Nie wiedziałam, czy to dobrze, że oleodruk, czy nie. Zapytałabym Lulę, gdyby była pod ręką, ale jej nie było pod ręką. Facet zorientował się w moich wątpliwościach i chytrze zmrużył oczka – i tak już malutkie, w kolorze niebieskim z dużą domieszką czerwonego.

– Te oleodruki, pani, to kiedyś były w pogardzie. Że to nie obraz. Ale teraz to się liczy, że stary. On ma ze siedemdziesiąt lat albo więcej, tu na drugiej stronie jest dedykacja, ktoś komuś dał na prezent, pani zobaczy.

Podetknął mi odwrotną stronę oleodruku pod nos, faktycznie, była tam dedykacja, jakiś Hans się oświadczał jakiejś frojlajn Gretchen po niemiecku i data: 1926 rok.

– O, nawet więcej niż siedemdziesiąt. Prawie osiemdziesiąt. To już zabytek. Ja bym go nie sprzedawał, ale pani rozumie, sytuacja przymusowa. Za stówę oddam, nie będę się targował.

Znowu nie wiedziałam, czy stówa to dużo, czy nie, ale pomyślałam, że towar jest tyle wart, ile można za niego wziąć albo ile ma się ochotę za niego zapłacić. Obrazek mi się podobał. Wyciągnęłam stówę. Facet uśmiechnął się i z dużą godnością (jak na starego pijaczka) przyjął ode mnie banknot. Chuchnął na niego i życzył mi szczęścia, przepraszając jednocześnie, że nie ma w co opakować zabytku.

– Nie szkodzi – powiedziałam równie uprzejmie. – Kupię do niego ładny papier i opakuję go sama. Wesołych Świąt!

– Wesołych Świąt. Zobaczy pani, ten obrazek przynosi szczęście. Nie wiem, komu pani chce go dać, ale temu komuś przyniesie na pewno. Tam, gdzie on wisi, jest zgoda w rodzinie i ład, i porządek. Tak było u nas w domu. No, wszystkiego najlepszego.

Odeszłam, unikając być może ponurej opowieści o tym, dlaczego w domu przestało być fajnie. Prawdopodobnie dlatego, że pan tego domu wpadł w szpony nałogu i zaczął chlać bez opamiętania. To mnie już nie interesowało, Wiktory nie mają inklinacji do nadmiernego picia, obrazek będzie mógł bez przeszkód pełnić swoją powinność.

Pozostawał mi prezent dla Rafała. Nie miałam żadnej koncepcji, co do niego, dotarło bowiem do mnie, że prawdę mówiąc, wcale faceta nie znam, nie wiem, co on lubi, czego nie, co mu może sprawić przyjemność, a czego powinnam unikać – po prostu biała kartka. Jak to się stało? Znamy się już kilka miesięcy, pracujemy razem, ciągnie mnie do niego ewidentnie… Swoją drogą, ciekawe, czy on ma podobny dylemat. A może się dogadał z Lulą i ona mu coś podpowiedziała?

Wykonując usilną pracę myślową, zawędrowałam z powrotem do księgarni, w której już raz byłam i zaczęłam bezmyślnie łazić wzdłuż półek. Oko moje padło na kalendarze i doznałam oświecenia. Kalendarz. Kupię mu ładny, w skórkę oprawiony kalendarz, żeby miał w czym zapisywać terminy zajęć naszych klientów od terapii i w ogóle co chce, niech zapisuje, a ja mu będę życzyć, żeby wszystko, co do kalendarza wpisze, okazało się korzystne i szczęśliwe.

Po namyśle dołożyłam do kalendarza ładne, nieprzesadnie drogie pióro Pelikana. Niech ma czym wpisywać te szczęśliwe wydarzenia. Po kolejnym namyśle nabyłam drugi, podobny kalendarz dla Tadzinka, co to szkodzi, że nie będzie go na naszej Wigilii, jak przyjedzie, to mu dam. W końcu to stary przyjaciel.

Namyśliłam się jeszcze na odwiedziny w sklepie z ozdóbkami na choinkę, pomyślałam sobie bowiem, że może nikt nie pomyślał o odnowieniu zapasów, a babcia pewnie nie ma ich zbyt wiele, tych ozdóbek.

Aż mnie zmęczyło to myślenie.

Kiedy udało mi się wrócić do domu, panowało tam potężne pandemonium, ponieważ przyjechały Wiktory, a w salonie stanęła Krzysiowa choinka, którą dzieci pod światłym kierunkiem Mistrza zaczęły ubierać, narzekając, oczywiście, na niedobór ozdóbek. Wypakowałam swój bagażnik, odganiając szczeniaki od niedozwolonych paczek, dałam im kartony z bombkami i aniołkami, a kiedy one zabrały się za dopasowywanie do nich zawieszek z czerwonego sznureczka (też kupiłam przewidująco), odciągnęłam Wiktora na bok.

– Mów, Wiciu, szybko, jak tam twoje sprawy, bo za chwilę znowu po ciebie ktoś przyleci i będziesz się musiał udzielać!

Wiktor natychmiast zrozumiał, o co mi chodzi i nie próbował się wykręcać.

– Staram się, moja droga, staram. Na razie nie widzę jeszcze rezultatów, ale robię, co mogę. Nawet mi to nieźle wychodzi, Ewa ma teraz stresy na uczelni, brakuje jej Jagódki, więc daje się pocieszać spontanicznie i niespodziewanie. Mój Boże, mam nadzieję, że w końcu się uda, bo te dwie moje baby mnie wykończą.

– Masz na myśli Megi i Pegi?

– Megi i Beti. Słuchaj, nie masz pojęcia, co się stało. Już miałem gotową prawie całą koncepcję promocji tego magazynu, wiesz, „Trendów”, kiedy one się zorientowały, że coś takiego już na rynku hula. Dokładnie pod tytułem „Trendy”. Nie mam pojęcia, jak im to zdołało umknąć, przecież chyba robiły jakieś rozeznanie, kiedy chciały wepchnąć na rynek kolejny magazyn o tym samym. Nawiasem mówiąc, ja mam ewentualnych czytelników przekonać, że to coś zupełnie nowego i innego, rozumiesz? Boże, co ja też muszę robić, żeby zarobić!

– O matko. No i co teraz?

– Nic teraz, właściwie nawet dobrze dla mnie, bo one obie postanowiły skonsolidować siły i środki, zawarły spółkę, zapłaciły mi, to znaczy jeszcze nie w tej chwili, ale lada moment zapłacą za tę koncepcję do „Trendów”, w końcu robotę zleconą wykonałem… a teraz mam się ekspresowo zabierać za konstruowanie nowej koncepcji promocji czegoś, co chcą nazwać „Tylko Ty”.

– Jakiś magazynek dla egoistów?

– Coś w tym rodzaju. Jesteś tego warta, zasługujesz na to, blablabla. Proszę bardzo, ja już mam doświadczenie w produkcji idiotycznych haseł i całych idiotycznych historyjek, nawet obrazkowych, mogę je produkować pod warunkiem, że dostanę za to sowite honorarium. Akcesoria wychodkowe idą jak woda, spożywka jest w zasadzie niezawodna, bo mała Beti koncentruje się na ekskluzywach, a nie na supermarketach, i kosi straszne pieniądze za każdą pieprzoną ostrygę, którą sprowadza z Irlandii, wyobrażasz sobie? Z Irlandii! Z jakiegoś hrabstwa, Donegal, a może innego, Donegal to chyba na północy, czy ostrygi mogą żyć na północy? W sumie mają panienki środki na nową zabawkę. Przy ich zdolnościach do robienia interesów dam głowę, że złoto popłynie szeroką rzeką. I nie mam nic przeciwko temu, żeby jeden mały strumyczek odłączył się od tej rzeki i popłynął do mojej kieszeni.

– I co potem, będziesz już bogaty?

– Na tyle przynajmniej, żeby określić jasno warunki, na jakich zamierzam dla nich pracować, znaczy dla Megi i Beti. To znaczy, nie będą już we mnie orać nieprzytomnie w dzień i w nocy, tylko im po pańsku wyznaczę, powiedzmy, trzy miesiące w roku, kiedy będę do ich dyspozycji. Góra cztery, po dwa na buźkę. I niech się mną dzielą. A ja będę zażywał sławy ekscentrycznego projektanta, dizajnera, czy jak tam się teraz nazywa to, co uprawiam zawodowo. One robią tyle hałasu wokół siebie, że mam szansę naprawdę tak żyć. A ty życz mi tego, kochana Emilko.

– Życzę ci tego, kochany Wiktorku.

– Dziękuję ci, przyjaciółko. A powiedz, tak nawiasem, co u Luli?

Ostatnie zdanie wymówił przyciszonym głosem i nieco odwrócił wzrok, jakby zawstydzony.

Czy ja mam znowu zdradzać nie swoją tajemnicę? To już chyba wszyscy będą wiedzieli, co jest na rzeczy? Nie, jeszcze Ewa zostanie. I Rafał. On się nie pcha do wyrywania mi sekretów.

– Powiem ci, Wiktor, ale błagam, nie zdradź się, że wiesz. Wygląda na to, że ogłoszą wielką nowinę wspólnie z Jankiem w sam wieczór wigilijny.

– A.

Zatkało go, mimo że chciał wiedzieć. No trudno, tak toczy się ten świat.

– Wiktor, jeżeli masz dla niej cieplejsze uczucia, to powinieneś się cieszyć, że jej się układa!

– Cieszę się. Naprawdę. Cholera. Patrz, jak to wszystko wyszło dziwnie.

– Dobrze wyszło, najlepiej, jak było można! I dla niej, i dla Jasia, i dla Kajtka, i dla was ostatecznie też, po co komu takie okropne komplikacje, jakie się tu już zaczęły wytwarzać! A ty nie kombinuj niczego, tylko skoncentruj się na tym, co wiesz, a ja rozumiem!

– Masz rację, oczywiście.

– Bądź mężczyzną!

– Będę. Cholera. No dobrze. Dziękuję ci, kochana Emilko. Dobra z ciebie dziewczyna.

– Pewnie, że dobra. Idź już do dzieci, zanim przyjdzie po ciebie twoja żona i zastanie nas w tetatecie, i zacznie coś podejrzewać. Idź. I broń cię Bóg, żebyś coś Ewie chlapnął na temat Luli i Janka. I pamiętaj, pełne zdziwko jutro w czasie komunikatu.

Cmoknął mnie zdawkowo w czubek głowy i odszedł, zamyślony jak romantyczny poeta, bardzo przystojny, z czarną grzywą i nasępionymi brwiami. Powinien oddalić się w stronę Judahu skały, czy jak tam się to nazywało.

A ja poszłam do stajni, gdzie Rafał samotnie czyścił konie, które właśnie przypędził z padoków. I pomogłam mu, a on był zadowolony. Widziałam to w jego twarzy. Ale nic nie powiedział, bo był w jednym ze swoich małomównych nastrojów.

Lula

Nie wiem, czy gdzieś na świecie tak pięknie się obchodzi Boże Narodzenie, jak u nas. W ostatnich latach pętałam się po różnych Wigiliach u różnych pociotków i przyjaciółek, z rodzicami Emilki w Węgorzynie włącznie, ale to nie było to, absolutnie! Do Wigilii powinna zasiadać liczna, zgrana, kochająca się rodzina i tak to właśnie u nas wyglądało, strasznie nas dużo było: obie babcie, trójka Wiktorów, Emilka, Rafał, Janek z Kajtkiem i ja – dziesięć osób. Babcia Stasia popłakiwała co chwila ze wzruszenia i szczęścia, a babcia Marianna poiła ją czymś podejrzanym z piersiówki, zapewne dla uspokojenia palpitacji.

A ja nie mogłam tak całkowicie oddać się kontemplacji szczęśliwego dnia. Bo cały czas miałam przed sobą perspektywę tego naszego wspólnego z Jankiem oświadczenia, co mnie denerwowało, ponieważ z natury naprawdę jestem skromna i nie lubię, kiedy uwaga ogółu skupia się na mnie. A tym razem to było nieuniknione. Oczywiście, wiedziałam, że to będzie uwaga życzliwa, nawet w przypadku Emilki, jak sądzę… Wiktor też powinien z ulgą przyjąć koniec komplikacji w naszych stosunkach. Komplikacji, którym ja i tylko ja byłam winna.

Ach, jednym słowem, sama nie wiem, jak nam ta wieczerza przeleciała – potrawy, na szczęście, wszystkie się udały jak trzeba, trochę oszukałam zupę, bo dla ułatwienia zamiast barszczu z uszkami zrobiłam grzybową z makaronem, ale grzyby to były same prawdziwki, które udało mi się znaleźć jesienią w lesie, bardzo niedaleko od Rotmistrzówki (wypatrzyłam je kiedyś z grzbietu Bibułki, to zabawne, jak doskonale zbiera się grzyby z konia!), a makaron pracowicie ugniotłam sama. Śledzi i rybek różnych w warzywach narobiłam już wcześniej, i tak musiały się kilka dni przegryźć, więc przystawki miałam w odpowiednich ilościach. Karpie kupił i ukatrupił Janek wcześnie rano w Wigilię, umówił się co do tego z właścicielem hodowli, więc były najświeższe z możliwych – smażyłam je na maśle i zapiekłam w piekarniku. No i ta cała reszta. Kapusta, groch, fasola, smażone panierowane prawdziwki, kompot z suszu…