Boże święty! Gdybym wiedziała, co zobaczę, jak wyjdę spod tego prysznica, to bym pod nim siedziała do skończenia świata!

Nie, nie mogłabym siedzieć tam do skończenia świata, bo przecież ten facet tam po mnie przyszedł! Omal nie dostałam zawału, kiedy zobaczyłam typa w kominiarce i z jakąś potworną armatą pod pachą! I ten typ mi podaje ręcznik, jak gdyby nigdy nic!

– Pani Emilia Sergiej? – pyta.

Byłabym się rozwrzeszczała jak wariatka, ale mnie kompletnie zatkało. A typek spokojnie melduje, że nic mi nie grozi, że jest policjantem i uprzejmie prosi mnie o przejście do salonu!

No więc przeszłam, w tym ręczniku, bo nie zabrałam ze sobą szlafroka do kąpieli. I tu dopiero dostałam szoku.

Typów w kominiarkach było tam chyba ze czterech. Dwaj stali po bokach krzesła, na którym siedział Leszek – z kajdankami na rękach! Jacyś cywilni faceci robili bałagan w mieszkaniu. A jeden taki, szalenie arogancki dupek, przedstawił mi się jako prokurator jakiśtam, nie pamiętam – i oświadczył, że Leszek jest aresztowany za handel narkotykami!

– Pan oszalał – mówię. – Jakie narkotyki! Leszek, o co chodzi?

A Leszek siedzi i nic.

– Dla pana Brzezickiego – powiada ten cały prokurator – lepiej będzie, jeżeli pod nieobecność adwokata słowa nie powie. My, niestety, posiadamy liczne dowody przestępstwa, spodziewamy się znaleźć jeszcze liczniejsze, w związku z czym zawiadamiam panią uprzejmie, że dom jest zabezpieczony na potrzeby śledztwa. Tu są wszystkie potrzebne w tej sprawie papiery, nakazy, co tylko pani chce.

Trochę mnie odetkało.

– I co, będziecie mi taki bałagan robić nad głową?

– A nie, nie nad głową. Widzi pani, my tu musimy mieć pełną swobodę…

– Czy to znaczy, że mam się wynieść z domu?

– Niestety, tak. Kolega pomoże się pani spakować, proszę wybaczyć, ale musi to się odbyć pod naszym okiem. W ciągu trzech dni proszę się zgłosić w prokuraturze i zawiadomić nas o swoim aktualnym adresie. Tu jest moja wizytówka. Willę musi pani opuścić. O ile wiem, zameldowana na stałe jest pani w Węgorzynie. Może pani tam pojechać. Ale proszę nas zawiadomić, jeśli zechce pani wyjechać ze Szczecina.

– Pan oszalał?

– Nie. Przeciwko pani Sergiej nie toczy się żadne postępowanie, natomiast będzie pani musiała składać pewne wyjaśnienia. Co do swoich powiązań z panem Brzezickim przede wszystkim.

– A co tu jest do wyjaśniania? Mieliśmy się pobrać jesienią! Leszek!

A Leszek jakby mnie nie słyszał. Zwątpiłam.

– Dobrze – powiedziałam. – To ja się wyniosę. Samochód mogę zabrać? Jest mój.

– Tego chryslera? Niestety, nie dzisiaj. Samochód też jest zabezpieczony. Ale jest możliwe, że będzie go pani mogła odzyskać… za jakiś czas. Jeżeli uda się udowodnić, że został zakupiony za pieniądze niepochodzące z przestępstwa. I że jest czysty.

– Ale o jakim przestępstwie pan mówi?

– Dowie się pani wszystkiego we właściwym czasie. Na razie proszę tylko przyjąć do wiadomości, że pani narzeczony w środowisku, o którym pani najwyraźniej nie ma żadnego pojęcia, posiadał wiele mówiący pseudonim – Kałach. Nie był znany z delikatnego załatwiania spraw…

No i tym Kałachem mnie załatwił ostatecznie. Nie mogłam już słowa więcej wykrztusić. Leszek siedział wciąż na krześle i udawał, że mnie nie ma w pokoju. Ani nikogo innego.

Chciałam coś do niego zagadać, zapytać, ale ostatecznie nic nie wykrztusiłam. Bo co miałam powiedzieć?

Poszłam się ubrać – w asyście jakiegoś wypłosza w cywilu. Nie próbowałam z nim rozmawiać i on też się nie rwał do konwersacji. Pozwolił mi wziąć ubranie i pójść do łazienki – widocznie jego kumple łazienkę już obejrzeli i uznali, że nic w niej nie schowałam. Za to kiedy pakowałam ciuchy – oczywiście nie wszystkie, tylko taki najpotrzebniejszy zestaw, który mi się zmieścił do dwóch toreb – każdą sztukę oglądał pracowicie.

No i tak zostałam z tymi dwiema torbami na ulicy! Bo panowie władza skończyli swoje czynności służbowe, zabrali Lesia do radiowozu, zapieczętowali chatę, garaż z moim samochodem, bramkę wejściową i pojechali w siną dal.

I gdyby mi nie przyszło do głowy zadzwonić do Luli, to może do tej pory bym tam siedziała.

Lula, jak to dobra przyjaciółka, przyjechała natychmiast taksówką, o nic mnie nie pytała, złapała moje torby, wrzuciła do samochodu, mnie prawie wepchnęła na siedzenie i pojechałyśmy do niej. Strasznie byłam zdenerwowana i wcale nie zauważyłam, że ona jest prawie tak samo przejęta jak ja. Powiedziała mi potem, że ze swojego muzeum wyleciała jak z procy, nikomu się nie tłumacząc. Rzuciła tylko portierce: „tragedia w rodzinie” i już jej nie było.

W domu od razu zajęła się mną w ten sposób, że dała mi jakiegoś barszczyku i kazała zjeść. Myślałam, że nie przełknę ani łyczka, ale przełknęłam. Stała nade mną jak kat nad dobrą duszą i pilnowała, żebym gryzła każdy kartofelek i każdą pływającą kiełbaskę. Nigdy bym się nie spodziewała takiego rezultatu, ale jak się uporałam z barszczykiem, to coś się we mnie odblokowało i zaczęłam ryczeć, łzy się ze mnie lały jak z fontanny dłuższy czas, a ona mi tylko podawała chusteczki do nosa.

Nie mogłam sobie poradzić z myślą, że Leszek cały czas mnie oszukiwał. To było jakieś takie idiotyczne i nierealne; przecież kochaliśmy się i mieliśmy zamiar się pobrać. Wszystko było jak najlepiej, a tu nagle ciach – jak nożem. Było, nie ma.

I ten Leszek – jak obcy. Siedział na tym krześle, skuty, obojętny, w ogóle na mnie nie spojrzał!

Przez kilka pierwszych nocy nie mogłam spać, jadłam tylko wtedy, kiedy Lula mnie zmuszała, ale znowu coś się we mnie zablokowało i żadne zupki już nie pomagały. Najgorsze było to, że nie potrafiłam się zdobyć na żaden czyn. Nie chodzi mi, oczywiście, o czyn zbrojny w celu odbicia Leszka z turmy, do której go zapakowano, tylko o jakąkolwiek decyzję, a choćby pomysł dotyczący mojej własnej przyszłości. Zaczęło się zanosić na to, że zostanę u Luli do końca życia, siedząc na jej kanapie i patrząc na ścianę.

Po prostu nie byłam w stanie wyobrazić sobie przyszłości. Jakiejkolwiek.

Lula nic nie mówiła, tylko martwiła się o mnie, co było dosyć widoczne na jej poczciwym obliczu, które nie nadaje się do ukrywania uczuć. W końcu przyniosła mi telefon do jakiegoś genialnego psychiatry, który wyciągnął jej koleżankę z ciężkiej depresji.

Zaofiarowała się nawet, że mi go sfinansuje, bo gość strasznie dużo każe sobie płacić. To mnie wreszcie ruszyło, dotarło do mnie, że siedzę na karku kobiecie, która żyje z pensji kustosza w muzeum i zrobiło mi się wstyd. Na jej miejscu większość ludzi zaproponowałaby mi najdalej po dwóch dniach, żebym udała się po pomoc do tatusia i mamusi.

Tatusia i mamusi w żadnym wypadku nie mam zamiaru w to wplątywać. Na szczęście, oboje brzydzą się wszelkiego rodzaju wiadomościami kryminalnymi, więc raczej nie zobaczą mojego Leszka w kronice policyjnej, a nawet jeśli, to pewnie wolno go pokazywać tylko z zamazanymi oczami, a oni widzieli go wszystkiego dwa razy. Nie rozpoznają.

Zadzwoniłam do nich, informując oględnie, że zmieniłam adres i zerwałam z Leszkiem, odmówiłam dokładniejszych zeznań, twierdząc – i tylko to było prawdą – że najpierw sama muszę się z tym uporać, poprosiłam, żeby dzwonili tylko na moją komórkę albo na Luli telefon domowy. Wyraźnie im ulżyło, kiedy się dowiedzieli, że jestem u Luli. W swoim czasie dowiedzą się całej prawdy.

Lula, oczywiście, zgodziła się, żebym u niej mieszkała, dopóki czegoś sobie nie znajdę. Oświadczyła nawet, że się cieszy, bo odkąd umarł ze starości jej kot Arystofanes, zwany Arkiem, czuła się bardzo samotna. Wzruszyła mnie bardzo, kiedy po raz pierwszy w życiu – jak twierdzi – zrobiła sobie debet na koncie i pożyczyła mi tysiąc złotych – na przetrwanie.

Dobrze, jak na pierwszy raz, to i tak sporo napisałam. Nie wiem jeszcze, czy mi to pomaga, czy nie, ale jakoś mnie nie brzydzi specjalnie. Mogę pisać dalej.

Oczywiście, dopiero jutro. Lula woła na kolację.

Lula

Dobrze, że Emilka poszła w końcu do tego psychiatry – tylko nie jestem całkiem pewna, czy on ją poważnie potraktował. Kazał jej pisać pamiętnik. Może to i dobrze – taka forma psychoterapii.

Wygląda na to, że teraz będziemy prowadziły dziennik synchronicznie, ona w swoim komputerku przenośnym (dobrze, że go jej nie zabrali, to czysty przypadek, że tydzień wcześniej pożyczyłam go od niej, żeby napisać referat), a ja – starą metodą – w kolejnym zeszycie.

Ile ja już tych zeszytów zapisałam? Nie liczyłam nigdy, ale jest tego sporo. Obawiam się, że przy Emilce jestem beznadziejnie staroświecka. Stara panna, muzealniczka, z pamiętnikiem w torbie…

Emilka oburzyła się niedawno na określenie „stara panna”. Nie ma już starych panien – powiedziała. Nie ma obowiązku wychodzenia za mąż.

– Popatrz, ja prawie wyszłam i nic dobrego z tego nie wynikło – dodała z pewną nutką goryczy. – O wiele bezpieczniej jest żyć tak jak ty, na własny rachunek. Jeżeli spotka cię jakieś niepowodzenie, będziesz wiedziała, komu je zawdzięczasz.

Och, tak, oczywiście. Wiem, komu zawdzięczam swoje niepowodzenia. Również w miłości. Sobie i tylko sobie. Jestem beznadziejnie nieatrakcyjna, zasadnicza, nieładna, za gruba, za leniwa, żeby się odchudzać – i na dodatek intelektualistka. To znaczy, wydawało mi się, że chcę być intelektualistką.

Ciekawe, czy Wiktor wystraszył się, że mógłby mieć żonę intelektualistkę?

Pochlebiasz sobie, Ludwiko Kiszczyńska. Wiktor w ogóle nie brał ciebie pod uwagę jako potencjalną żonę. Wiktora od początku zawłaszczyła Ewa, biegała za nim, narzucała mu się, aż wreszcie go dopadła.

A jednak zawsze lubiliśmy się z Wiktorem. On naprawdę chętnie ze mną przebywał i rozmawiał. Nie tylko o koniach i o tym, kto dzisiaj zleciał z siodła na jeździe, a komu się koń ochwacił. Bieda w tym, że zawsze, kiedy zaczynaliśmy jakieś poważne rozmowy o życiu, sztuce, literaturze; rozmowy, które mogłyby nas naprawdę zbliżyć – nie wiadomo skąd zjawiała się Ewa. Niestety – dużo ładniejsza ode mnie.

Nie ma o czym mówić.

O ile mi wiadomo, nie są najszczęśliwszym małżeństwem.