– A teraz słuchaj, moja droga – powiedział, już w samochodzie, Janek, a ton jego nie dopuszczał żadnego sprzeciwu. – Jak widzisz, pomagamy ci, nikt nikomu słowa nie pisnął, nawet ja Luli, choć to nie było łatwe. Konspiracja jest absolutna. Ale co innego zachowanie tajemnicy, a co innego puszczenie cię samej na konferencję z bandytą, w towarzystwie plecaka ze stu dwudziestoma tysiącami złotych. Otóż sama nigdzie nie pójdziesz. Ja pójdę z tobą jako twój bodyguard.

Helmut po słowie „bodyguard” chyba się domyślił, o czym Jasio mówi, bo zaczął energicznie kiwać swoją imponującą, siwą głową.

Spojrzałam na Jasia i oto dostrzegłam faceta, któremu sprzeciwić się niepodobna. No, no. Rozumiem Lulę. Taki mężczyzna to jest MĘŻCZYZNA! Takiemu mężczyźnie ja też się nie sprzeciwię.

Ja tylko troszeczkę go oszukam.

Nie jestem pewna, czy można oszukać troszeczkę, to tak jak to jajeczko częściowo nieświeże. Ale coś mi mówi, że lepiej będzie, jeśli sama udam się na spotkanie z Leszkiem, ostatecznie byliśmy z sobą dwa lata, nie sądzę, żeby miał zrobić mi jakąś krzywdę. A przy obcym facecie może dostać głupawki, będzie chciał zaimponować, diabli wiedzą co jeszcze. Porozmawiamy sobie szczerze, dam mu pieniądze, on podpisze mi te kwity i wreszcie się ode mnie odczepi raz na zawsze!

Przemyślawszy sprawę błyskawicznie, zakomunikowałam Jasiowi, że zaraz zadzwonię do Leszka i umówię się z nim, po czym oddaliłam się w kierunku mojej komórki, a po powrocie zełgałam Jasiowi, że umówiłam się na jutro. To znaczy na dziś, bo to było wczoraj.

Nadziewany plecak zabrałam do swojego pokoju, tłumacząc, że chcę jeszcze trochę pobyć w towarzystwie takiej dużej forsy. Sprawia mi to przyjemność. No i ostatecznie jest to coś w rodzaju pożegnania na wieki, bo nie sądzę, aby udało mi się kiedykolwiek mieć tyle naraz.

Już na popołudniowych jazdach z Guciem and Company zaczęłam symulować lekki ból głowy, a przy kolacji opowiadałam głodne kawałki o szalejących frontach atmosferycznych, nadciągającym halnym (on się tu nazywa fen) i galopujących zmianach ciśnienia. Musiałam być wcale, wcale sugestywna, bo obydwie babcie zaczęły nagle odczuwać podobne objawy. Jasnym było, że w tym stanie nie będę uprawiać żadnego wieczorowego życia towarzyskiego, tylko trzymając się za czerep i pojękując dyskretnie udam się do swoich pieleszy.

W pieleszach, jak każdy porządny konspirator, miałam już wszystko przygotowane. Nie spiesząc się, zmieniłam ubranie na bardziej sportowe – w spódnicy niewygodnie jest wyłazić przez okno, a to właśnie miałam w planie – założyłam ciepłą wiatrówkę i przystąpiłam do dzieła. Najpierw otworzyłam okno i udawałam przez chwilę, że delektuję się nocnym powietrzem. Nie było wprawdzie zbyt późno, ale w zimie słońce zachodzi wcześnie, jak wiadomo. Poza tym niebo było zachmurzone i ściemniło się jeszcze przed kolacją. Wynik mojej obserwacji był pozytywny – nigdzie żywej duszy. Przeżegnałam się na wszelki wypadek i przełożyłam przez parapet jedną nogę. Cisza. Oba psy, piecuchy, też od dawna w domu, grzeją kosmate zadki przy kaloryferze w salonie. Naprawdę trzeba im zrobić kominek, psy powinny grzać się przy kominku, tak jest bardziej stylowo.

Przełożyłam drugą nogę i wyskoczyłam na śnieg.

Nic. Nadal cisza.

Po czym, cholera jasna, stwierdziłam, że zapomniałam wziąć plecak z forsą i umowy, które leżą sobie spokojnie na stole!

Wejście do domu normalnie, przez drzwi, nie wchodziło w grę, bo by mnie już z niego nie wypuszczono, możliwe, że przykuto by mnie do poręczy łóżka babci Stasi, bardzo solidnej, metalowej z mosiężnymi gałkami (poręczy, nie babci). Okno było nieco zbyt wysoko, żebym mogła podciągnąć się na rękach, zresztą nie sięgałam tymi rękami do parapetu. Musiałam sobie znaleźć coś, po czym mogłabym się wdrapać.

Rozejrzałam się wokoło, ale niewiele widziałam w tych ciemnościach. Trochę się zdenerwowałam.

Spokojnie, Emilko, pomyślałam, wciąż chyba trochę pod wrażeniem tego niezłomnego i spokojnego Janka. Zastanów się, co na twoim miejscu zrobiłby niespotykanie spokojny mistrz wschodnich walk i takiejż filozofii?

On by poczekał, aż mu się wzrok przyzwyczai do ciemności.

Genialne w swojej prostocie. Po minucie lub dwóch dostrzegłam wokół siebie kontury krzaków i zarys płotu.

Przy płocie powinien być stary kocioł do bielizny! W lecie posadziłam w nim liliowce pomarańczowe i żółte, bardzo ładnie wyglądały! Potem je przesadziłam do gruntu, a o kotle udało mi się zapomnieć. Jest wciąż jeszcze pełen ziemi, więc mogę na nim stanąć, nie wlecę do środka…

Był pełen ziemi, owszem, co sprawiło, że ważył ze dwie tony. Albo i trzy. Zaparłam się jednak w sobie i przekulgałam go ostrożnie pod moje okno.

Cisza świdrowała w uszach.

Bardzo ostrożnie wlazłam na kocioł. Nie rozleciał się, być może dzięki temu, że ta namoknięta ziemia, którą był wypełniony, zamarzła na kamień. Udało mi się dosięgnąć rękami nie tylko parapetu, ale i futryny okiennej, za którą mogłam się złapać.

Wlazłam do środka, przeklinając własne gapiostwo.

Papierzyska leżały sobie spokojnie na stole, plecak czekał na krześle, gotów do drogi. Włożyłam umowy do wewnętrznej kieszeni kurtki, plecak przerzuciłam przez ramię i wyekspediowałam się ponownie do ogrodu.

Tym razem nie odbyło się to tak bezszelestnie, bo wleciałam prosto na kocioł. Podziękowałam Opatrzności za tę zlodowaciałą ziemię w środku – gdyby był pusty, obudziłabym cały Marysin i pół Karpacza.

Dalej wszystko poszło jak po maśle – znowu odczekałam chwilę, zaczęłam widzieć, przemknęłam się pod płotem za stajnię, po raz kolejny podziękowałam Opatrzności – tym razem za to, że nie zdążyliśmy postawić zamykanej wiaty i nasze liczne automobile wciąż stoją pod chmurką oraz za płotem.

Czując się jak bohaterka filmu grozy, wsiadłam do mojej astry, uruchomiłam silnik, po raz trzeci podziękowałam Opatrzności za to, że tak cicho chodzi i nie włączając świateł, bardzo wolno, odjechałam spod stajni.

Bardzo się bałam, że wpadnę w jakiś dół, ale na szczęście pamiętałam dobrze wyjazd na drogę, można powiedzieć, że miałam go w rękach. Tych na kierownicy.

Światła zapaliłam dopiero na ulicy.

Wciąż jadąc bardzo wolno, zastanawiałam się, czy dobrze pamiętam, gdzie mieszka Łopuch? A może teraz zadzwonić do Leszka? Nie, lepiej nie. Będzie miał niespodziankę, a z zaskoczenia szybciej zgodzi się podpisać kwit.

Przypomniałam sobie – Łopuch mieszka na drugim końcu Marysina, praktycznie już przy wylocie na Kowary. Duża, wypasiona willa, w sam raz schowanko dla gangstera. Można zajechać od frontu, ale stąd, gdzie jestem, wygodniej będzie od tyłu, jest tam chyba jakieś wejście. A jeśli nie ma, to będę dzwonić.

Po raz setny lub tysięczny wyobraziłam sobie, jak to będzie wyglądało. Zajeżdżam. Dzwonię. Otwiera Łopuch – albo może Łopuchowa, podobno piękna kobieta – albo może syn Łopuszy, bo wiem, że istnieje takowy – maturzysta czy student, czy coś w tym rodzaju. Ja do pana Brzezickiego. A jeśli go nie ma, to proszę mu powiedzieć, że pani Emilia Sergiej w pilnej sprawie, wtedy na pewno okaże się, że jednak jest. Proszę o rozmowę w cztery oczy. Leszek wygłasza kilka swoich idiotycznych domniemań na temat celu mojej wizyty, nie sądzę, aby się domyślił, że mam pieniądze, raczej będzie myślał, że chcę się dogadać. No i ja go w te cztery oczy obuchem w łeb – dostaniesz pieniądze, ale liczę na to, że jako dżentelmen podpiszesz zobowiązanie, że nie będziesz miał do mnie więcej pretensji finansowych. Tu Lesio, oczywiście, przyjmuje swoją ulubioną pozę dżentelmena, upewnia się, że dostanie tyle, ile żądał, ja otwieram plecaczek, on unosi brwi wysoko w górę, liczymy kasę i on podpisuje.

Podpisuje, bo nie miałoby najmniejszego sensu niepodpisanie. Znam go. On się szybko nudzi, a i tak dosyć długo wytrzymał w tym dręczeniu mnie. Odczuje ulgę, że ma mnie z głowy. Taki to typ.

Prawie że sama odczułam ulgę, ale ofuknęłam się, bo jednak za wcześnie.

Tylne wejście istniało, owszem, ładnie oświetlone, śnieg odmieciony, polbruczek od drzwi do furtki.

A jeśli furtka będzie zamknięta?

To pójdę od przodu! Dosyć bezproduktywnych dywagacji!

Była otwarta. Weszłam i nawet pomyślałam, że mogą tu być psy, ale już mnie zezłościło to piętrzenie trudności i machnęłam ręką. Psy mnie lubią, dogadam się.

Przy drzwiach nie było żadnego dzwonka, więc zastukałam, ale od razu zwątpiłam, że mnie ktoś usłyszy. Spróbowałam wejść – nie było zamknięte na klucz. Znalazłam się w mrocznym korytarzu, ale użyłam inteligencji, domyśliłam się, gdzie powinien być wyłącznik od światła – i był tam. Skierowałam się zatem w stronę wnętrza domu, skąd słychać było jakieś głosy. Zapewne rodzina i przyjaciel domu siedzą przy kolacji, może oglądają film kryminalny w telewizji, nie wiem, czemu mi to przyszło do głowy, może to charakter odgłosów…

Przeszłam jeszcze kilka kroków, korytarz rozszerzał się w obszerną sień, za którą musiał znajdować się salon, skąd dobiegały odgłosy. Nie zastanawiając się już nad niczym, pchnęłam drzwi z wprawionym w nie pięknym, brązowo-czerwonym, witrażem – i dech mi zaparło.

Matko Boska, czy to się nazywa deja vu?

Leszek znowu siedział na krześle, z wściekłością w obliczu i kajdankami na rękach, jak najbardziej, jego kumpel Łopuch też, piękna kobieta, chyba Łopuchowa, trzymała się za serce i palpitowała w okolicach okna, pryszczaty wyrostek z ponurą gębą trzymał się za głowę w okolicy kominka, a poza tym całe prawie obecne towarzystwo miało na głowach i twarzach czarne kominiarki, a w rękach giwery!

Z wyjątkiem moich dobrych przyjaciół, Misia i Guli, którzy ubranka mieli cywilne, a w oczach duże zadowolenie z dobrze spełnionego obowiązku…

Kiedy wdarłam się do sympatycznego saloniku, natychmiast kilka luf skierowało się w moją stronę, ale jakoś nikt mnie nie zastrzelił, tylko Gula syknął przez zęby:

– Kto pilnuje tylnego wejścia?

Jeden z typków w kominiarkach coś tam zaczął tłumaczyć, ale Gula tak na niego spojrzał, że natychmiast się zamknął, wyjął z kieszeni radio i zaczął się pospiesznie z kimś porozumiewać.

– Ja bardzo przepraszam – powiedziałam głupio. – Przyszłam do pana Brzezickiego, porozmawiać, ale widzę, że nie trafiłam w porę.