– Prawda – pisnęłam. Lula się nie odezwała.

– Nie, ja tu chyba naprawdę nie mam co robić. – Ewa odwróciła się na pięcie i odmaszerowała w bliżej niesprecyzowaną dal. Z głębi domu wychynęły dwie damskie postacie.

– A co tu się dzieje, moje dzieci kochane? – zapytała babcia Stasia, podsuwając babronowej fotelik po Ewie. – Jakieś nieporozumienia rodzinne?

– Powedzcze, powedzcze, ja wam może doradzę – zachęciła nas życzliwie Marianna. Więc opowiedzieliśmy rzewną historię na trzy głosy. Obie babcie pokiwały siwymi głowami. To znaczy nasza siwą, a Omcia kunsztownie farbowaną na popielaty blond.

– A co na to wszystko Wiktor? Gdzie on się w ogóle podziewa?

– Wiktor, babciu, przeważnie chowa się za stodołą, albo za jakimiś krzakami, żeby go nikt nie wytropił – doniosłam. – Produkuje masowo dzieła sztuki.

– Chyba trzeba go tu przywołać i niech teraz on się wreszcie wypowie – zdecydowała babcia. – Jest głową tej rodziny, przynajmniej nominalną.

– Był głową, jak zarabiał kokosy u pani klozetowej – mruknął filozoficznie Janek. – A i wtedy tylko do pewnego stopnia. Zaraz go ściągnę.

I nie ruszając się z miejsca, wyjął komórkę i wysłał do Wiktora sms-a.

– A co będzie jeśli Ewa naprawdę będzie chciała wracać do Krakowa? – Jakoś mi się smutno zrobiło na samą myśl. Nie jestem przesadną wielbicielką Ewy, ale jednak ma ona wiele dobrych stron, a poza tym wszyscy razem rzeczywiście chyba stworzyliśmy jakąś taką przyjemną, wieloosobową rodzinę. No i co będzie z małą fajną dziewczyneczką pod tytułem Jagódka?! Zmieni się zapewne w jeszcze mniejszą, wystraszoną i smutną Jagódkę, serce pęka na samą myśl, do końca życia miałabym wyrzuty sumienia na myśl o tym dziecku…

– Niedobrze będzie – orzekła krótko babcia i zacisnęła usta.

– Czeba czeczywdżałacz – oznajmiła odkrywczo Omcia, najwyraźniej bardzo dumna, że wypowiedziała bez poprawek takie długie i trudne słowo. – Dla dobra dżecka. Doroszli nech sobie żyły przegrizą. Dżecko czeba chronycz!

Lula spojrzała na nią z nadzieją w oczach.

– Ale jak, pani Marianno, jak?

– Ty też mów do mnie Oma, dżecko – powiedziała łaskawie Marianna. – Ja szę do was tu przywiązałam i też szę czuję jak w rodżynie. Ty szę nie dżyw, moja droga, ja muszę szybko kochacz ludży, tak powiedżał ten wasz poeta ksządz, tak? Tylko nie dlatego, że oni odejdą, ale ja szę muszę spieszycz. A co zrobicz, to powinien zrobicz Wiktor, a nie ktosz z nas. Tylko Wiktor. O, idże.

Wiktor miał artystycznie poplamioną bluzę i chmurnie łypał spod tych swoich imponujących brwi.

– Jestem, Jasiu. Co to, jakaś narada rodzinna?

– Siadaj, stary. Zostałeś wezwany na dywanik. Masz tu moje krzesło, ja sobie przyniosę zydelek.

– Zrobiłem coś złego? – zdziwił się Wiktor. – Może trochę się ostatnio obijam w sprawie stajni, ale widziałem, Jasiu, że w osobach tych dwóch laseczek masz dzielnych pomocników, podejrzewam, że one tam wszystko za ciebie robią…

– Prawie wszystko, ale nie chodzi nam o stajnię…

– Wiktorku – powiedziałam przyjaźnie, żeby się nie wystraszył. – Sam mówisz, że narada jest rodzinna, to znaczy, że jesteśmy dla ciebie rodziną i wice wersa. To jest w porządku. Więc teraz jako twoja rodzina oczekujemy od ciebie podjęcia męskiej decyzji i przecięcia tego węzła… jak mu było, Lula? Temu węzłu?

– Oczko mu się odlepiło, temu misiu – mruknęła Lula. – Węzeł był gordyjski.

– Otóż to. Przecinaj, Wiktorze.

– Ale o co chodzi? – Brwi Wiktora znowu powędrowały w górę. To zeźliło babcię.

– Wiktor! Nie chowaj głowy w piasek! Chodzi o Ewy pracę w Krakowie i o to, że ona chciałaby tam wrócić! A przynajmniej na to wygląda. Rozmawiała dzisiaj z Jagódką w tej sprawie.

Wiktor opadł na fotel.

– Nie gadajcie, naprawdę, doszło do tego? Skąd wiecie?

– Powiedziała Jankowi – poinformowałam szybciutko, żeby Lula nie zdążyła się przyznać do podsłuchiwania.

– Niedobrze. Bo ostatecznie pal sześć, że ja się tu czuję jak ryba w wodzie, ale Jagódce ta wiocha zrobiła po prostu świetnie. Słuchajcie, to tylko tak wygląda, że mnie nic nie interesuje poza moimi obrazkami, ja naprawdę widzę, co się dzieje z moją córką. Cholera. I ten Kajtek, Jasiu, to niesamowite, jak oni się zaprzyjaźnili, Jagódka nigdy, ani w przedszkolu, ani w szkole nie miała z żadnym dzieciakiem takich wspaniałych kontaktów…

– Może dlatego, że Kajtek się nią trochę opiekuje – zauważył Janek.

– Prawdopodobnie.

Brwi Wiktora zrobiły stożek nad wbitymi w mój klematis oczami.

– Tośmy sobie wyjaśnili pryncypia – odezwała się babcia. – Teraz pora na zastanowienie się, co z tym pasztetem zrobisz, Wiktorku, jako głowa rodziny.

– Babciu kochana, sama wiesz, jaka ze mnie głowa. Nominalna. Ewa ma dużo silniejszy charakter. Ja nie chciałbym się stąd ruszać i nie chciałbym zabierać Jagódki, ale jeśli ona się uprze…

– A czy wchodzi w grę taki wariant – zaczęłam się zastanawiać – że Ewa wyjedzie, a wy zostaniecie? I ona będzie tu przyjeżdżać na wszystkie wakacje?

– Myślisz, że Ewa chciałaby sama zamieszkać w tym wielkim mieszkaniu w Krakowie?

– Może nie sama. Tam przecież jacyś wasi pociotkowie mieszkają, może by się ścieśnili? Zresztą pociotków nieładnie byłoby tak znienacka wyrzucać z mieszkania…

– Może to i niegłupie, Emilko… W tym naszym mieszkaniu zmieści się pułk wojska, nie tylko Ewa z pociotkami. Ale to by było jednak jakoś dziwnie. Jagódce potrzebna jest mama tak samo jak ja. I jak Kajtek.

– No to szę zastanów – zabrała głos Omcia – co jest lepiej. Jagódka tutaj, z wami wszystkimi bez mamy, czy Jagódka w Krakowie z mamą, ale bez was, bez Kajtka, bez swojej nowej szkoły…

– Czy nie uważacie – wtrąciła Lula – że nie powinniśmy tych spraw rozstrzygać bez Ewy?

– Oczywiście – odparła natychmiast babcia. – Ale my nie rozstrzygamy, tylko omawiamy życzliwie, bo dobrze, by było, gdyby Wiktor przy naradzie z Ewą miał już zdanie wyrobione… skoro sam uczciwie twierdzi, że ona ma silniejszy charakter…

– Bo jest jeszcze wariant taki – to Janek – że oni wszyscy wyjadą. Albo że wszyscy zostaną.

Uznałam, że teraz moja kolej.

– Matematycznie rzecz ujmując, w Jankowych wariantach zawsze jest dwa na jeden. Może być dwójka szczęśliwych na jedno nieszczęśliwe albo odwrotnie. Jeśli tylko Ewa wyjedzie, wszyscy będą mieli dyskomfort. Na logikę, powinieneś jej przetłumaczyć, że ma zostać.

– Źle kombinujesz – poprawił mnie Janek. – Obawiam się, że w żadnym wariancie nie będą szczęśliwi. Zachodzi rozbieżność dążeń, moi kochani. Ciężka sprawa. Chyba musisz, Wiktorze, jak najszybciej porozmawiać ze swoją żoną…

– Cholera – powiedział Wiktor po raz drugi dzisiaj. – Obawiam się, że macie rację, skoro ona już gada z Jagódką, to nie mogę dłużej udawać, że mnie nie ma. Trzymajcie za mnie kciuki.

Podniósł się z miejsca ciężko jak stuletni starzec i poszedł szukać swojej ślubnej.

Swoją drogą – dlaczego ten mój nieślubny znowu się przytaił?

Denerwuje mnie świadomość, że on tu gdzieś siedzi w opłotkach i rozmyśla, jak mnie zażyć. Gdybym miała te pieniądze, to bym mu oddała, a sama zaangażowała się do pracy przy tym całym endemicznym towarzystwie Malwiny. Niby mogłabym sprzedać astrę i wycofać stówę z funduszu Rotmistrzówki, ale wtedy zostałabym utrzymanką ich wszystkich.

Otóż NIGDY.

Lula

Jagódka znowu prawie nic nie mówi, tylko tak nieśmiało szepcze jak na początku pobytu w Marysinie. Już dwa dni tak szepcze, a ja widziałam moment, od którego to się zaczęło. To znaczy słyszałam. Przez kratki trejaża.

Z Wiktorem jeszcze nie rozmawiałam, ale wciąż uważam, że muszę to zrobić. Chociaż może właściwie to bez sensu, co ja mu powiem poza tym, cośmy zbiorowo wymyślili podczas narady na ganku?

Powinnam chyba chcieć, żeby Ewa sobie pojechała i zostawiła ich tutaj, ale z drugiej strony – co wtedy? Pójdę do Wiktora i powiem: jestem? Bierz mnie, jak chcesz? A jeżeli on NIE CHCE?

Beznadziejna miłość w wieku lat trzydziestu pięciu powinna być surowo zabroniona. Gdybym miała dziesięć lat mniej, może nic by mnie nie powstrzymało. Ten idiotyczny rozsądek!

Nasi niemieccy goście jakoś tak niepostrzeżenie przeobrażają się w naszych niemieckich przyjaciół. Zwłaszcza baronowa, która wszystkim nam, oczywiście oprócz babci, kazała mówić na siebie Oma, czyli babcia. Z naszą Stasia wypiły bruderszaft (szwesterszaft chyba powinno być) rytualną nalewką na wiśniach. Oczywiście, na wiśniach leśniczyny Joasi Przybyszowej.

Afera Łaskich i niebezpieczna bliskość Emilkowego gangstera usunęły w cień sprawę zaginionych precjozów Marianny, ale wydaje mi się, że ona wciąż ma nadzieję na wznowienie poszukiwań. Może chciałaby na przykład, żebyśmy w wolnej chwili przekopali dokładnie całą posesję na metr w głąb. Ale jeśli nawet babcia się zgodzi na coś takiego, to Emilka padnie jak Rejtan na swoich wycackanych grzędach i może nawet rozedrze koszulę na piersiach, ku uciesze obecnych przy tym akcie mężczyzn.

Wciągnęłam się w pracę w muzeum i jest to bardzo przyjemna praca. Na razie sporządzam inwentaryzację eksponatów i materiałów historycznych zalegających piwnicę, czyli magazyn. Uczony Kirysek z chęcią zaoferował mi pomoc, kiedy tylko będę jej potrzebować. Odwiedził mnie w mojej piwnicy i stwierdził, że owszem, kilka interesujących rzeczy tam posiadamy. Może nie jakieś specjalne rewelacje, ale niezłe, niezłe…

Biednemu Kiryskowi, jak się zdaje, kończą się zasoby finansowe i będzie musiał się od nas wyprowadzić. Nie wiem, jak on to przeżyje. Może namówi Mariannę, żeby go finansowała…

Emilka

Wiktor wciąż nie chce powiedzieć, jaki był wydźwięk jego rozmowy z Ewą! Twierdzi, że dali sobie kilka dni na uzyskanie odpowiedniego dystansu.

No więc, zanim oni się zdystansują odpowiednio, postanowiłam poszukać sobie zajęcia intelektualnego, żeby nie myśleć stale o Lesławie (nadal siedzi cicho) i odwiedziłam sołtyskę Anię, w nadziei, że spotkam u niej starą Jachimiukową i wycisnę z niej zeznania co do prastarego Przybysza Josefa, dziadka leśniczego. Jachimiukowej nie było, za to Ania w nerwach cała, bo jej najstarszy syn zasilający obecnie szeregi wojska polskiego przeszedł pomyślnie cały szereg specjalistycznych badań i zakwalifikował się do Iraku!