Łopuch znieruchomiał, pozostali obecni również. Bałam się, że babcia powie coś głupiego, ale to jest inteligentna staruszka. Pojaśniała od wewnątrz i nie mówiła nic.

– Ależ pani rotmistrzowo. – Łopucha odblokowało i usiłował przymilnym tonem zmienić wrażenie, jakie wywarł na nas. – Proszę nie zapominać, że byliśmy po słowie co do tego konia.

– Przed chwilą mówiliśmy coś o rynku – zachichotała babcia. – No to sam pan widzi, że rynek się zmienił. Źle pan ocenił kwestię popytu na mój towar, hehehe.

– Jeżeli teraz pani – to do mnie – zamierza kupić Bibułę, to może z panią się dogadamy. Proszę mi powiedzieć, jaka jest pani cena. A może ja ją przebiję – zaśmiał się z dużym przymusem.

– Nie jest pan w stanie przebić mojej ceny – powiedziałam wyniośle. – Za mały pan urósł. Mogę panu natomiast sprzedać tego chryslera, o tego, co tam stoi. Będzie pan miał prezent dla żony. O ile pana stać na takie prezenty.

Łopuchowi i Misiakowi głowy się odwróciły, popatrzyli na moją gangsterską furę ustawioną za domkiem na trawniku i miny im zrzedły. Swoją drogą ten Misiak najwyraźniej był w porozumieniu z Łopuchem – wyprowadził Bibułę jakby na hasło – a przedtem wcale go nie było widać. Gdzie on się chował? Na stryszku, czy w siodłami? Bo zdaje się, że za boksami jest siodlarnia.

– Ach, rzeczywiście – powiedział Łopuch, siląc się na ton obojętny i światowy. – Bardzo ładny samochód. Ale ja na razie mam czym jeździć, chociaż to, oczywiście, nie ta klasa. Dla mnie jednak wystarczy w zupełności. Cóż, pani rotmistrzowo, nie spodziewałem się, że pani nie dotrzymuje słowa…

Tu nie wytrzymało Pudełko. Podszedł do Łopucha, który wyglądał przy nim bardzo bykowato i wycedził przez zęby:

– Nie panu, drogi panie, wygłaszać tu wykłady o dotrzymywaniu słowa. Na jaką to cenę za konia pan się umawiał? Myślę, że czas skończyć tę rozmowę. Do widzenia.

Z drugiej strony Łopucha znalazł się malarz Wiktor, człowiek dużo bardziej postawny od Pudełki. Łopuch uznał, że istotnie dyskusja już się skończyła, ukłonił się niedbale i poszedł sobie. A ten parch, Misiak, za nim. Nawet nie próbował ukrywać przed babcią, że jest w zmowie z Łopuchem!

Zostaliśmy przed stajnią w charakterze grupy rodzajowej, czyli żywego obrazu, ale zaraz scena się ożywiła, bo młode Pudełko znienacka rzuciło mi się na szyję i zakomunikowało, że mnie kocha. Po czym z kolei rzuciło się na szyję Bibule, a ona jakoś nie miała nic przeciw temu. Mała Jagódka usiłowała namówić Niupę, żeby udała się za tym panem, co właśnie odszedł i ugryzła go w tyłek. Ewa fuknęła na nią, żeby się nie wyrażała i poinstruowała, że należy mówić „bierz go”. Na to hasło Niupa wywróciła się kołami do góry, a jej pan orzekł, że jest kretynką. Lula stała jak wmurowana i patrzyła na mnie jak na dziwowisko (na nią patrzyło, oczywiście, starsze Pudełko). Babcia dyplomatycznie poczekała, aż passat zniknie za drzewami i dopiero wtedy zwróciła się do mnie.

– Bardzo ci dziękuję, moje dziecko – powiedziała, a oczy jej się nieco zaszkliły (nie taka babcia twarda, jakby na to wyglądało). – Ale jak ty to sobie wyobrażasz? Naprawdę chcesz kupić Bibułę? I co? Zabierzesz ją, czy zostawisz u mnie? Bo ja przecież za chwilę nie będę miała na jej utrzymanie, jak już wydam to, co mi za nią zapłacisz…

Ale ja już wiedziałam, czego chcę.

– Ja już wiem, czego chcę – powiedziałam, starając się, żeby to zabrzmiało wiarygodnie, chociaż miałam świadomość, że może nie zabrzmieć. – Jeżeli pani się zgodzi, to ja sprzedam samochód, on jest naprawdę bardzo dużo wart, i zamieszkam u pani. Pani nie będzie musiała przenosić się do domu starców, a ja będę miała jakiś cel w życiu. Bo pani… bo wy wszyscy nie wiecie, że mnie się właśnie życie wywróciło do góry nogami. Zostałam na takim lodzie, że trudno to sobie wyobrazić. Przy okazji wam opowiem. A tutaj… mogłybyśmy pomyśleć o reaktywowaniu tej szkółki jeździeckiej, albo o gospodarstwie agroturystycznym… Czy ten dom jest zadłużony?

– Nie – odrzekła babcia natychmiast. – Chwała Bogu, nie. Żadnej hipoteki, nic z tych rzeczy. Nie chciałam się zadłużać w żaden sposób, bo nie widziałam możliwości spłacania długów. Ale czy ty, dziecko moje, na pewno wiesz, co mówisz?

Z każdą sekundą mój spontaniczny pomysł wydawał mi się rozsądniejszy. Do Szczecina nie mam po co wracać, Leszek pewnie pójdzie do pudła na długie lata, i dobrze, należy mu się, a ja wcale nie chcę mieć z nim nic wspólnego, zwłaszcza, gdyby przypadkiem wyszedł. Do rodziców też nie chcę. Pora zacząć żyć na własny rachunek. To jest wyzwanie!

– Wiem, co mówię. Podoba mi się tutaj. Lubię konie, jeździłam kiedyś zupełnie nieźle. Lubię góry, chociaż znam tylko Tatry i Alpy trochę, ale góry to góry. Nie mam dużych wymagań. Mogę pracować. To co, zaryzykuje pani?

– Natychmiast i bez namysłu – powiedziała stanowczo starsza pani. – Wszystko lepsze od Sosnówki Górnej!

I wyciągnęła do mnie zasuszoną prawicę. Uścisk miała zupełnie męski. Niech mi nikt już nie mówi, że to jest krucha starowinka!

Właściwie to nikt nie mówił mi niczego takiego, sama sobie wymyśliłam, że taka babcia musi być słaba i niemrawa. Duży błąd!

A potem rzuciłyśmy się sobie w objęcia i starsza pani zaproponowała, żebym, jak wszyscy przyjaciele, nazywała ją po prostu babcią Stasia.

A jeszcze potem wszyscy rzucali mi się na szyję, co było dosyć przyjemne. W końcu babcia stwierdziła, że czas na obrządek, a ponieważ tych skunksów Misiaków nie ma pod ręką, więc może byśmy tak wszyscy razem zabrali się za robotę.

Przy obrządzaniu dwóch koni nie ma znowu tak wiele roboty, więc nie trwało to więcej niż kwadrans.

Na kolację poszliśmy w słusznym poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Miałam wrażenie, że dopiero co jedliśmy ten boski bigos, ale babcia uznała, że czas na posiłek, nasza wina, że obiad był późno, bo tak przyjechaliśmy.

Podkuchennej Żakliny już nie było, więc rozsiedliśmy się w kuchni, wielkiej jak stodoła i my, kobiety, robiłyśmy kanapki, a panowie parzyli herbatę. Babcia nie robiła nic i wyglądała na szalenie zadowoloną.

Przy krajaniu boczku przyszło mi coś do głowy.

– Słuchaj, Lula – powiedziałam do przyjaciółki, która wciąż patrzyła na mnie trochę jak na cielę z dwiema głowami. – A tobie w tym muzeum naprawdę tak dobrze?

– O czym ty do mnie rozmawiasz, dziecko? – zapytała cytatem z naszego ulubionego filmu pod tytułem „Chłopaki nie płaczą”.

– Zgadnij. – Oblizałam palce, bo ten boczek nie miał nic wspólnego z produktem występującym w Szczecinie pod nazwą boczku.

– O kurczę – powiedziała Lula i usiadła, porzucając wyjmowanie ogórków ze słoja. Całe towarzystwo jakoś się zamyśliło. Wszyscy wyglądali, jakby rozpatrywali tę samą możliwość w stosunku do siebie. Mam na myśli pozostanie w Rotmistrzówce, a nie satysfakcję z muzeum, oczywiście.

– Bo wie babcia – ciągnęłam swoje. – Gdybyśmy się zdecydowały na to gospodarstwo agroturystyczne, to Lula mogłaby zostać naczelną kucharką. Ona genialnie gotuje.

– Ależ Lula ma w Szczecinie dobrą pracę. – Babcia popatrzała na Lulę z powątpiewaniem. – Miałaby ją rzucić dla starej baby?

– I młodej przyjaciółki – sprostowałam. – A na tę dobrą pracę stale narzeka. Dwa dni temu ciskała w domu patelnią, słowo harcerza.

– Najlepiej by było – wtrącił się znienacka młody Pudełko – gdybyśmy wszyscy tu zostali.

Zapadła chwilowa cisza.

– Bóg przemawia przez usta dziecka – przypomniałam sobie, co należy powiedzieć w tej sytuacji. – I co wy na to, starszyzno?

Starsze Pudełko, oczywiście, już znowu zaczęło gapić się na Lulę ze skrywanym uwielbieniem, Lula łypnęła na Wiktora, Wiktor na mnie (dlaczego?), Ewa się skrzywiła, dzieci były wniebowzięte, a babcia chichotała. A pies ukradł mi kawałek boczku.

– W zasadzie ja też jestem na rozdrożu – zaczął Pudełko. – Po śmierci Romy wszystko się zmieniło. Ale przecież Kajtek chodzi do szkoły, ma swoje środowisko…

– Tu też jest środowisko – powiedział rozsądnie Kajtek. – Ja bym tu chętnie zamieszkał i opiekował się końmi. Tata, obiecałeś mi, że mnie nauczysz jeździć na koniu.

– Nauczę cię tak czy inaczej.

– A dlaczego właściwie Kajtuś do tej pory nie jeździ – zaciekawiła się babcia. – W tym wieku to już można brać udział w zawodach.

– Mama mi nie pozwalała – wyrwał się młody i posmutniał na wspomnienie mamy. Babci zrobiło się go żal i przytuliła go do siebie.

Zaczęło się teraz gdybanie, co by to było, gdyby i Wiktor z rodziną przeniósł się do Marysina, ale tu zaprotestowała Ewa.

– Wiktor ma w Krakowie dobrą pracę, a ja mam habilitację na głowie – powiedziała stanowczo i dyskusja się urwała, tylko małe Pudełko popatrzało z ciekawością na jej głowę. A ponieważ kanapki były już gotowe i herbata też, zjedliśmy tę kolację, a potem jeszcze do północy trwały najróżniejsze opowieści i wspominki, o których mi się jednakowoż pisać nie chce, bo jakoś szczęśliwie adrenalina mi wyparowała z organizmu i mogę pójść spać.

Ale coś mi mówi, że większości z nas będzie się dzisiaj śniło wspólne gospodarstwo w Rotmistrzówce…

Lula

Co za dzień, co za dzień…

Nawet nie próbuję iść spać, nie zasnęłabym szybko. Emilka też, widzę, przeżywa. Nie chciała mi klepać nad głową klawiszami laptopa i wyniosła się ze swoim dziennikiem do kuchni. Nigdy w życiu nie spodziewałabym się po niej takiej decyzji. Chociaż może niesłusznie. Przecież zawsze była miłym, myślącym dzieckiem, może te ostatnie dwa lata w luksusie trochę ją zdemoralizowały.

Z drugiej strony – cóż to za demoralizacja? Bogactwo samo w sobie nie jest grzechem, a ona przecież nie wiedziała, skąd jej mąż-nie-mąż pieniądze bierze, była pewna, że są zarobione uczciwie. Przyznać muszę, że zupełnie jej do twarzy było z tą zamożnością.

Myślę, że i ja jakoś bym się w końcu przyzwyczaiła do dużych pieniędzy… gdyby mi się przypadkiem przytrafiły. Ten chrysler bardzo mi się podobał, zwłaszcza kiedy Emilka na obwodnicy zielonogórskiej przekroczyła dwieście kilometrów na godzinę!