potem wrócili jeszcze na chwilę do kwiczenia nad prezentami i znowu zapadła ta dziwna cisza.

Przerwała ją Emilka, pytając głośno i demonstracyjnie, czy należy już podawać ciasta.

Głucha cisza.

I te oczy z rozbieżnym zezem: jedno w prezentach, drugie w nas!

Mam przywidzenia.

Na szczęście Janek nie zawracał sobie głowy żadnymi przywidzeniami, tylko po prostu przemówił ludzkim głosem, jak to on, spokojnie i łagodnie.

– Emilko, proszę cię, wstrzymaj się z ciastami na chwileczkę…

Czyżbym usłyszała zbiorowe westchnienie ulgi???

– Zanim się zaczniemy znowu nieprzyzwoicie objadać, chcemy was zawiadomić, to znaczy Lula i ja, że zamierzamy się pobrać wiosną. Uznaliśmy, że to będzie dobry moment, aby wam o tym powiedzieć. Czy możemy liczyć na wasz zbiorowe błogosławieństwo?

Boże, dzięki Ci za przytomnego męża. To znaczy przyszłego, ale męża. Ja bym oszalała, zanim by mi się udało wygłosić taki komunikat. A on nic.

Najbardziej impulsywnie zareagowała Ewa.

– Boże jedyny! Kto by się spodziewał? Ale jesteście ścichapęczki! Kiedyście się zdążyli dogadać, przecież nas tu nie ma trzeci miesiąc, a przedtem nic nie zauważyłam!

– Prawdziwa miłość, Ewuniu – odpowiedział godnie mój przyszły, obejmując mnie za ramiona – nie wymaga specjalnej reklamy. Tak nam jakoś wyszło. Sami też nie wiemy, kiedy. Ale ogólnie jesteśmy zadowoleni z naszego porozumienia.

– Nie, dla mnie to też bomba! – zawołała Ewa i rzuciła mi się na szyję, mam wrażenie, że jak najbardziej szczerze i serdecznie. Za nią poszła cała reszta i wszyscy tak nas ściskali zbiorowo, okazując nam mnóstwo przyjaznych uczuć. Trochę mnie to oszołomiło. Ale to było przyjemne oszołomienie.

Pierwsze z ogólnego ścisku wyrwały się babcie.

– Jaszu, a powiedz mi, chłopcze – Marianna swoją suchą, ale zdecydowaną rączką wyszarpnęła Jasia z tłumu – czy ty dałeś swojej wybranej perszczonek na zaręczyny?

– Jeszcze nie, proszę babci – odpowiedział Janek i sięgnął do kieszeni, ale babcia go ubiegła.

– Ja tu mam coś dla czebie. To nasze rodżynne. Daj Luli. Jak wy macze bycz tutaj po nas, to niech ten perszczonek zostanie tu z wami. W Maryszinie.

Przestraszyłam się, że dostanę ten pierścionek, który babcia Stasia przechowała, a który nie przyniósł Mariannie szczęścia, ale nie. Marianna zdjęła z własnego palca absolutne cudo, filigran wenecki z malutkimi rubinkami, który od dawna budził mój dziki podziw, i to podziw wielostronny: historyka sztuki rozpoznającego osiemnasty wiek i zwyczajnej kobiety wrażliwej na piękno.

– Co szę paczysz, Jaszu? – Mariana okazała niezadowolenie, bo Janek zawahał się i spoglądał teraz na nią podejrzliwie. – Ja tak spontanycznie! Ty myszlisz, że ja cosz wiedżałam, ale ja nyc nie wiedżałam. Czy starsza pani nie może bycz spontanyczna?

– Dziękuję, babciu. – Janek oprzytomniał i ucałował dłonie Marianny. – Naprawdę, bardzo dziękuję. Ale w takim razie mój pierścionek będzie bardzo skromny…

– Nyc nie szkodży – orzekła stanowczo Marianna. – Liczą szę uczucza. Pokaż, co tam masz.

I Janek, kompletnie skołowany, zamiast dać mi ten pierścionek od siebie, a już go przecież wyciągnął z kieszeni – podsunął Mariannie aksamitne pudełeczko pod nos i otworzył je, żeby sobie mogła pooglądać.

– Bardzo ładne – skwitowała wreszcie. – Nie pogryzę szę z tym ode mnie, bo to zupełnie inna epoka. Dobrze mówię idiomy, prawda? One szę nie gryzą, te perszczonki.

Podziwiali te biżutki, zapomniawszy zupełnie o mnie! Reszta towarzystwa stała z głupimi minami i gapiła się to na nich, to na mnie. Pierwsza oprzytomniała babcia Stasia.

– Jasiu, opanuj się – huknęła. – Daj jej wreszcie, co masz dać, bo ja też coś dla was mam!

– Też spontanicznie? – bąknął Janek, zabierając Mariannie pudełeczko.

– O czym ty myślisz, chłopcze? Ja już dawno miałam nadzieję, że Lula sobie kogoś sensownego znajdzie i zostanie w Rotmistrzówce jako pani gospodyni, Kazimierz ją właśnie najbardziej kochał, jak córkę! Ludwisiu, to masz ode mnie i od Kazimierza, świeć Panie nad jego duszą, to jest pierścionek, który Kazimierz dał mi na zaręczyny i powiedział, że kiedyś dam go swojej córce albo narzeczonej syna… Wy oboje jesteście jak nasze dzieci, no to komu ja go mam dać, jak nie tobie? Chodź tu, dziecko, sama ci go dam, bo Janek się zajmuje nie wiadomo czym…

Wygłosiwszy to przemówienie, babcia przygarnęła mnie do piersi, w której wyczułam jeszcze resztkę szlochu, wyściskała solennie, wycałowała i wręczyła mi rzeczone świecidełko.

Kurczę blade, jeszcze jeden osiemnasty wiek.

– To też była pamiątka rodzinna, co, babciu? – zapytałam troszkę przez łzy.

– Oczywiście. Po prababce Kazimierza. Podoba ci się?

– Bardzo. Nigdy go nie widziałam u babci…

– Bo jak mi się palce zeschły, to mi zlatywał. Dzisiaj coś mnie tknęło, żeby go wziąć… sama nie wiem, dlaczego…