– Podoba mi szę to, co tu wszyscy mówicze. Podoba mi szę, że traktujecze Maryszin jak swoje miejsce na żerni. Podoba mi szę, że chcecze tu zaprowadżycz Kunst, to znaczy sztukę. Podoba mi szę, że to, co robicze, to ma bycz na lata, a nie tylko na chwilkę. No więc ja nie widzę… pczeszyw… pczeczysz…

– Przeciwwskazań – podrzuciła Emilka.

– Otóż to. Nie widzę ich… tych, co Emilka mówisz, żeby wam nie pomóc w tym, żebyszcze zreazowaliszcze te wasze fajne plany.

– Co masz na myśli, Marianno? – nie wytrzymała babcia Stasia.

– Mam na myszli fundację – oświadczyła godnie Marianna. – Fundację Przyszłoszczy Wszy Maryszin. Ja dam pieniędze…

– Pieniądze – mruknęła babcia.

– Pieniądze, dżękuję, Stanyslawa. I założymy fundację, z której będżecze mogli organizowacz te swoje galerie i happening. Ja nie wiem, jak szę fundację zakłada, ale myszlę, że Ewunia będże wiedżała, a jak nie będże, to szę dowie. Bo ja bym chczała, żeby finansowym szefem tej fundacji została Ewa. Ona ma wielką głowę do finansów.

– Dziękuję za uznanie – bąknęła Ewa, chyba w lekkim szoku.

– A merytorycznym? – spytała Ania.

– Co meryto… rycznym? Szefem, rozumiem. To ja już nie wiem, sami wybierzcze. Tu jest dużo osób, co szę znają na rzeczy.

– Wiktor? – bąknęłam, bo mi się to wydało oczywiste. Ale Wiktor potrząsnął głową.

– Ja nie, Luleczko. Ja się nie nadaję na żadne oficjalne stanowiska, co nie zmienia faktu, że możecie na mnie liczyć w każdym momencie, wszystkie wysokopłatne wychodki rzucę natychmiast, żeby pracować dla fundacji.

– No przecież ty się znasz na sztuce, Lula – zawołała Emilka. – Pracowałaś w Muzeum Narodowym! Kończyłaś historię sztuki!

– Nawet ze wskazaniem na sztukę nowoczesną – dodał Wiktor z chytrym błyskiem w oku.

Poczułam się kompletnie spłoszona. Spojrzałam na Jasia, ale on się tylko uśmiechał radośnie.

– Ależ kochani – jęknęłam. – Ja mam się przecież z Jasiem zajmować Rotmistrzówką!

Miałam nadzieję, że babcia mnie poprze, ale ona ani myślała.

– Możemy zmienić koncepcję – powiedziała beztrosko. – Tylko krowa nie zmienia poglądów. Rotmistrzówką w sensie końsko-turystycznym zajmie się Janek, a Emilka z Rafałkiem mu pomogą. A poza tym praca w fundacji nie będzie zabierała wam całych dni i nocy! Ja wierzę w to, że jak się dobrze zorganizujecie, to sobie poradzicie ze wszystkim. W sprawach organizacyjnych przecież chyba i Ania, i Krzyś, i ksiądz nie odmówią pomocy! Jak już będzie co organizować, oczywiście. A pracę koncepcyjną można wykonywać nawet przy klejeniu pierogów…

– A jeśli będę miała dziecko?

Nie chciałam tego powiedzieć, wymknęło mi się, ale wszyscy natychmiast zaczęli wrzeszczeć bez sensu.

– Wy też, wy też? – dopytywała się Ewa, szarpiąc mnie za rękaw. Rafał i Krzysztof już ściskali prawicę Jankowi, który, drań jeden, nic nie wyjaśnił, tylko się śmiał.

– Ja tylko hipotetycznie – wrzasnęłam wreszcie i zapadła cisza. Przerwała ją babcia Stasia.

– No to jak już będziesz je miała, to też ci wszyscy pomogą. Wam, znaczy.

Aha, pomogą. No to świetnie.

Babcia uznała sprawę za załatwioną ostatecznie, ale jeszcze jedna kwestia nie dawała jej spokoju.

– A ty, Marianno, powinnaś być prezesem tej fundacji – powiedziała spokojnie. – Bo, jak się domyślam, nie masz w najbliższych planach wyjazdu do Tyrolu?

– Stanyslawa, ja czę proszę, ty do mnie mów proste zdania. Ale chyba ja rozumiem. Ty masz rację. Mnie szę do Tirol… lu nie chce jechacz. Mnie tu z wami jest dobrze. Ja szę nie nudzę. Wy wszyscy jesteszcze młodży…

– Dziękuję ci, Marianno – mruknęła babcia, przewracając oczyma.

– Nie mówię o tobie, Stanyslawa – zachichotała Marianna – chocz ty szę do nich upodobałasz…

– Upodobniłaś?

– Tak. Upodobniłasz. Nie jestesz… jak to mówił Kajtusz… upierdliwą staruszką…

– Matko Boska – jęknął Janek, a cała reszta towarzystwa ryknęła śmiechem. – Ja mu dam, szczeniakowi… Gdzie on jest?

– Na górze, z Jagódką biegają po internecie, to znaczy, tego, odrabiają lekcje – zawiadomiła, płacząca ze śmiechu Emilka. – Zawołać go, żebyś mógł go zabić?

– Nie, nie, Jasiu, nie waż się – zaprotestowała babcia. – Twój syn, o ile dobrze zrozumiałam naszą drogą Mariannę, powiedział, że NIE jestem upierdliwą staruszką!

– Genau. Ty mnie dobrze zrozumiałasz. No i ja tyż nie chcę bycz upierdliwą staruszką, a w Tirolu ja bym szę taka stała bardzo szybko. Z samych nudów. Tu z wami ja szę nie nudzę. Wy jesteszcze młodży, powiedżałam, wy macze dużo fajnych pomysłów i życze macze czekawe, nawet gangstera macze własnego…

W Emilkę jakby piorun strzelił, ale Marianna nie zwróciła na to uwagi najmniejszej.

– Policjantów macze pczyjemnych i ludże do was pczyjemni pczyjeżdżają… a propos, dawno Tadża mojego nie widżałam, czeba go koniecznie zaproszycz! Chcę zobaczycz jego dżewczynę i tę jej biedną chorą córeczkę… Może szę da cosz zrobicz. Może nie w Polsce, Rafał, ty pomyszlisz?

– Ja już dawno myślę – westchął Rafał. – Na razie jeszcze nie bardzo potrafimy leczyć takie przypadki, nie tylko w Polsce, niestety… Ale będę się dowiadywał.

– No więc, jeszli wam to nie pczeszkadza, to ja tu jeszcze zostanę. Nie wiem, jak długo, dopóki mnie szę nie odechce. A mój Rupert też nie chce wracacz do Austrii, to będę do niego miała bliżej. Bo oni z Malwiną na pewno tu wiosną wrócą. Do tych robaczków. No więc jak, czy ja mogę zostacz?

Obrzuciliśmy ją mnóstwem zapewnień, że jest nam z nią bardzo dobrze, potem Emilka rzuciła się jej na szyję i wycałowawszy solennie, dorzuciła chytrze:

– Ja uważam, że Omcia nie może nigdzie wyjeżdżać, dopóki się nie wyjaśni sprawa tych klejnotów, co to gdzieś są, tylko nie wiadomo gdzie! Ja mam pewną koncepcję, Omciu!

– Co ty mówisz, dżecko? Masz koncepcję? Mów mi szybko!

– Omciu – zaczęła uroczyście Emilka. – Omciu i wy wszyscy. Moja koncepcja jest następująca. Trzeba zagonić do szukania Kajtka i Jagódkę.

– Do czego trzeba zagonić nas? – Kajtek wkraczał właśnie do pokoju, a pół metra za nim podążała Jagódka, bardzo zadowolona, jak zawsze, kiedy znajdowała się w towarzystwie swojego „starszego brata”.

– Nie zagonić, tylko pogonić – mruknął jego ojciec, ale Omcia trzepnęła go po łapie, więc zamilkł.

– Kajtuszu, synku, chodź do mnie. Czocza Emilka mówi, że czeba was zagonicz do szukania moich biżutów. Czy ona ma rację?

– Pewnie, że ma – powiedział niedbale Kajetan. – My z Jagodą omówiliśmy tę sprawę dokładnie i chyba wiemy, gdzie trzeba szukać, tylko że teraz nie można.

– A dlaczego teraz nie można – obruszyła się Marianna. – Co to znaczy nie można? Zawsze można, jak szę chce!

– Babcia poczeka, zaraz wytłumaczę, jaki był tok naszego rozumowania…

Tu Jagódka aż się zarumieniła z zadowolenia, że Kajtek traktuje ją jak równorzędną partnerkę.

– W domu klejnotów nie ma – ciągnął Kajtek. – To wiemy, bo ta skrytka w murze była pusta, a potem były różne remonty, to by się klejnoty znalazły w międzyczasie. Więc na pewno dziadek pana Krzysia, czy tam pradziadek, zabrał je z domu i gdzieś schował.

– To też wiemy – burknęła babcia Stasia. – Nie nadużywaj naszej cierpliwości, chłopcze”

– Już mówię dalej. No więc nasze rozumowanie poszło w tym kierunku. Gdybyśmy byli dziadkiem pana Krzysia, to byśmy chcieli schować klejnoty tak, żeby ich nikt niepowołany nie znalazł, ale żeby się pani baronowa, to znaczy właścicielka, to znaczy babcia Omcia domyśliła.

– Ty jestesz mały szadyszta? – spytała kąśliwie pani baronowa.

– Broń Boże, babciu Omciu. Ale niech babcia sama pomyśli. Które miejsce w Marysinie babcia najbardziej kocha?

– Wszystkie – rzekła z mocą Marianna.

– Eeeee, ale przecież nie wszystkie jednakowo, proszę babci.

– Kajtek, ja czę zabiję.

– U nas tego nie wolno robić dzieciom – powiedział Kajtek bezczelnie. – Babcia sobie przypomni. Jak babcia tu przyjechała pierwszy raz, to znaczy na jesieni. Pamięta babcia? To babcia gdzie poleciała najpierw? To znaczy, gdzie babcia poszła najpierw?

Patrzyliśmy po sobie, intensywnie usiłując sobie przypomnieć, jak to było z tym przyjazdem.

– Zanim jeszcze babcia się przywitała ze wszystkimi – podpowiedział mój przyszły pasierb i pokazał na migi Jagódce, że ma siedzieć cicho. Jagódka pokwikiwała z radości.

Pierwsza przypomniała sobie, naturalnie, Emilka.

– Jabłonka! – wrzasnęła na całe gardło. – Jabłonka! Babcia poleciała pod jabłonkę!

Tu zaczęliśmy krzyczeć wszyscy. Oczywiście, że jabłonka! Ukochany Apfelbaum Marianny, drzewko przez nią samą posadzone, Boże, jakie osły z nas, przecież ona tam siadała przy każdej okazji i bez okazji, Wiktor ją tam malował!

– Mein Gott ! – ryknęła Marianna, przekrzykując nas wszystkich. – Gdże wy macze jakiesz szpadle???

– Janek, Rafał, Wiktor, Krzysiu, księże Pawle! – zawtórowała jej babcia Stasia. – Bierzcie łopaty, jakieś latarki i biegniemy kopać!

Już prawie byliśmy we drzwiach, ale zatrzymali nas dwaj przytomni. Janek i Rafał.

– Spokojnie, kochani – powiedział Rafał. – Nic się nie da zrobić, dzieci mają rację, trzeba poczekać…

– Dlaczego ja mam znowu czekacz? – jęknęła Marianna dramatycznie. – I do kiedy ja mam czekacz?

– Do ocieplenia – zawiadomił ją rzeczowo Janek. – Droga pani, to znaczy, droga babcia sobie raczy przypomnieć: jest zima…

– Prostymi zdaniami! – jęknęła Marianna po raz drugi. – Co to jest „raczy”? I co z tego, że jest zima?

– Mrozy były. Ziemia zamarzła. Nie wbijemy żadnej łopaty. Kamień.

– Krrrreuzhimmeldonnerwetter – zaklęła Marianna (podejrzewam, że to Kajtuś nauczył ją tego wyszukanego przekleństwa, które znalazł gdzieś w literaturze, czy nie w Szwejku, choć nie jestem pewna), po czym powietrze z niej wyszło i padła z powrotem na fotel, z wyrazem straszliwego rozczarowania na twarzy. – Nic szę nie da zrobicz…

– Niestety. – Rafał poklepał ją pocieszająco po ręce. – Ale niech się babcia nie martwi. Mamy takie przysłowie: co się odwlecze, to nie uciecze.