– No dobrze, chyba naprawdę nie będę sobie zawracała głowy waszymi konspiracjami, bo umówiłam się dzisiaj w muzeum na małą godzinkę, to ja was żegnam, babcie, zobaczymy się przy kolacji.

Coś pomamrotały niewyraźnie, ale nie miałam czasu ich słuchać. Zresztą uważam, że nie ma się co bawić w żadne swatanie, co ma być, będzie, najlepszym dowodem jesteśmy my z Jankiem!!!

Emilka

Przyjeżdża baroński adwokat. Miałam nadzieję, że będzie Von und Zu, ale on jest prosty Schmidt. Klaus albo może Helmut. Pewnie z awansu społecznego.

W ogóle nie robi to na nas wrażenia – do przyjmowania wytwornych zagranicznych gości jesteśmy PRZYZWYCZAJENI! Janek jedzie po niego jutro do Wrocławia, dokąd pan Klaus – Helmut – Johann, czy jakmutam, przyleci samolotem z Warszawy, do której przyleci uprzednio samolotem ze swojego Tyrolu (gdzie w Tyrolu jest lotnisko, przecież tam są góry?).

Żre mnie sprawa Leszka. W jakiś niewytłumaczalny sposób czuję jego oddech na plecach. A może na karku. Chyba jednak na dniach sprzedam astrę i dam łobuzowi wszystko, co mi zostało.

Nie będzie to 120 tysięcy, ale zawsze trochę, I będę żyła z pracy rąk! A jak będę gdzieś chciała pojechać, to chyba któryś z naszych chłopców pożyczy mi bryczkę?

Myślałam, żeby o tym z kimś porozmawiać, to znaczy najchętniej z Rafałem, ale nie. On by mi kazał czekać, aż policja zrobi swoje. A czy ja wiem, kiedy policja wreszcie go zamknie?

Może jeszcze dzień, dwa podojrzewam, ale dłużej niż tydzień raczej nie wytrzymam!

Lula

Trochę mi te babcie dały do myślenia i nawet zaczęłam obserwować Emilkę i Rafała, ale ja chyba nie mam daru obserwacji, przynajmniej w tej materii. Wydaje mi się, że oboje są najnormalniej w świecie zaprzyjaźnieni. Ani ona do niego nie wzdycha jakoś spektakularnie, ani on za nią oczami nie wodzi. Może to, co babcie chciałyby widzieć, powstało tylko w ich wybujałej wyobraźni?

Na razie mam co innego na głowie. Janek przywiózł pana Helmuta Schmidta (nie można się chyba nazywać banalniej, istny Jan Kowalski!), który jest mocno starszym, choć nie tak jak Marianna, zażywnym jegomościem o pięknej siwej czuprynie. Coś mi tu nie pasuje, takie czupryny miewają przeważnie ludzie szczupli, tędzy przeważnie przylizują kilka włosków na czubku głowy. W efekcie pan Helmut wygląda trochę jak sztuczny.

Chyba jednak sztuczny nie jest, bo Marianna go rozpoznała i przywitała, choć bez zbytniej serdeczności. Przywiózł jakąś wielką tekę dokumentów i zamierzał natychmiast po przyjeździe zamknąć się z Marianną i teką w ustronnym miejscu, ale udaremniliśmy mu ten zamiar, podając obiad. Trochę fukał w kilku językach (ze swoją baronową, Rafałem i Jasiem rozmawia po niemiecku, z babcią Stasia po francusku, a z resztą po angielsku), ale dał się przekonać, że sprawy urzędowe nie uciekną. Moim popisowym daniom oddał sprawiedliwość, wchłonął straszne ilości wszystkiego, pochwalił, wypił kawę, spożył sery i natychmiast potem pociągnął opierającą się nieco Mariannę (ona lubi posiedzieć po obiedzie) do gabinetu Rotmistrza, który babcia Stasia udostępniła im do celów konferencyjnych.

Mniej więcej po kwadransie z zamkniętego pokoju dały się słyszeć głosy – były coraz głośniejsze i coraz bardziej wzburzone.

Siedzieliśmy jeszcze przy szarlotce i usiłowaliśmy z całych sił nie podsłuchiwać, ale niemiecki bardzo się nadaje do głośnych kłótni, Marianna nie miarkowała tonu, Helmut też darł się coraz bardziej – może myślał, że ona nie dosłyszy, a może tylko chciał wzmóc siłę przekonywania. Jakiś czas udawaliśmy, że nas to w ogóle nie obchodzi, w końcu jednak babcia nie wytrzymała.

– Jasiu, ja już dłużej nie mogę udawać, że mnie nie obchodzi, o czym oni mówią. Powiedz natychmiast, przecież widzę, że rozumiesz, bo kręcisz głową! Dlaczego kręcisz głową?

– Bo mi się nie podoba, co ten Krzyżak do babci Marianny wrzeszczy.

– Boli go, że chce dać pieniądze na Marysin?

– Ogólnie biorąc, tak. Próbuje ją namówić, żeby przynajmniej nie dawała tyle, na ile się zdecydowała.

– Dlaczego? Pewnie rodzinka się zaniepokoiła!

– Czekajcie, niech posłucham…

Zamarliśmy w nerwowym oczekiwaniu. Janek chwilę nasłuchiwał to głośniejszego, to cichszego szwargotu, wreszcie przemówił.

– Mieliście rację, rodzina się sprzeciwia. Uważają, że to, co Marianna robi, to fanaberie. On to jakoś mało oględnie określił, nie wiem, jak to przetłumaczyć…

– Starcze brednie? – podsunęła babcia Stasia.

– Coś w tym rodzaju. Oooo, tym ją zdenerwował… czekajcie, czekajcie. – Janek zasłuchał się w gromkie okrzyki Marianny i nagle zaczął się śmiać. – Ale mu dała popalić! Dzielna staruszka!

– Ale co powiedziała, co powiedziała – niecierpliwiła się Emilka.

– Powiedziała, że Rita i Johann… to są chyba rodzice Ruperta… przez całe życie tylko marnowali pieniądze, więc ona nie ma zamiaru im dać swoich na zmarnowanie… czekajcie… Rupert, mówi, dostanie swoje, jak ona oczy zamknie, ma to zagwarantowane w testamencie, wszystkie nieruchomości i aktywa bankowe, tak to się mówi?

– Nie mam pojęcia. – Babcia wzruszyła ramionami. – Jak Ewa przyjedzie, to ją spytamy.

– No więc Rupert jest zabezpieczony, na swoje potrzeby ona ma, więc co jej szkodzi dać trochę pieniędzy na szlachetny cel?…

Tym razem bas mecenasa Helmuta zdominował na chwilę stentorowy głos Marianny.

– A ten czego znowu? – skrzywiła się babcia Stasia.

– On pyta, czy Marianna chce docelowo wykupić swoje dawne posiadłości…

– A to gadzina – mruknęła Emilka, a babcia aż podskoczyła.

– Ciszej bądźcie, bo nie słyszę – poprosił Janek. Rozmowa w gabinecie jakoś przycichła.

– Jasiu, ja cię proszę, słuchaj uważnie!

– Już, babciu, już wiem… Ona mu powiedziała, że jest osłem, jak Boga kocham. I że ma powyżej uszu nudnej rodzinki, tysiąc razy woli popatrzeć, jak tutaj ludzie robią coś pożytecznego. Ach… i jeszcze mu powiedziała, że jeśli chce, może Ricie i Johannowi powiedzieć, że starsza pani się zaparła i nie popuści, bo ją sentymenty chwyciły z dawnych lat i nie ma siły się im opierać. Poza tym zostaje, żeby mieć oko na wnuka. Poza tym… czekajcie… poza tym zostaje, bo tak jej się podoba i koniec gadania. Ale numer!

Numer okazał się chyba skuteczny, bo męska połowa duetu nagle zamilkła jak nożem ciął. Marianna powiedziała jeszcze coś, ale już o wiele ciszej, tak że Jasio nie zdołał podsłuchać. Dotarły do niego tylko pojedyncze słowa, jak nam oznajmił, a z tych słów niczego nie można było wywnioskować.

Po jakimś czasie męski głos odezwał się znowu, cicho i potulnie – tak w każdym razie stwierdziła autorytatywnie babcia Stasia.

– Mówię wam, jest potulny jak Tygrysek, który zgubił się we mgle. – Zachichotała, bardzo zadowolona. – Podoba mi się, że poprzedni mieszkańcy tego domu też posiadali charakter… rozumiecie, takie rzeczy składają się na genius loci .

– Co to jest, babciu? – zapytała Emilka. – Dlaczego mówisz do nas po łacinie?

– Żeby było uroczyściej, kochanie. Genius loci to znaczy duch miejsca. Chyba nie zaprzeczysz, że Rotmistrzówka posiada takowy?

Zgodziliśmy się z babcią wszyscy. Rzeczywiście, mnóstwo świetnych ludzi tu bywało na przestrzeni dziejów, a ileż rozegrało się między tymi ludźmi dramatów, dramacików, czasem też pewnie komedii; ile szczęścia i nieszczęścia widziały te stare mury…

– O czym mówicze? – zapytała znienacka Marianna, wyłaniająca się z gabinetu, gdzie już najwyraźniej dopięła swego, bo mecenas, który za nią podążał, był jakby mniejszy i znacznie mniej bojowy niż przedtem.

Powiedzieliśmy jej, znowu zbiorowo, do jakiego wniosku udało nam się dojść, a ona pokręciła głową.

– Tu jeszcze czegosz brakuje, moi drodzy – oświadczyła, potrząsając koafiurą. – Tu szę jeszcze nikt nie urodżył. Bo umarł, tak, twój mąż, Stanyslawa, umarł w tym domu. A teraz muszy szę urodżycz dżecko. Ja swoje urodżyłam po wojnie, jak nas tu już nie było. Potem tu wszyscy przyjeżdżali i odjeżdżali, ty, Stanyslawa, miałasz dużo cudzych, a swojego własnego dżecka nie miałasz. Ten dom stoi już szedemdżesząt lat, a ja myszlę, że on dopiero będże prawdżywym domem, kiedy szę w nim urodży dżecko. Bo żeby dom był dom, to ktosz w nim muszy umrzecz, a ktosz muszy szę urodżycz.

Wszyscy jak na komendę spojrzeli na nas, na mnie i Janka. Poczułam, że się czerwienię jak burak. Janek tylko się uśmiechnął.

– Nie patrzcie na nas – nie wytrzymałam. – Przecież nawet gdyby co… to i tak Wiktory będą pierwsze!

– Ale Ewa urodzi prawdopodobnie nie tu, tylko u starej Kiełbasińskiej – wyrwała się Emilka i natychmiast pożałowała, bo obie babcie natychmiast obróciły swoje stalowe spojrzenia w jej stronę. I zaraz przeniosły je na Rafała.

Rafał podniósł się z fotela.

– Rozumiem, dlaczego babcie tak na mnie patrzą potępiająco – oświadczył i lekko się skłonił w stronę starszych pań, co przyjęły z zadowoleniem. – Rzeczywiście, jest już czwarta i na pewno przyjechali nasi klienci, a my tu gadamy w najlepsze. Emilko, moja droga, ty też się zagapiłaś. Pozwól, że cię zdyscyplinuję…

– O kurka wodna! – wykrzyknęła Emilka, udając przerażenie.

– Mama Gutka zawsze przyjeżdża przed czasem! Lecimy!

I oboje najspokojniej uciekli, pozostawiając mnie i Jasia na pastwę losu. Na szczęście Helmut zainteresował się przyczyną tak błyskawicznej ucieczki dwojga z nas, trzeba mu więc było wyjaśnić, czym zajmują się Emilka z Rafałem, opowiedzieć o hippoterapii i pokręconych dzieciaczkach (to okropne określenie, Emilka go używa, a co najgorsze, jak widać, przeszło na mnie!) – wyglądało nawet, że mecenas lekko się wzruszył, więc wyciągnęliśmy go na ujeżdżalnię, gdzie właśnie zaczynały się zajęcia.

To był chyba najlepszy pomysł tego dnia, bo mecenas postał, pooglądał jazdę, trochę jakby zmalał w sobie i od tej chwili patrzył na nas wszystkich jakby nieco przychylniejszym okiem. Aczkolwiek co jakiś czas wzdychał powątpiewająco.

Emilka