Wczoraj bladym świtem wzięła samochód Wiktora, bo lepszy od jej cinquecenta i pojechała. Nie było jej cały dzień, a wieczorem zakomunikowała nam swoją decyzję – niezależnie od tego, co postanowi Wiktor, ona zamierza spróbować – zacznie zajęcia, zorientuje się, co i jak, a potem ewentualnie zabierze do Krakowa Jagódkę. Dzisiaj pierwszy raz w historii świata Wiktor wstał wcześniej od Janka i sam poszedł do stajni robić poranny obrządek. Jagódka i Kajtek przy śniadaniu prawie słowem się nie odezwali. W ogóle atmosfera była zwarzona, nawet Marianna nie miała ochoty do żartów, zwłaszcza że Malwina i Rupert też zapowiedzieli wyjazd do Warszawy za kilka dni – Malwina musi się zorientować co do swoich powinności na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie będzie wykładać jakąś wysoko wyspecjalizowaną biologię i biedna Marianna nie wie, jak postąpi jej ukochany wnuczek, czy przypadkiem nie zechce też się zaczepić gdzieś w Polsce, żeby zostać blisko ukochanej – a wtedy ona będzie musiała sama wrócić do swojego Tyrolu… Prawie nie ruszyła śniadaniowych frykasów, skubnęła tylko jakąś bułeczkę i poszła, mocno utykając, pod ulubiony jawor, czy raczej pod ulubioną jabłonkę. Zainstalowaliśmy tam dla niej na stałe wygodną ławkę, żeby mogła sobie patrzeć, jak dojrzewają czerwone jabłuszka, ale nie wiem, czy jabłuszka były jej w głowie.

Emilka uznała, że w takim ponurym domu nie sposób wytrzymać i pojechała do Książa. Rzekomo aby obejrzeć tamtejszą porcelanę, bo przydałaby nam się jedna elegancka zastawa do podwieczorków, nikt na poziomie nie pije herbaty w porcelicie…

Dopóki na horyzoncie nie pojawił się interesujący neurolog, jakoś jej ten nasz porcelit nie przeszkadzał w piciu herbaty.

Janek, jak zwykle ostatnio, obwieszony z obu stron dwiema irytującymi studentkami, urządził obozowiczom pierwszą lekcję skoków – na razie właściwie przechodzenia ponad leżącymi na ziemi drągami. Nie chciało mi się na to patrzeć, a tym bardziej słuchać tych wszystkich pisków i nie przyjęłam propozycji Janka, żeby zrobić im pokaz prawdziwych skoków. Ponieważ w domu było wszystko zrobione, poszłam do mojego muzeum i zagłębiłam się w inwentaryzacji, która też, nawiasem mówiąc, jakoś mi nie szła. Popracowałam dwie godziny z marnym skutkiem i coś mnie z tego muzeum wypchnęło. Autobus do Jeleniej Góry sam mi się napatoczył, więc wsiadłam i pojechałam. Po drodze sprecyzował mi się zamiar wypicia kawy na rynku; są tam takie sympatyczne ogródki pod arkadami.

Na rynku hasała gromada dziwnych ludzi na szczudłach, owiniętych kolorowymi płachtami. No tak, Wrzesień Jeleniogórski. Teatry uliczne, trubadurzy, rybałci, linoskoczkowie i inne tałatajstwo. Z kilku scen ustawionych wokół ratusza dobiegały głośne i nieskoordynowane dźwięki rozmaitych prób – dwie zwalczające się perkusje robiły co mogły, ktoś produkował straszne jęki na skrzypcach.

Normalnie byłabym zachwycona, bo uwielbiam atmosferę takich festynów, kocham zwłaszcza teatry uliczne, omal sama jednego nie założyłam swojego czasu, bo strasznie chciałam pokazać rzecz o Everymanie na środku Szczecina, ale tym razem nie byłam w nastroju do figli. Skoro jednak postanowiłam wypić kawę…

Pomyślałam, że dobrze. Wypiję szybko i wrócę do Rotmistrzówki, gdzie już będzie pora szykowania obiadu. Ale nie będę się katować tymi rykami na dworze, wejdę do jakiegoś środka.

Najbliższy środek tematycznie stosowny to było Pożegnanie z Afryką. Chyba są tam ze dwa stoliki i może mniej tam słychać te próby.

Stoliki owszem, były. Przy jednym z nich siedział ponury jak nieszczęście Wiktor. Chciałam się szybko wycofać, bo coś mi mówiło, że nie jest najlepszym pomysłem na dziś rozmowa z Wiktorem, ale już mnie zobaczył i nawet jakby się uśmiechnął.

– Lula, jak to miło – powiedział tak smętnie, jakby mu wcale nie było miło. – Co tu robisz? Myślałem, że dłubiesz coś w swoim muzeum. Jaką kawę ci zamówić?

– Jakąś dobrą. Może być z czekoladowym zapachem. Albo nie, czekaj, niech będzie raczej waniliowy.

– Ciasteczko?

– Może być ciasteczko.

Usiadłam przy dwuosobowym stoliku i poczekałam, aż upora się z zamówieniem. Panienka zza lady zabrała się do zaparzania pachnącej na kilometr kawy, a on przyniósł mi to ciasteczko. Z orzechami.

– No więc powiedz, co tu robisz?

– Przyjechałam tak sobie, napić się kawy. Coś mi nie szło w muzeum. A ty? Tobie też nie szło?

– Ja miałem bizneslunch.

– Bizneslunch w sklepie z kawą?

– Nie, w knajpie. Ale spławiłem moją kontrahentkę i zachciało mi się kawy.

– Jaką kontrahentkę?

– Tę od wychodków.

Matko Boska! Postanowił wrócić do projektowania reklam!

– Wracasz do reklamy?

– Do pewnego stopnia. Wiesz, Lula, ona cały czas miała nadzieję, że do niej wrócę, mam na myśli moją zleceniodawczynię.

Zamilkł i pochylił się nad resztką swojej kawy.

– Wiktor, mów!

– Co mam ci mówić? Lula, ty wiesz najlepiej, ja bym chętnie zapomniał o tym wszystkim, tych debilnych reklamach klozetpapieru, koniecznie z seksualnym podtekstem, cholera, ona ma fioła na tle seksualnych podtekstów, uważa, że nic, co nie kojarzy się z dupą… bardzo cię przepraszam…

– Nie przepraszaj. Wychodek się kojarzy.

– Ale nie w tym sensie. Rozumiesz, nie udawaj. W każdym razie zgodziłem się z nią spotkać i chyba przyjmę od niej zlecenie, bo jeśli znowu zarobię kupę forsy, to może Ewa nie będzie tak bardzo chciała wracać do Krakowa… Chociaż ona i tak będzie chciała wracać. Ona wcale nie chce mieszkać na wsi i uważa, że ja stroję fochy, że udaję natchnionego artystę, jednym słowem, że udaję. Nie wiem, przed kim miałbym udawać. Ja naprawdę nie lubię Krakowa ani innych miast, zwłaszcza tak snobistycznych. Dobrze mi tutaj. Powiedz, Lula, co ja mam zrobić?

– Zamień ją na mnie, ty ośle.

Nie do wiary. Powiedziałam to. Wiktor najpierw jakby nie usłyszał, co mówię, a potem gwałtownie podniósł głowę znad filiżanki. Zanim zdążył jakoś werbalnie zareagować, panienka zza lady przyniosła nam tacę z kawą. Oblał mnie zimny pot. Matko Boska, co ja zrobiłam najlepszego! Dziewczyna wolno i nieporadnie ustawiała przed nami filiżanki i dzbanuszki, a ja czułam, jak rumieniec wypływa mi na policzki. Wiktor dla odmiany jakby przybladł. Przyjrzał mi się uważnie.

– Lula, ty serio mówisz?

W spojrzeniu miał najzwyczajniejszy popłoch. Oprzytomniałam i wybuchnęłam śmiechem.

– Jasne, że serio. Nie widzisz, jakie by to było korzystne?

Wypuścił powietrze i uśmiechnął się blado.

– Przepraszam cię, głupio gadam. Oczywiście, żartowałaś, a ja to wziąłem na poważnie. Widzisz, co zmartwienie robi z człowiekiem. Swoją drogą może to i szkoda, że się nie zeszliśmy, kiedy był czas po temu. Trochę się kiedyś w tobie podkochiwałem przed maturą.

– Też się w tobie podkochiwałam – powiedziałam lekkim tonem, przez ściśnięte gardło. Podkochiwałam, Boże drogi! Jeżeli kiedykolwiek kogokolwiek rzetelnie i prawdziwie uwielbiałam, to jego. I niestety, nie chciało mi przejść.

– No patrz… To dlaczego ja się właściwie ożeniłem z Ewą?

Z głupoty – chciałam wygarnąć mu prawdę w oczy. Oraz dlatego, że ona sobie tak życzyła, wlazł pod jej pantofel, pod oba pantofle, a ona sobie na nim zatańczyła. Nie, nie w pantoflach, w butach oficerkach.

Nie wygarnęłam mu w oczy niczego, tylko rzuciłam swobodne:

– Bo w niej się nie podkochiwałeś, tylko kochałeś ją naprawdę.

– Aha. No, może masz rację.

– Ja myślę, że oboje się kochacie – ciągnęłam fałszywie – tylko jesteście teraz w trudnej sytuacji.

– Cholernie trudnej.

Nasypał sobie po raz drugi cukru do filiżanki, zamieszał, spróbował i wykrzywił się szpetnie.

– Czemu mi nie powiedziałaś, że już posłodziłem? Lula, a gdybym teraz się rozwiódł, to byś za mnie wyszła? I zostalibyśmy na wsi?

Zaczynałam się czuć jak na chińskich torturach, nie wiem, jak wyglądają chińskie tortury, ale u nas w domu było takie porzekadło. Niewykluczone, że chodziło o lizanie stóp przez kozę. Może zresztą o coś bardziej męczącego. Na pewno coś bardziej męczącego. Przybrałam wyraz twarzy światowej kobiety i nawet zaśmiałam się, dość nerwowo, ale on tej nerwowości nie dostrzegł.

– Mój drogi. Natychmiast bym za ciebie wyszła. Licz na mnie.

Czy już mam zacząć szukać modelu ślubnej sukni? Z welonem ma być?

Zagapił się na jakiegoś szczudlarza w białej szacie, miotającego po rynku.

– Z welonem, koniecznie z welonem. Ten warkocz byś sobie upięła na czubku głowy i welon by ci wisiał z tyłu na trzy metry. Albo na pięć. Z koronki, nie z żadnego tiulu. Mogłaby być taka delikatna koniakowska, ta, z której teraz baby majtki robią, tylko cieńsza. Druhny by go niosły. Albo Jagódka z Kajtkiem. Suknię byś miała z przodu zabudowaną, ale z tyłu dekolt do pasa. Rękawy zakrywające pół dłoni, żeby ci tylko paluszki było widać. I bukiet takich wielkich różowych piwonii, jakie Emilka hoduje koło stajni…

Jeśli kiedyś wyjdę za mąż, pójdę do ślubu w granatowej garsonce! Czy on naprawdę nic nie rozumie, wizjoner cholerny, artysta? Ja naprawdę chciałabym za niego wyjść i mieć tę suknię, i ten welon, nawet włosy bym sobie upięła tak, jak on mówi! Emilka na pewno nie pożałowałaby piwonii na bukiet…

– Lula, dlaczego płaczesz? Co się stało? Powiedziałem coś?

– Powiedziałeś o wiele za dużo – rzuciłam i prawie przewracając fotelik, wybiegłam z kawiarni, pozostawiając go nad dwiema porcjami kawy i z niezapłaconym rachunkiem za obie.

Becząc idiotycznie, przemierzyłam rynek na skos i schowałam się w jednej z bocznych uliczek. Nie gonił mnie. Wpadłam do jakiejś pizzerii, znalazłam toaletę i schowałam się w niej na jakiś czas. Nie bardzo wiedziałam, co teraz robić, jak wyjść w tym stanie na widok publiczny, a nade wszystko – jak wrócić do Rotmistrzówki i spotkać się tam z nim twarzą w twarz. Ktoś zaczął dobijać się do toalety, w której znalazłam schronienie, musiałam więc się ruszyć. Niedaleko poszłam, obok była mała restauracja, dość ciemna, ze ścianami wytapetowanymi międzynarodową prasą. Znalazłam sobie najciemniejszy kącik i usiadłam, aby przemyśleć sprawę już w miarę przytomnie.

Teraz już nie ma mocnych. Wiktor wie wszystko, musiał się domyślić, jakie domyślić, sama mu powiedziałam, wywaliłam kawę na ławę.