Na święta zaprosiliśmy Tadzia, ale okazało się, że zaprosiła go również Primula, więc Wigilię i pierwszy dzień spędzi u niej, natomiast zaproponował, że w drugie święto przyjedzie i urządzi nam – a zwłaszcza Omci, spragnionej liberyjnego rajtra – przejażdżkę bryczką. Może nawet kulig, jeśli będzie odpowiednia ilość śniegu. Na razie się na to nie zanosi, śnieg jest wyłącznie w górach, a tu leżą jakieś takie dziwne placki, które spadły kiedyś przez pomyłkę.

Wiktory, oczywiście, przyjadą. Chciałabym się dowiedzieć, co Wiktor zrobił w wiadomej sprawie! Na razie nie można się z nim dogadać, ilekroć do niego dzwoniłam, był zabiegany jak wariat. Nie dziwię się – musi zadowolić dwie wymagające klientki. Mam nadzieję, że wydusi z nich mnóstwo forsy, co by mu pozwoliło kupić i wyremontować chałupę starej Kiełbasińskiej! Wtedy Lula z Jankiem mogliby zająć ten strych, co to sobie Wiktory przysposobiły i na którym teraz Jagódka boi się sama spać!

Nie chcę, żeby Rafał jechał do Janowa na święta! Ani nigdzie indziej.

Moi rodzice dzwonili z nadzieją, że ich odwiedzę, ale im wytłumaczyłam, że chciałabym zobaczyć Boże Narodzenie tutaj, bo ta nasza Rotmistrzówka tak niespodziewanie stała się naszym prawdziwym domem, a my jakby prawdziwą rodziną – a przecież jesteśmy tu od pół roku dopiero! Zresztą obydwie babcie stanowczo zabroniły mi się ruszać gdziekolwiek, twierdząc, że beze mnie to nie będą prawdziwe święta.

Och, jak fajnie jest usłyszeć coś takiego!!!

Lula

Stał się cud i spadł śnieg. Trzy dni przed świętami. Uczciwie mówiąc, wolałabym, żeby się ten cud wydarzył już w same święta, bo drogi częściowo zasypało i chociaż służby komunalne dzielnie je odsypały, to jednak komunikacja się skomplikowała.

Boże Narodzenie spędzimy absolutnie rodzinnie, bez żadnych gości z zewnątrz. Nie liczę Ruperta i Malwiny, bo oni już też są nasi, a tym bardziej Tadzio, który też się do nas wybiera. O babci Mariannie w ogóle nie wspomnę, bo nie wypada w tym kontekście. Ona jest tutejsza dawniej niż którekolwiek z nas, chociaż miała w tym sporą przerwę. Ale dzielnie nadrabia zaległości, chociaż jej akcent wciąż jest dosyć pocieszny. Za to z gramatyką coraz rzadziej się mija.

Zastanawiałam się, czy Rafał gdzieś nie pojedzie, ale raczej nie. Ciekawe, czy on w ogóle nie ma żadnej rodziny?

Mam trochę tremy na myśl o naszym postanowieniu, to znaczy o tym zawiadamianiu wszystkich co do moich i Jankowych planów matrymonialnych. Nigdy nie byłam w centrum zainteresowania i nie lubię być w centrum zainteresowania, a tym razem, jak sądzę, nie obejdzie się bez tego.

Staram się o tym nie myśleć i koncentruję się na przygotowaniach do świąt, bo, oczywiście, wszystko spadło mi na głowę. Emilka niby stara się mi pomagać, ale prawdę mówiąc wolę, kiedy pomaga mi Janek. Ona z kolei chyba woli pomagać Rafałowi w stajni, więc jeśli nie wchodzi w grę wyrzucanie gnoju spod koni, wymieniają się z Jasiem. Ewa proponowała, że przywiezie z Krakowa znakomite ciasta, ale podziękowałam. Znakomite ciasta z Krakowa mogą być na każdą inną okazję, ale teraz wszystko musi być zrobione w domu. Ciasto na piernik ugniotłam miesiąc temu, a od tygodnia leży upieczony w spiżarni i czeka, aż dojrzeje. Kajtek z Jagódką kręcą się wokół niego, ale zapowiedziałam, że uduszę, jeśli ruszą. Małe pierniczki piekliśmy wczoraj, więc po upieczeniu pozwoliłam im spróbować. Wyprodukowaliśmy sporo dość kulfoniastych aniołków na choinkę, dziś od rana dzieciaki dekorują je zawzięcie za pomocą farbowanego marcepanu, a Janek kręci mak.

Boże, jakie przyjemne są takie przygotowania! W ogóle atmosfera zrobiła się świąteczna, zapachy unoszą się wszędzie jak najbardziej stosowne, bo i ciasta pieczone, i choinka na ganku sieje aromaty – Krzysio Przybysz dostarczył nam ją życzliwie, zapowiadając się z wizytą w drugie święto. W drugie święto będziemy tu mieć pół świata… I to też wydaje mi się cudowne.

Niezależnie od cudowności, na jutro zamówiłam Żaklinę do pomocy przy ostatecznych porządkach i przygotowaniach kuchennych.

Jaka ja byłam mądra, że prezenty kupiłam w zeszłym tygodniu! Gdybym zostawiła to sobie na teraz, oszalałabym i nie zdążyła z niczym.

Janek woła, że mak chyba ma dosyć.

Emilka

Babcie wzięły mnie na dywanik dzień przed Wigilią.

– Emilka, ty coś wiesz – zaczęła babcia Stasia tonem dosyć groźnym, a Omcia stukała w takt jej wypowiedzi swoją laseczką w podłogę. – Ty coś wiesz i nie chcesz nam powiedzieć. My cię przywołujemy do porządku. Czy ty chcesz dwie starsze panie przyprawić o szokowe nadciśnienie? Mnie lekarz zabronił się denerwować.

– Mnie też zabronył, a ja czuję, że mnie skoczyło czysznienie dżyszaj rano bardzo poważnie. – Stuk w podłogę. – Ty szę, dżecko, przyznaj. Co wiesz.

– A co ja mam wiedzieć, proszę babć – próbowałam się wykręcić, ale babcie tylko prychnęły dwugłosowo. – Babcie zrozumieją, to nie jest moja tajemnica – usiłowałam zastosować patent Kajtka.

Staruszkom oczka błysnęły, jak na komendę.

– Ach, więc jest tajemnica! Tak myślałyśmy, bo Lula ostatnio chodzi jak nieprzytomna, a Janek stale się śmieje! Mów natychmiast, dogadali się?

– Babciu!

– Nie wykręcaj się sianem, moje dziecko!

– Bo szę będżemy domyszlacz nie wiadomo czego! A potem zrobimy z szebie dwie głupie! Tak szę u was mówi?

– Tak – jęknęłam. – Ale dlaczego babcie miałyby z siebie zrobić dwie głupie?

– Z nieświadomości – wyjaśniła mi babcia Stasia. I po namyśle dodała z chytrą miną: – Jeśli nam nie powiesz, to przysięgam ci, że w ramach składania życzeń świątecznych, będziemy Luli i Jasiowi życzyły długiego i szczęśliwego pożycia.

– I powiemy, że to wszystko dżęki tobie, bo ty szę na Janka rzucałasz i rzucałasz, aż Lula zrobiła szę zazdrosna.

A to niedobre babcie! Zeźliłam się.

– To ja powiem, żeście opłaciły studentki!

Starsze panie wymieniły spojrzenia.

– A kto by ci uwierzył w taką głupotę – rzuciła od niechcenia babcia Stasia. – My się wyprzemy i będzie wyglądało, że odrzucasz piłeczkę.

Zrozumiałam, że lepiej będzie wtajemniczyć staruszki w to, co sama wiem, bo naprawdę mogą wymyślić coś, od czego włosy nam dęba staną na głowach.

– Słuchajcie, moje drogie – przeszłam na ton konspiracyjny, co sprawiło, iż obie babcie, najwyraźniej zachwycone, pochyliły ku mnie sędziwe głowy. – Macie rację. Oni się dogadali. Ale nie wiem dokładnie, do jakiego stopnia. Wiem tylko, że mają zamiar złożyć jakieś wspólne oświadczenie podczas Wigilii.

– Będą szę żenicz – mruknęła Omcia. – Nyc innego, tylko to.

– Ja też tak myślę. Ale, na litość boską, nie psujcie im niespodzianki! Niech im się wydaje, że nikt nic nie wie!

– Za co ty nas masz, Emilko? – Babcia Stasia wyglądała jak ucieleśnienie obrażonej niewinności. – Oczywiście, że będziemy trzymały język za zębami. To idiom, moja Marianno, potem ci wytłumaczę…

– Nie muszysz, ja szwietnie wiem, co to znaczy – odgryzła się Omcia. – Emilka, to wszystko, co szę dowiedżałasz?

– Wszystko – westchnęłam.

Uwierzyły. Albo uznały, że wiedzą dosyć.

– To teraz idź, pomóż Luli albo co, a my się z Marianną naradzimy. I napijemy koniaczku. Czy nalewki, Marianno?

– Nalewki to na szwięta. Dżyszaj dżeń powszechny, to szę napijemy zwykłego napoleona.

– Powszedni, Omciu.

– Poprzedni. Poprzedni? Aha, przed Wigilią, poprzedni, wilia Wilii. Jak to ty mówiłasz, Stanyslawa? W Wigiliją dżeczy biją?

– W Wigiliją dzieci biją, w kąt posadzą, jeść nie dadzą.

– Powszedni, Omciu, nie poprzedni. Powszedni, zwykły.

– Co zwykłe, napoleon? No mówię przecież.

– Dzień powszedni, babciu. No dobrze, już idę…

Dobrze, że mnie wypuściły, leciwe harpie, bo musiałam jechać do Jeleniej Góry po prezenty. Nie wiem, dlaczego nie pomyślałam wcześniej, dam głowę, że taka na przykład Lula od miesiąca chowa pełną szafkę doskonale przemyślanych prezentów dla wszystkich. Tylko dla Jagódki i Kajtka mamy już prezenty zbiorowe, składkowe i uzgodnione z rodzicami – pełne stroje jeździeckie w stylu angielskim, bo uznaliśmy, że będą wyglądać słodko w tużurkach i melonikach. Zwłaszcza Jagusia. Oczywiście, umówiliśmy się w sklepie we Wrocławiu na ewentualne wymiany, bo trudno jest kupować ubrania i buty na niewidzianego. Ale pod choinką będą miały wszystko, łącznie z palcatami i żabotami pod szyję. Omcia zamierza podarować Jagusi jakąś starą broszkę do żabocika.

W Jeleniej Górze, co można było przewidzieć, kociokwik pełen, sklepy zapchane takimi samymi gapami, jak ja, ale coś tam udało mi się ponabywać, zwłaszcza, że pewne koncepcje już miałam. Dla Luli kupiłam perfumy – jakiś czas temu przetestowałam na Jasiu, jakie zapachy robią na nim wrażenie i wybrałam Kashayę Kenzo, specjalnie pod jego nos. Lula może nie być początkowo zadowolona, bo ona raczej pachnie mydełkiem lawendowym, ale niech się kobieta uczy, jak przyciągać zmysły ukochanego mężczyzny. Jankowi podaruję jedną taką uczoną książkę… Na pewno im się przyda w życiu przyszłym. Babci Stasi kupiłam trzy świeżutkie kryminały, Kena Mc Clure, Grishama i jeden jakiejś nowej Ruskiej, Omci trzy stare Chmielewskie, niech staruszka szlifuje współczesną polszczyznę i ma przy tym trochę radości życia. Wiktorów chciałam obdarować podręcznikiem chowu niemowlaka, ale zawahałam się w ostatniej chwili – to by mogło być jednak zbyt ryzykowne. Byłam już w poważnym kłopocie, ale natknęłam się na Rynku na jakiegoś faceta, który na małym stoliku wyłożył różne starocia, zapewne w przekonaniu, że święta pomogą mu je upchnąć w narodzie. Bez przekonania podeszłam do niego i wśród różnych koszmarnych figurek, zobaczyłam śliczny stary obrazek przedstawiający tenże Rynek z górami prześwitującymi w wylocie ulicy. Na moje oko to był ten kawałek gór, pod którymi znajduje się Marysin – spytałam faceta, a on potwierdził.

– To prawdziwy oleodruk, wisiał w domu, do którego moja rodzina się sprowadziła tuż po wojnie – wyjaśnił.