Lula

Grunt to organizacja. Zagospodarowaliśmy gości niemal bezszelestnie, zaplanowaliśmy im zajęcia w grupach i podgrupach, tak że nawet miałam czas odwiedzić moje muzeum i – niestety – zawiadomić szefa, że w związku ze zmianą mojej sytuacji osobistej, chyba zrezygnuję z pracy. Oczywiście od czasu do czasu, jako absolutna wolontariuszka, chętnie wpadnę i zrobię to lub owo. Tyle że nie mogę być dyspozycyjna.

Szef się trochę zmartwił, ale co tam. Ja mu naprawdę pomogę, a dyspozycyjna to wolę być w odniesieniu do Janka.

Emilka

Wróciliśmy do zajęć z chorymi dziećmi. Trochę nas dręczyły wątpliwości, jak to się pogodzi z naszymi komercyjnymi gośćmi, ale uznaliśmy, że jednak dzieci nie mogą tracić regularnych ćwiczeń. Powiedzieliśmy gościom, w jakich godzinach nie mogą liczyć na Latawca i Hanysa pod siodło, a oni przyjęli to życzliwie. Natomiast wyszli sobie popatrzeć, co my robimy w ramach ćwiczeń.

Akurat woziliśmy takich dwóch chłopców – jednego z Jeleniej, a drugiego spod Kamiennej Góry. Obaj z dziecięcym porażeniem mózgowym, dość okropnie (jak dla nieprzyzwyczajonych oczu) powykręcanych, no i prawie zero kontaktu w przypadku jednego z nich, takiego Mareczka, lat osiem, autystycznego jak jasny gwint. Ciekawe, czy można być mniej lub bardziej autystycznym? Muszę zapytać Rafała, on wie. No więc, Markiem zajmował się Rafał jako bardziej doświadczony, a ze mną jeździł Filip, nazywany przez swoją mamę Gutkiem. Ten Gutek wszystko rozumiał i miał dużo dobrych chęci, tylko nie bardzo mu się udawało spełnianie moich poleceń. Więc mu pomagałam utrzymać się na koniu, a on się uśmiechał, jak potrafił.

Kiedyś takie uśmiechy doprowadziłyby mnie do łez, ale teraz już się tak nie wzruszam. Rafał miał rację – mogłabym się zaryczeć na śmierć, ale nic konstruktywnego bym nie osiągnęła. Więc gadałam do niego bez przerwy różne głupoty, on robił, co mógł i tak sobie współpracowaliśmy.

A kilka metrów od nas stała francusko-belgijska para i oboje płakali rzewnymi łzami. Oczywiście wytwornie i dyskretnie, ale przecież mam oczy i widzę, co się dzieje. Po chwili dołączyła do nich Pegi, czyli Beti, i coś tam konferowali, pokazując nas palcami. Czyżby kombinowali kolejny wzruszający reportaż do magazynu „Tylko Ty”?

Owszem. O tym właśnie rozmawiały panie, podczas gdy pan ograniczał się do gwałtownego kiwania głową. Podsłuchałam trochę, przejeżdżając, a kiedy pożegnawszy chłopców i ich rodziców, odprowadzaliśmy konie do stajni, powiedziałam o tym Rafałowi.

– Wcale nie jestem pewna, czy chcę z siebie robić małpę w takiej sprawie – oświadczyłam, wprowadzając Latawca do boksu. – Już ja wiem, jak wyglądają takie artykuły. Robi mi się słabo na samą myśl, że ktoś mnie opisze w taki sposób…

– W jaki? – zainteresował się Rafał.

– Za pomocą cholernych, egzaltowanych równoważników zdań, naładowanych nie moimi wyrażansami, które zostaną mi przypisane bez skrupułów. „Nie – mówi Emilia, odgarniając włosy z czoła – nie potrafiłabym zrezygnować. Nie z tych zajęć. One w nas wierzą. Te dzieci. Ta wiara w ich oczach. I to cierpienie w oczach rodziców. I ta świadomość, że jednak pomagam”. Nie czytasz damskich magazynów, to nie wiesz, jak tam się pisze.

Rafał oparł się na murku oddzielającym boksy Latawca i Hanysa i w ten sposób nasze oczy znalazły się raczej blisko siebie.

– A mnie to wisi – zakomunikował pogodnie. – Niech piszą jak chcą, byle nazwiska nie przekręcili.

Zdumiałam się.

– A co też ty mówisz? Myślałam, że wisi ci raczej popularność i reklama!

– Prywatnie jak najbardziej. Ale przemyślałem sprawę dogłębnie i doszedłem do wniosku, że zależy mi na tym, żeby pisano i mówiono o hippoterapii jak najwięcej. Bo jak się ludzie dowiedzą, że to pomaga, mam na myśli ewentualnych zainteresowanych, to może będą się domagali powstawania takich ośrodków jak nasz? Wiesz, powstanie popyt na konkretne usługi, a wtedy pojawią się i usługi. Emilko, sama widzisz, że to jest pożyteczne.

– No, sama widzę. A nie będzie ci przeszkadzało, że rodzona matka cię nie pozna w tym glancusiu, którego oni z ciebie zrobią?

– Moja matka będzie zachwycona, ponieważ ona uwielbia kobiece magazyny – zaśmiał się, a ja pomyślałam, że to jest dobry moment, żeby zapytać go troszkę o tę jego rodzinę, o której nic nie wiem, a chciałabym wiedzieć cokolwieczek…

– Kim jest twoja mama? – rzuciłam od niechcenia.

– Żoną mojego taty. Nie, Emilko, ja się nie wykręcam. Ona jest żoną taty i to wszystko. Nigdy nie należała do gatunku kobiet przesadnie aktywnych, więc z ulgą rzuciła pracę, kiedy ojciec zaczął zarabiać większe pieniądze i mogła zająć się tylko domem i nami, to znaczy dziećmi, bo ja mam jeszcze dwie siostry. A ojciec jest lekarzem.

– Neurologiem? – wyrwało mi się i omal się nie zadławiłam własnym pytaniem. A jeśli jego ojciec to ten ordynator?… Matko Boska!

Pokręcił głową. Dzięki Ci, Panie!

– Nie, ginekologiem położnikiem. Jest bardzo dobry w tym, co robi, a kilka lat temu założył z dwoma zięciami prywatną kliniczkę pod Wrocławiem. Nawet z Niemiec przyjeżdżają do niego się leczyć kobitki. Oczywiście, chciał, żebym poszedł w jego ślady, miał mi za złe najpierw, kiedy wybrałem neurologię jako specjalizację, a potem, kiedy rzuciłem szpital w cholerę, omal mnie nie zabił. On ma dość silny charakter, ale ja też. Tylko że ja jestem łagodniejszy – przewrócił oczami pociesznie.

– Czekaj. A ja myślałam, że ty masz rodzinę w Janowie Podlaskim.

– Tam mieszka rodzina mojej żony. Moi byli teściowie, którzy wciąż mnie lubią. Czasem ich odwiedzam, a przy okazji wpadam do stadniny w różnych końskich sprawach. Mam tam paru przyjaciół. W swojej własnej rodzinie nie jestem przesadnie chętnie widziany. Ojciec uważa, że jestem mięczak. Kobiety są podobnego zdania.

– O kurczę. To przykro. A twoje siostry też robią w medycynie?

– Jasne. Starsza, Halina, jest specjalistką od neonatologii, wiesz, co to znaczy?

– Najmniejsze dzieciaczki.

– Tak. No więc Halina jest od dzieci, potem ja byłem średni, to wiesz, a moja młodsza siostra, Asia, specjalizowała się w ginekologii, jak ojciec. Wszystko pod kątem rodzinnego biznesu szpitalnego.

– Jak ten kwartet smyczkowy w rodzinie babci Omci!

– Coś w tym rodzaju. Dziewczyny powychodziły za kolegów ze studiów i naprawdę prawie cała ta kliniczka jest obsadzona przez rodzinę. Ale moim zdaniem to nic złego, skoro wszyscy są naprawdę dobrzy.

– Ale czemu ty się tak jeden wyłamałeś?

– A bo ja wiem? Może ja nie lubię grać w orkiestrze ani nawet w kwartecie smyczkowym?

– Tylko solówki?

– Nie, nie tylko. Ale nic na siłę.

Muszę to zapamiętać – nic na siłę – i nigdy go do niczego nie zmuszać. Wprawdzie jeszcze nie wiem, do czego miałabym go zmuszać, ale na wszelki wpadek dobrze będzie nastawić się na daleko idącą dyplomację w różnych życiowych kwestiach…

Zamknęliśmy boksy i poszliśmy do domu.

A kiedy wychodziliśmy ze stajni, wydało mi się, że widzę za murem sylwetkę – jakby Misiaka???

Natychmiast powiedziałam o tym Rafałowi, ale kiedy rozglądaliśmy się dookoła, nikogo już nie było w naszym polu widzenia.

Niestety, znowu zrobiło mi się niedobrze od tego wszystkiego, co sobie zdążyłam pomyśleć.

Lula

Ależ bomba!

Ewa będzie miała dziecko!

Przyjechali na weekend, nieco poszerzony, bo Ewie wypadły z planu jakieś zajęcia, coś tam sobie przy okazji poprzekładała i są na cały tydzień. Bomba wybuchła już pierwszego wieczora, kiedy goście poszli spać – bardzo wcześnie, jak na nich, bo już koło dziesiątej. Normalnie szli do siebie dopiero po pierwszej, ale tym razem popadali jak muchy, bo ich Olga przeczołgała na jakimś stoku w Karpaczu (udało nam się ją namówić na zajęcie się ekstra naszym międzynarodowym towarzystwem, za ekstra wynagrodzenie, rzecz jasna). Zasiedliśmy więc sobie spokojnie i rodzinnie w salonie, rozkoszując się atmosferą przyjaźni, ciepła i spokoju. Dzieci, mimo późnej, jak na nie, pory, odmówiły pójścia do siebie, bo chciały pobyć z nami wszystkimi. Zrobiło się po prostu pysznie. Babcia Stasia wyciągnęła z apteczki jakąś ciemnoczerwoną ciecz, gęstą, mało alkoholową, za to bardzo aromatyczną, a Janek wydzielił każdemu z nas po trochu do małych kieliszków.

– Kominek tu trzeba zrobić, koniecznie – rzucił od niechcenia Wiktor. – Nie rozumiem, jak mogliśmy dotąd o tym nie pomyśleć…

– Myśleliśmy, myśleliśmy – przypomniała niecierpliwie babcia – tylko przecież milion rzeczy trzeba było zrobić w pierwszej kolejności! I zrobiliśmy milion rzeczy. Coś trzeba sobie zostawić na zaś. Ale masz rację, Wiktorku, kominek musi być.

– Żeby się przy nim psy legawe wylegiwały – dodała Emilka. – Ty, Lula, co to są właściwie psy legawe?

– Nie mam pojęcia – powiedziałam prawdomównie, wywołując na jej twarzy wyraz rozczarowania. Dlaczego ona mnie pyta o wszystko? I chce, żebym wszystko wiedziała?

– No jak to, ciocia – włączył się Kajtek. – To są właśnie takie, co się wylegują. Jak sama nazwa wskazuje.

– Czy kobiety też mogą być legawe? – zastanowiła się Emilka. – Bo ja bym się lubiła wylegiwać przed kominkiem, najlepiej na skórze jakiegoś dużego stworzonka. Miękkiego. Ewentualnie na perskim dywanie. Nawet lepiej, bo ekologicznie, stworzonka mogłoby mi się zrobić żal. Omciu, co Omcia na to?

– Kobiety to ja nie wiem, moja kochana Emilko. Ale dżeczy to są legawe, moim zdaniem, a najbardżej takie małe niemowlaki. To bardzo ładnie wygląda, jak szę jeden albo dwa takie dżeczaszki wylegują na skórze nedżwedża, koło kominka, ogień szę pali, a te dżeczy są gołe. I wtedy im szę robi zdjęcza.

Nie rozumiem, dlaczego obie babcie spojrzały w tym momencie na nas, to znaczy Janka i mnie – a miały ułatwione, bo siedzieliśmy we dwójkę na jednym dużym fotelu i można nas było objąć zaciekawionym wzrokiem. A jeszcze bardziej nie rozumiem, dlaczego Emilka spojrzała pytającym wzrokiem na Wiktora.