– No właśnie. Więc pozwól, żeby dwie doświadczone osoby w spokoju zastanowiły się nad rozwiązaniem…

– Babciu! Wcale nie wiesz tak naprawdę, czy oni, to znaczy Lula i Janek…

– Co oni? – Babcia spojrzała na mnie filuternie zza okularów. – Chyba nie jesteś ślepa, moje dziecko!

– Babciu!

– Idź już do kur, kochana, jak jeszcze raz powtórzysz „babciu”, to mnie zemdli. No, pa.

Oddaliłam się w lekkim osłupieniu. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co się tu wydarzy, kiedy te dwie matuzalemki zabiorą się za urządzanie nam życia erotycznego oraz uczuciowego…

Ciekawe, swoją drogą, kogo przydzielą mnie. Bo chyba nie gangstera.

Lula

W muzeum mam rozwinąć dział historyczny. Proszę bardzo, mogę rozwijać. Zwłaszcza teraz, kiedy mam w zasięgu ręki baronową i Kiryska.

Trochę zaniedbałam przez to działalność kuchenną, więc mam wyrzuty sumienia wobec Emilki, na którą spadają dodatkowe obowiązki, ale musiałam chociaż na trochę wyrwać się z domu.

Janek prowadzi za mnie zajęcia z tymi studentami od Olgi, którzy przyjechali na obóz. Twierdzi, że radzą sobie z koniem, ale nie wykazują ani odrobiny entuzjazmu.

Ewa i Wiktor na razie nie poczynili żadnych rozstrzygnięć. Jagódce nic nie powiedzieli, chodzi więc dziewczynka do szkoły, niczego się nie domyśla i jest szczęśliwa. Jeżeli Ewa ją stąd zabierze…

Wiktor po pierwszym wstrząsie jakby przestał w ogóle myśleć o sprawie i uznał ją za zamkniętą. Jak zwykle pracuje razem z Jankiem w stajni i w wolnych chwilach maluje. Wygląda na to, że jako malarz będzie miał większe powodzenie niż w Krakowie, bo po kilku artykułach i po materiale w telewizji oraz dwóch audycjach radiowych, zaczęli tu zjeżdżać ludzie specjalnie po to, żeby obejrzeć naszą galerię. Nie jest ich specjalnie wielu, bo i sezon właściwie się skończył, ale są. A w Krakowie, zdaje się, było cienko. Na pewno dla mediów Wiktor jest atrakcyjniejszy jako malarz-outsider, ten, który uciekł na wieś, niż jako jeden z całego stada krakowskich plastyków, niemogących się dochrapać własnej wystawy. Udało mu się nawet sprzedać trzy prace jakiemuś nowobogackiemu, który urządza sobie dom na pokaz, a dwie inne zamówił Urząd Powiatowy.

Myślę i myślę – co to będzie, jeżeli Ewa zdecyduje się wracać do Krakowa. Czy Wiktor pojedzie z nią? A jeżeli nie, to czy Jagódka zostanie na wsi, która tak doskonale jej posłużyła?

A jeżeli Wiktor zostanie bez Ewy? To co…

Co będzie ze mną?

Zupełnie niespodziewanie zaproponował mi wczoraj przejażdżkę. Poszłam do niego na łąkę, popatrzeć, jak maluje – tym razem tę łąkę i chmury, oczywiście, w swoim własnym ujęciu, dosyć symbolicznie potraktowane – po kolorach, jakimi się posłużył, widać, jaką burzę ma w duszy – i wtedy nagle rzucił pędzel, i zaproponował, żebyśmy zrobili sobie taka małą jazdkę, jak za dawnych czasów. Były takie czasy, zanim Ewa się na niego zdecydowała, że braliśmy od Rotmistrza dwa konie, ja przeważnie Bobrycę, a on dużego karego Glogera, którego bardzo lubił – jechaliśmy we dwoje, gdzie nas oczy poniosły.

Dawno to było i, niestety, nic z tego nie wynikło.

Wzięliśmy tym razem Bibułę i Latawca i przez pół godziny galopowaliśmy po okolicznych drogach.

I znowu, niestety, nic z tego nie wynikło.

Ale chciał ze mną pojechać. To chyba jest coś.

Kiedy wróciliśmy do stajni, był w niej Janek, dosyć ponury, z dwiema studentkami, czyścili boksy. Reszta studenterii przygotowywała ognisko za stajnią. Ciekawe, dlaczego to dziewczyny czyściły boksy, podczas kiedy panowie studenci zabawiali się w małych piromanów?

Zaprosili nas na to ognisko. Nas, to znaczy instruktorów jazdy, Janka i mnie. Bo jednak ze dwie jazdy z nimi miałam, na samym początku.

Dowiedziałam się przy tym ognisku, dlaczego to panienki czyściły boksy, a nie ich koledzy. Podobno same się napraszały. Koniecznie chciały popracować z panem instruktorem.

Ciekawostka.

Było w sumie dosyć nudno. To znaczy wszyscy się świetnie bawili, pijąc piwo i śpiewając mniej lub bardziej głupkowate piosenki i zażerając się podejrzanymi kiełbaskami ze sklepu Rybickiej, pieczonymi na patykach – tylko ja się jakoś nie mogłam rozkręcić.

Janek zachowywał się jak król życia. Te panienki go oblazły, przytuliły się do niego z obu stron i karmiły go tą kiełbasą, słowo daję. Nawet śpiewał z nimi jakieś dziwne piosenki ogniskowe. W życiu takich nie słyszałam, pomijając już to, że w ogóle nie słyszałam, żeby Janek śpiewał.

Emilka

Miałam wczoraj straszne przeżycie i to w kościele.

Poszłam na plebanię, zwizytować kochane siostrzyczki w sprawie kolejnego placka, ale plebania świeciła pustkami, więc udałam się do kościoła z myślą, że pewnie sprzątają, albo co, bo nie była to pora żadnych nabożeństw. Lubię ten kościółek, jest mały, ale ładne freski w nim się zachowały, niektórzy twierdzą, że niejakiego Willmanna, który na Dolnym Śląsku był za kogoś w rodzaju tutejszego Michała Anioła. Lula uważa, że to nie żaden Willmann, ale też wartościowe. Mnie tam jest wszystko jedno, najważniejsze, że ładne. W ogóle małe kościółki wywołują u mnie coś w rodzaju nostalgii.

Siostrzyczek w środku nie było, nikogo innego też. A trochę miałam nadziei, że będą Gracje, bo muszę przecież z Jachimiukową pogadać na temat dziadka Przybysza. Siadłam sobie w ławce, zaczęłam wdychać zapach późnych lilii (ciekawe, u kogo jeszcze się utrzymały do tej pory!) i oddawać się tej nostalgii, kiedy nagle poczułam, że ktoś siada obok mnie.

Jezus Maria, Leszek!

Chciałam natychmiast wstać i wiać, ale przytrzymał mnie za łokieć.

– Siedź, kochanie, przecież nic złego ci nie zrobię – powiedział głosem przymilnym, a mnie dreszcz obleciał od tej przymilności, bo słychać było, że fałszywa jak te nasze Chełmońskie. – Chciałaś sobie przecież posiedzieć, prawda?

– Prawda – powiedziałam tak zimno, jak tylko potrafiłam. – Ale chciałam posiedzieć sama. Bez towarzystwa.

I jeszcze raz spróbowałam się ruszyć, a on mnie znowu przytrzymał.

– Zrób dla mnie wyjątek. Przecież byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Zapomniałaś?

– Daj sobie luz – prychnęłam. – Jakimi przyjaciółmi? A co ja o tobie wiedziałam?

– Dużo wiedziałaś. Na przykład jak wygląda moja blizna po wyrostku robaczkowym. Albo jakie noszę slipy. Albo jak całuję. Albo jak…

– Zamknij się. Jesteśmy w kościele. Doskonale wiesz, o czym mówię.

– No wiem, wiem, ale uwierz mi, Emilko moja kochana, że trzymałem cię w nieświadomości dlatego tylko, żebyś się niepotrzebnie nie denerwowała. W moim pojęciu kobieta jest istotą wyższego rzędu, ma być szczęśliwa i beztroska, zwłaszcza jeśli jest taka piękna jak ty…

– Odsuń się!

– Chwila. A rolą mężczyzny jest zapewnić jej ten spokój, tę beztroskę, żeby jej się zmarszczki pod oczami nie robiły…

– Odsuń się, bo narobię wrzasku!

– Już się odsuwam. Tylko powiedz mi, moja piękna, czy naprawdę ani odrobiny nie tęskniłaś za mną? Rozumiem, że w pierwszej chwili mogłaś być w szoku, ale później? Nie było ci mnie brak? Tak łatwo zapomniałaś o naszych wszystkich nocach i dniach? Czy może znalazłaś sobie kogoś, kto cię pieprzył tak dobrze jak ja?

– Spadaj natychmiast, gnojku!

Ku mojemu zdziwieniu, podniósł się z miejsca. Ale nie odchodził.

– Rozumiem. Nie wrzeszcz. Kobieta bywa zmienna. Ja się nie przywiązuję tak łatwo, więc i ciebie odżałuję. Tylko wiesz, jest jeden problem.

Wiedziałam. Wiedziałam!

– Sprzedałaś samochód? Bo masz jakąś paskudną astrę dla ubogich…

– A ty skąd tak wszystko o mnie wiesz? – zapytałam dla zyskania na czasie, z nadzieją, że wymyślę jakąś inteligentną odpowiedź.

– A bo zaprzyjaźniłem się tutaj z kilkoma osobami. – Uśmiechnął się paskudnie. Boże, jak ja mogłam go kochać? Jak mogłam uznawać, że on jest sympatyczny? – Może znasz…

– Łopucha znam, pewnie. Jak na niego wpadłeś?

– Do Olka Łopucha miałem dojście przez wspólnych znajomych. Kiedy się dowiedziałem, z telewizji zresztą, bo twoi rodzice nie bardzo chcieli ze mną gadać, że pracujesz jako instruktorka jazdy konnej w tej wiosce, uruchomiłem tych znajomych, oni mnie polecili Łopuchowi i oto jestem. Zdaje się, że nie przepadacie za sobą wzajemnie? Podkupiłaś mu jakiegoś konia?

– Bo chciał oszukać babcię. Nie lubię oszustów, panie Kałachu.

– Och, nie, nie używam tego pseudonimu ostatnio. Owszem, przydawał się, w pewnych określonych środowiskach, ale chwilowo zawiesiłem życie zawodowe. W każdym razie oficjalnie. Wróćmy do tematu. Sprzedałaś samochód?

– A co cię to obchodzi? To był mój samochód. Dałeś mi go w prezencie.

– Dałem go w prezencie mojej kobiecie – podkreślił tę „moją kobietę”. – Sytuacja zmieniła się diametralnie, kobieta przestała być moja, ostatecznie nie będę nalegał, ale w tym układzie chciałbym odzyskać chociaż auto. Ewentualnie pieniądze.

– Kto daje i odbiera ten się w piekle poniewiera – powiedziałam zuchwale, bo trochę ochłonęłam z pierwszego przestrachu. – Zresztą nie mam tego głupiego chryslera. Ukradli mi go.

– On nie był taki głupi. Naprawdę ci go ukradli?

– Możesz sobie sprawdzić na policji. Albo w prokuraturze. Chcesz, to ci podam telefon do pana prokuratora. Zresztą znasz go, to on cię zamknął.

– Jeżeli to ten, który mnie zamknął, to owszem, znam go – powiedział Lesław z pozornym spokojem, ale widziałam, że zacisnął szczęki. – I to sam prokurator prowadził śledztwo w sprawie kradzieży naszego samochodu?

– Mojego. Nie prokurator, tylko policja. Ale… on był wprowadzony. Ja się z nim zaprzyjaźniłam.

Chryste Panie, omal nie powiedziałam, że to on mi doradził skorzystanie z auto casco i że chrysler się spalił…

– A wiesz, że mało mnie to obchodzi. Skoro samochód skradziono i policja go nie odzyskała, to chyba Warta wypłaciła ci auto casco?

– Jeśli chcesz się dowiedzieć, to poproś Wartę, żeby ci powiedziała – zakpiłam, ale w nerwach cała. – Albo policję.

– Wolałbym się tego dowiedzieć od ciebie. – Lekko poczerwieniał, co oznaczało, że był już wściekły. – Zaraz.