Wczorajszego wieczora święcili dobicie jakiegoś wielkiego interesu, dogadali między sobą jakieś fuzje-śmuzje i byli szalenie zadowoleni. Biedna Lula od rana kombinowała jak koń pod górę, żeby im zrobić delikatną i nietuczącą ucztę Babette (był taki film, świetny po prostu), w końcu wpadła na pomysł z rybami i owocami morza – oczywiście Jasio musiał po to całe badziewie jechać do Wrocławia, chyba przekroczył więcej przepisów drogowych, niż mu się udało przez całe życie… ale zdążył na czas z ładunkiem krewetek, ślimaczków i jakichś okropnych małżowin. Ryby mieliśmy na szczęście w zamrażarce, więc można było w międzyczasie produkować wykwintne dania rybne. Doginałyśmy uczciwie we trzy, z Lula i Ewą, a Żaklina pod naszym zbiorowym okiem wykonywała pośledniejsze czynności kuchenne.

Coś mi się wydaje, że na Żaklinie piorunujące wrażenie wywiera Wiktor. Za każdym razem, kiedy cudny ten mężczyzna pojawiał się w okolicy kuchni, wzdychała i płoniła się jak pomidorek.

W przeciwieństwie do kochanej Luli, która chyba raz na zawsze przestała się płonić w temacie Wiktora, albowiem za swoim Jasiem świata bożego nie widzi, jak najbardziej z wzajemnością.

Oprócz szalenie wyszukanych dań z ryb i owoców morza plus wielka ilość zieleniny – podałyśmy na stół troszkę naszych dyżurnych specjałów typu bigos „śmierć wątrobom”, pieczone mięcho jak najbardziej wieprzowe, tłuste pasztety zapiekane i drożdżowe paszteciki z nadziankiem grzybno-mięsno-kapuściano-jajecznym (osobno te nadzianka, nie razem). Miało to być w zasadzie dla domowników, zwłaszcza dla naszych chłopców mięsożernych.

Ale cóż się okazało – całe to niezdrowe żarcie znikło w pierwszej kolejności jak sen jaki złoty. Musiałam prawie wyrywać biznesmenom z pyska pierożki, bo przecież nie będę z własnej woli jadła małżowin!!!

Ogólnie było miło, a Wiktorowi chyba kamień z serca spadł, bo nowo narodzone konsorcjum (czy jak to się tam nazywa) wydawniczo-reklamowe zapewni mu tłuste bytowanie na najbliższe lata. Będzie mógł na zawsze zerwać z tą swoją poprzednią agencją i pracować bezpośrednio dla Megi – Pegi. O wiele lepiej na tym wyjdzie. One go kochają prawdziwą miłością i nie poskąpią mu grosza. W swoim własnym, dobrze pojętym interesie – ostatecznie Megi zarobiła już mnóstwo szmalu dzięki jego koncepcjom i zna wartość jego talentu. No i dobrze. Miesięcznik „Tylko Ty” ma się ukazać w marcu, na Dzień Kobiet i będzie w nim wielki materiał o Wiktorze. A w kwietniu lub maju o naszej hippoterapii.

No i bardzo dobrze wręcz!!!

Lula

Mieliśmy dziś u siebie niespodziewane zebranie założycielskie. Razem z Anią Szczepankową, Celinką i Franiem Kiełbasińskimi, księdzem Pawłem, Krzysiem Przybyszem i taką jedną Dorotką Paciak (Dorotka ma sześćdziesiąt pięć lat, ale nikomu nie przychodzi na myśl nazywać ją Dorotą – taka jest zabawna, okrągła i przyjacielsko nastawiona) – założyliśmy Towarzystwo Przyjaciół Marysina.

Najpierw, koło południa, zadzwoniła Ania i zapowiedziała się na wieczór w towarzystwie Kiełbasińskich, Dorotki i placka z kruszonką. Ucieszyliśmy się wszyscy z perspektywy miłego wieczoru z sympatycznymi ludźmi. Tym przyjemniej nam było, że Ewa znalazła sobie jakiś pretekst, żeby nie pojawiać się na uczelni jeszcze przez dwa dni i Łascy wcale nie wyjechali tak, jak zamierzali, razem z Megi i resztą. Okazało się jednak, że nie tylko przyjemne pogaduchy o niczym nas czekają – Ania, która jest patriotką lokalną, zaproponowała, żebyśmy zawiązali jakieś stowarzyszenie dla rozwoju Marysina.

– Ty myszlisz, dżecko, że Mariszyn ma jeszcze szansę jakosz szę rozwinącz? – zapytała sceptycznie Marianna. – Chcesz z niego zrobicz drugi Krummhuebel, to znaczy Karpacz, przepraszam?

– Karpacz nie – odrzekła stanowczo Ania. – Karpacz to jest kurort, tam są wielkie hotele i drogie pensjonaty, a u nas będzie tylko kilka gospodarstw agroturystycznych. Ale moglibyśmy postarać się, żeby nasz Marysin miał jakiś określony charakter. Rozumiecie mnie? Żeby to nie była taka sama wioska, jakich setki więdnie dookoła, tylko żeby się coś działo, żebyśmy się czymś wyróżniali. Gdzieś kiedyś czytałam o wioskach tematycznych, podobno w jakimś grajdołku na Pomorzu ktoś robi Hobbiton, ja nie mówię, żebyśmy od razu zamienili Marysin w Hogwart albo inne dziwadło, ale może warto by coś wymyślić, żeby wieś się ludziom z czymś kojarzyła. Ja nie wiem, czy się jasno wyrażam…

– Jasno, jasno. – Babcia Stasia kiwała energicznie głową, najwyraźniej pomysł jej się spodobał. – Dobrze mówisz, Aniu i jestem z tobą. Tylko co to ma być? Końska wioska? Na to mamy za mało gospodarstw z końmi, poza tym Zimmer ma już swoje miasteczko westernowe, nie przebijemy go…

– Ja widziałam w telewizji – wtrąciła nieśmiało Dorotka Paciak – jedną taką wieś blisko morza, ale nie nad morzem, ona się nazywała Naćmierz, ta wieś, i oni sobie wymyślili „strefę dobrego wypoczynku”, pół wsi żyje z turystów, chociaż niby nic tam nie ma, ale oni festyny dla gości robią, bawią się. No i goście do nich wracają.

– Ja się boję – Franek Kiełbasiński był sceptyczny – że wszystkie patenty gdzieś w okolicy są już wykorzystane. Do gór od nas niby blisko, ale niewygodnie, łatwiej z Karpacza, tam są wszystkie szlaki, wyciągi, orczyki, diabli wiedzą co, nartostrady. Stare sztolnie, kamienie, minerały, agaty, Walończycy, poszukiwacze złota, to też w okolicy już jest wykorzystywane. Co my możemy wymyślić?

Zapadła cisza. I w tej ciszy słychać było tylko siorbanie bardzo gorącej kawy, bowiem Dorotka Paciak pije dosłownie wrzącą, więc musi siorbać.

No i naprawdę nie wiem, dlaczego to nie ja wpadłam na ten pomysł! A przecież powinnam była, chociażby ze względu na zawód wyuczony, chociaż ostatnio nieuprawiany!

Wpadła Emilka, która nie odróżnia Fałata od chałata.

– Ja wam powiem – zaczęła powoli, patrząc intensywnie na Wiktora, a Wiktor pod wpływem tego spojrzenia jakby sam zaczynał się domyślać, o co jej chodzi. – Ja wam powiem. Możemy w Marysinie zrobić centrum sztuki.

– No, no – powiedział Wiktor. – Kontynuuj.

– Już. No więc to by była taka wiocha, gdzie by się robiło plenery dla artystów…

– I dla amatorów też – wtrącił Wiktor. – Można by im robić kursy…

– Jakie kursy? – Ewa podniosła wysoko brwi.

– Warsztaty. Rysunku i malunku. – Emilka najwyraźniej miała natchnienie. – I fotografii artystycznej…

– Czekajcie. – Wiktor złapał się za kieszeń i wydobył komórkę. – To trzeba zadzwonić po Pawła.

– Księdza Pawła – poprawiła babcia.

– Księdza – zgodził się Wiktor i już rozmawiał z naszym genialnym fotografikiem.

– To ja zadzwonię po Krzysia Przybysza – oznajmiła Emilka. – On też może mieć fajne pomysły i na pewno będzie chciał z nami pracować.

I też wyciągnęła telefon.

W niespełna kwadrans obaj panowie byli już u nas, a nasza koncepcja zaczęła się krystalizować. Po kolejnej godzinie nabrała rumieńców. Powstała wizja wsi z kilkoma galeriami sztuki – największą, oczywiście, w nowym nabytku Wiktorów, obejmującym nie tylko chałupę po starej Kiełbasińskiej, ale i sporą stodołę, która miała ulec rozebraniu, ale, jak się okazało, pożyteczniejsza będzie po remoncie. Będzie się tam robiło wystawy. Nasza galeria domowa, oczywiście, zostaje. Dorotka Paciak zapaliła się do ustawienia sobie kilku do kilkunastu rzeźb współczesnych w ogrodzie i domu. Skąd weźmie te rzeźby, nie wiadomo, ale Dorotka nie przejmuje się drobiazgami. I słusznie, bo Wiktor natychmiast przypomniał sobie kilku swoich przyjaciół rzeźbiarzy, z którymi będzie można podjąć negocjacje w sprawie ogrodu Dorotki. Będziemy organizować plenery, warsztaty, kursy. W tym dla niepełnosprawnych, co podpowiedział nam, oczywiście, Rafał. Emilka spojrzała na niego w tym momencie z dużą dozą uczucia.

Uczucie uczuciem, ale to naprawdę dobry pomysł. Rehabilitacja poprzez sztukę! Oczywiście, w Rotmistrzówce nie rezygnujemy ani z koni, ani z hippoterapii.

– Ależ się narobimy – powiedziała z satysfakcją Emilka. – Padniemy na pysk!

Co mi się u niej zdecydowanie podoba to to, że nie boi się pracy, a nawet chyba naprawdę lubi pracować. A przecież dwa lata jedwabnego życia w totalnym nieróbstwie mogły ją tej pracowitości pozbawić…

– Trzeba będzie wejść w kontakt ze szkołami artystycznymi – dorzuciła Ewa. – I z jakimiś specami od tych niepełnosprawnych.

– Przede wszystkim trzeba zrobić ładną stronę internetową. – To Janek, oczywiście. – I opracować sobie ofertę do przedstawienia na targach, bo musimy wreszcie zacząć uczestniczyć w targach.

– Ja myślę – wtrąciła Dorotka Paciak, miłośniczka form przestrzennych – że w całej wsi będzie można ustawiać rzeźby, takie wielkie, plenerowe. I robić te takie… jak to się nazywa? Jak instalacje elektryczne…

– Właśnie instalacje – potwierdziłam nieprecyzyjną wiedzę Dorotki. – Instalacje przestrzenne. Wiecie, można by organizować happeningi…

– Ogłaszając przedtem w prasie, radiu i telewizji – dodała praktyczna Emilka.

– I opisując wszystko post factum w ekskluzywnym miesięczniku dla pań „Tylko Ty”. – Wiktor miał minę kota, który zjadł śmietankę. – Pościągamy telewizorów, będzie można w ramach chwytów marketingowych zorganizować jakiś weekend albo trzydniówkę na koniach dla dziennikarzy.

– Ale to na początku będzie nas sporo kosztowało. – Ewa była praktyczna, a poza tym chyba nie planowała wydawania pieniędzy, które Wiktor zarobi w reklamie, na wiejskie galerie sztuki.

– Jakoś sobie poradzimy. – Wiktor tryskał optymizmem, w który, moim zdaniem, wprawiała go perspektywa pracy w kręgu sztuki, nie tylko w kręgu najwytworniejszych nawet toalet (w sensie łazienek, nie ubiorów!) oraz najbardziej nawet kolorowej prasy dla pań.

Ewa sceptycznie pokręciła głową.

I tu niespodziewanie głos zabrała Marianna, wprawiając nas w zdumienie.

– Słuchajcze, kochani – zaczęła i odchrząknęła. – Poproszę łyk koniaczku, bo będę mówicz ważne rzeczy. I o uwagę poproszę tyż.

Nikt z nas nie śmiałby nie uważać podczas przemowy starszej damy. Dama łyknęła sobie odrobinkę szlachetnego trunku i kontynuowała.