Wypiłyśmy toast soczkiem – ona z marchwi i banana, a ja z różowego grejpfruta.

– A jak to jest z tym Omci wózkiem inwalidzkim? – zapytałam, bo przecież mieliśmy wiadomość, że ona jeździ na wózku, a teraz proszę – obleciała ze mną cały zamek, prawda, że latałyśmy nisko i powoli… ale jednak.

– Mój wózek? Mam wózek. Czasami muszę go używacz. Teraz na częszcze jestem po kuracji w szpitalu dla starych… dla stara wiedżma… tam mnie zawsze trochę reperują.

– Czemu stara wiedźma? – rozśmieszyła mnie tym określeniem. – Omcia wcale nie wygląda na wiedźmę!

Teraz ona się roześmiała.

– Pozory mylą. Czasem mój kochany Rupert nie może ze mną wytrzimacz. Jak mnie zacznie reumatyzm krziwda robicz, to zobaczysz! Ohoho, pacz, ten młody szlowiek chyba idże do nas?

Rzeczywiście, zbliżał się do nas Tadzio, którego zawiadomiłam wczoraj o naszych planach wyjazdowych. Trochę miałam nadzieję, że weźmie z sobą neurologa, ale był solo. Za to miał na sobie kompletny strój jeździecki w stylu angielskim, taki z żakietem i cylindrem. Niech mi nikt nie mówi, że nie szata zdobi człowieka! Tylko dlaczego on się tak wystroił? Na cześć pani baronowej? W ręce niósł dwie piękne, bladozłote róże, zapewne pożyczone z klombu, widziałam takie przed zamkiem. To chyba jego stała metoda.

– Dzień dobry paniom – ukłonił nam się szarmancko i wręczył każdej z nas pachnące kwiecie. – Nazywam się Tadeusz Leszczyński. Czy powinienem mówić po niemiecku? Bo w zasadzie jestem w stanie…

– Ne czeba, ne czeba – zaświergoliła moja baronowa, najwyraźniej pod urokiem stylowego młodziana. – Emilia mi ne mówiła, że przidże do nas taki szliczny rajter! A gdże pański… Pferd , no, koń?

– Pferda zostawiłem na parkingu – odparł Tadzio. – Czy mogę paniom zaproponować małą przejażdżkę?

– Na szodle? To ty masz o mnie, młody szlowieku, o wiele za dobre zdanie…

– Myślę, że sobie poradzimy. – Tadzio prezentował miłą beztroskę. – Zresztą nie będzie pani musiała jechać wierzchem. Przygotowaliśmy pojazd.

Przygotowaliśmy – powiedział! To znaczy, że neurolog gdzieś tam się jednak kręci! Tak się tą swoją dedukcją ucieszyłam, że nawet nie spytałam Tadzia, co za pojazd. Złapałam niemrawą kelnerkę, zapłaciłam za nasze soczki i pomału, ze względu na leciwe nóżki pani babronowej, opuściliśmy urocze miejsce na tarasie pod parasolką. Moja nowa babcia była coraz bardziej zachwycona Tadziem, który dwornie posłużył jej ramieniem i uważał, żeby się aby nie potknęła na schodach. Zanim doszliśmy do podjazdu przed zamkiem, zdążyła wypytać go o cały niemal życiorys. Z dojeniem krów włącznie.

Na podjeździe czekał nas ów zapowiadany pojazd. Hohoho. Ni mniej, ni więcej, tylko śliczna, lekka bryczulka, zaprzężona w masywnego, karego ślązaka! Na koźle siedział – któżby jak nie neurolog – hippoterapeuta… Nie był tak prześlicznie ubrany, jak Tadzio, widocznie nie odczuwał potrzeby szpanowania cylinderkiem. Reprezentował styl wiejsko-ziemiański, w swojej kurtce z licznymi kieszeniami i pagonami.

Obok bryczki tuptał sobie w miejscu, lekko już zniecierpliwiony folblut Milord, znany mi osobiście z mojej poprzedniej bytności w Książu. A więc pojedziemy bryczką, z konną eskortą sztuk jeden.

Pół sekundy mniej więcej zastanawiałam się, czy rzucać się na szyję Rafałowi, czy przybrać pozę bardziej oficjalną, ale kiedy on sam jakoś tak się do mnie nachylił, ułatwiając mi zadanie, uznałam, że owszem, mogę go uściskać. Cmoknął mnie gdzieś w okolicy prawego ucha. Załadowaliśmy babronową na siedzenie i – niestety – nie wypadało mi usiąść przy Rafale, na co miałam straszną ochotę, zajęłam miejsce przy niej. Wtedy Oma wykazała intuicję zbliżoną do geniuszu.

– Ty tutaj, dżecko, ne szadaj – powiedziała, a mnie w uszach zabrzmiały chóry anielskie. – Ja wolę miecz dużo miejsca, a ty sobie usządż koło tego przystojnego pana, na ty ławeczce z przoda. Ja w twoim wieku zawsze jeżdżyłam z przoda.

– Okay – rzuciłam niby to obojętnie i już chciałam wysiąść, żeby się przesiąść, ale Rafał odwrócił się ze swego siedzenia i podał mi rękę, żebym mogła przeleźć górą. Oparłam się na tej jego ręce i wykonałam kilka niezbyt wytwornych manewrów, depcząc aksamitne obicia siedzeń. Nie była to duża bryka, z przodu więc było dosyć wąsko i mogłam zupełnie legalnie usiąść blisko niego. Nie tak może blisko, jakbym chciała, ale też całkiem nieźle. Upewnił się, że nie zlecimy, ani ja, ani starsza pani i ruszyliśmy spokojniutko przez te przepiękne alejki, z tym nadzwyczajnym starodrzewem… och, trzeba było lepiej się przykładać do zajęć z dendrologii, to bym może umiała określić wiek tych drzew…

No, stare były i już. Boże kochany, jak nam się pięknie jechało! Dlaczego ja się urodziłam w tym beznadziejnie rzeczowym dwudziestym wieku, zamiast w epoce przejażdżek bryczulką po parkach! Wróciłabym do tamtej epoki… pod warunkiem, że należałabym do klasy posiadającej te bryczulki. No i że Rafał też by tam się znajdował – i w epoce, i w stosownej klasie społecznej.

Nie kombinujmy. W końcu jadę tą bryczką, słoneczko świeci, a Rafał siedzi obok… siedzi obok…

Nie mogłam tak po prostu siedzieć i oddawać się marzeniom, bo by to było podejrzane, spróbowałam więc konwersacji.

– Skąd wzięliście tę zabójczą brykę?

– To nasza, ośrodkowa. To znaczy, naszej szefowej, wiesz której.

– Tej cybernetycznej.

– No właśnie.

I znowu nam się zacięło.

A za naszymi plecami Tadzio jadący tuż obok babronowej, ucinał sobie z nią miłe pogawędki, opowiadając jej, gdzie jedziemy, co oni robią, ach, nie wiem, co jeszcze, szybko przestałam podsłuchiwać.

Dlaczego Rafał przestał być lekarzem?

I czy nie trzyma on gdzieś w zamknięciu jakiejś żony??? A może ma ją w Janowie Podlaskim? Jeździł tam w sprawach rodzinnych.

Do żony i gromadki dziatek!

Odsunęłam się od niego trochę. Nie zareagował.

No, dlaczego nie zareagował???

Okazało się, że nasi panowie mają nam do zaproponowania zwiedzenie stajni, tych wielkich, należących do stada. Moja babronowa nie miała nic naprzeciwko, owszem, zadowolona była nader, bo lubi koniki. Szczególną sympatią pałała do tutejszej rasy, masywnych ślązaków. Kiedy potem usiedliśmy przy herbacie na dziedzińcu domu, w którym mieszkali Tadzio i Rafał, opowiedziała nam, jak to widziała kiedyś w telewizji podczas zawodów w powożeniu książeńską bryczkę z czterema takimi czarnymi potworami, do tej pory zapomnieć tego nie może, tak jej się podobało!

– Ja wam to mówię, dżeczy, to biło jak jedna welka lokomotiwa!

– Ciężka, ogromna i pot z niej spływa – mruknął pod nosem Tadzio, ale oczy mu się śmiały. – Lubi pani duże rzeczy – dodał głośniej.

– Ja, tak, bardzo lubię! Nawet pamiętam, jak szę nazywał ten… kierowca? Nie, powożący. Adamczak on szę nazywał. Teraz ja stara już jestem, muszę szę ogranyczać, dla mnie teraz wózek inwalidzki i czepłe poduszki na nogi, ale popaczecz lubię. A tu nie robi szę zawodów?

– Robi szę, to znaczy, robi się, jak najbardziej. Ten zaprzęg, który tak pani zapamiętała, wciąż startuje. Jeśli pani będzie tu dłużej… albo może kiedyś pani przyjedzie specjalnie na zawody, warto te bryki zobaczyć na torze przeszkód.

– Cross , ja wim. Ja w Nemczech bardzo chętnie jeżdżya na takie zawody. Natürlich , tylko popaczecz. Jak była młoda panenka, to nawet sztartowała w takich zawodach dla amatorów. Ale ne bryczka, tylko pojedynczy rajter. Mój koń był taki trochę jak Emilii Latawec. Tylko cały czerwony, bez tej nogi. Słuchajcze, dżeczy, ja jestem z wami bardzo szczęszliwa, ale już szę trochę zmęczyłam. My chyba z Emilią wróczymy teraz do domu, a wy do nas konecznie prz… przyjedż… cze. Trudny jest wasz język!

– Ależ pani włada nim doskonale – zaśmiał się Tadzio, którego starsza pani wyraźnie bawiła.

– Włada, ne włada, trudny jest. To dlatego pan Rafał ne mówi?

– Ja czasem mówię, proszę pani. – Tym razem Rafał się roześmiał. – Tak jakoś dzisiaj się zamyśliłem. A kiedy pani się tak ładnie nauczyła mówić po polsku? Bo kiedy pani tu mieszkała, to były przecież Niemcy, nie było tu Polaków?

Trochę się przestraszyłam, że on tak swobodnie porusza temat, który może być dla Omci smutny, albo drażliwy, ja sama bym nie zaryzykowała, ale Omcia potraktowała jego pytanie najnormalniej w świecie.

– Trochę Polaków było, nedużo – powiedziała. – Do nas przijeżdżali za pracą. U mojego męża pracował w lesze taki jeden Polak, nazywał szę Przibysz. Ale on mówił po nemecku. Ja wtedy ne mówiła po polsku. Ja szę nauczila, jak już była stara baba. Tak sobie pomyszlała wtedy, że może kedysz tu wrócę, to będę mogła mówicz z ludżmi ich językiem.

– Zawsze pani chciała tu wrócić?

No, on jest niemożliwy!

– Zawsze nie. Na początku bardzo. Bardzo! Potem szę przyzwyczaiłam do myszli, że to już nygdy nie będże moje. Tak szę kręczy ten szwiat. Była wojna, Nemcy przegraly, trudno. Ale nasza rodżyna nie była biedna. My meszkamy tyż w górach, w Tirol. Tam ne jest gorzej niż tu. Ja miałam dżeczy, teraz mam Rupert, on jest mój ukochany wnuk, a mne już nedużo zostało. Mój mąż, on ne chczał wracacz. Ja szanowała jego zdanie. Ale kedy umarł, cztery lata temu, zaczęlam myszlecz, żeby tu przijechacz, zobaczycz.

– I jak wrażenia?

– Mariendorf, Maryszin, moja wiesz, biedna. Widacz, po domach widacz. A mój stary dom, na szczęszcze miał gospodarza dobrego. Tylko też widacz, że penędzy brakowalo. Teraz mlodży gospodarze, ja widzę, będże dobrze. Ja wim, co ty mne chczal spytacz, mlody szlowieku. Mne tu już serce ne czągnie. Tu ne mój dom, mój dom tam, w innych górach. Pobędżemy tu kilka tygodni i pojedżemy do domu, do nas. Ja ne wim, co będże z Rupert…em, on szę zakochał w polska uczona… w polskej uczonej. Ja już gorzej mówię, muszę jechacz odpoczącz. Mne z wami dobrze, chłopcy, wy przyjedżcze do Mariendorf. Dobrze, Emilia?

– Dobrze, Omciu. Niech przyjadą – zgodziłam się niedbale. – Zapraszam was, chłopaki, do nas. A jak dostanę się do mojego autka?

– Zaraz ci je przyprowadzimy. Daj kluczyki. Panie tu posiedzą, a my szybciutko…

Dałam Tadziowi kluczyki, a on na chwilę zniknął nam z oczu i po tej chwili wyprowadził zza węgła potwornej wielkości motocykl, bardzo stylowy, chyba nie harley, bo bez tych idiotycznych trzymadeł w górze, może jakiś japoniec. Zdumiałam się, bo do nas przyjechali swojego czasu najzwyklejszym golfem, ale mi wyjaśnili, że golf Rafała, a Tadzio ma hobby motocyklowe… Nie wiedziałam! Wsiedli na siodełko obaj, zawarczeli, nasmrodzili i zniknęli nam z oczu. Omcia aż się zarumieniła, widocznie konie mechaniczne lubi tak samo jak te z owsianym napędem.