A może jeszcze mogę poudawać głupią?

Nie, chyba jednak nie. Natomiast mogę nosić twarz chłodną i nieprzeniknioną, i niech sobie Wiktor robi, co chce. No i obawiam się, że teraz muszę jak najszybciej pomyśleć o wyjeździe z Rotmistrzówki.

Ja nie chcę wyjeżdżać z Rotmistrzówki!

Emilka

Byłam w Książu i zakupiłam na rzecz Rotmistrzówki dwunastoosobowy serwis do kawy z pięknej porcelany w cebulowy, niebieski wzorek. Z przyległościami, to znaczy z dodatkowymi talerzykami, dzbankami, półmiseczkami na łakocie i takimi tam drobiazgami.

To wszystko, oczywiście, po to, żeby w domu nie było niestosownych komentarzy na temat, po co ja właściwie jeżdżę do Książa.

Po skorupy jeżdżę!

Kiedy załadowałam już kartony z zastawą do samochodu, pojechałam do Tadzinka, no bo jak tu nie odwiedzić Tadzinka, skoro jest się już w Książu w celu nabycia skorup?

Zupełnie przypadkowo w okolicy Tadzinka pętał się jakiś typek, zdaje się, neurolog. Czy może były neurolog.

No dobrze, nie będę łgać przed własnym laptokiem (Jagódka mówi „laptok”, gdzieś to usłyszała i spodobało jej się, mnie też się podoba). Coś mnie pcha do neurologa. Wciąż nie wiem, czy nie jest on przypadkiem człowiekiem żonatym i dzieciatym, a jakoś głupio mi Tadzia pytać. Kiedy przyjechałam, obaj zajęci byli prowadzeniem hippoterapii z jakimiś powykręcanymi dzieciaczkami. Boże, ja nie mogę patrzeć spokojnie na takie dzieciaczki. W dodatku oba były ciche i sympatyczne, nie takie jak nasz ancymonek Marcin, też w końcu biedny dzieciaczek. Ale już wolę tego wrzaskliwego potwora, on jakoś walczy, a nie takie bezbronne stworzenia. Dziewczynka to była i chłopiec, oboje upośledzeni umysłowo i na dodatek z jakimiś schorzeniami wynikającymi z porażenia mózgowego, czy czegoś tam równie okropnego. Ich rodzice byli obecni, ja nie wiem, jak im się udaje zachowywać taką pogodę ducha.

Nie potrafiłabym pracować z tak bardzo nieszczęśliwymi dziećmi. Załamałabym się nerwowo, dostałabym depresji i popełniła samobójstwo. Albo coś w tym rodzaju.

– Nie załamałabyś się – powiedział Rafał, kiedy siedzieliśmy już u nich w domu przy herbacie z sokiem malinowym (nie wiedziałam, że to takie dobre, niekoniecznie na przeziębienie i poty). – Ty jesteś silna dziewczyna, ja to widzę. A z naszymi dziećmi to jest tak, że oczywiście, można siąść i płakać, załamać ręce i mówić: o Boże, jakie one biedne, patrzeć na to nie mogę, chyba lepiej sobie pójdę i zapomnę jak najszybciej, bo jeszcze mi się przyśni. Nam też nie było lekko, przecież też mamy jakieś tam sumienia i współczujemy dzieciom i rodzicom. Ale mamy też świadomość, że w jakimś stopniu im pomagamy.

– A co to za stopień – mruknęłam nietaktownie i natychmiast zapchałam sobie gębę herbatnikiem, żeby już nie palnąć niczego równie głupiego.

Nie obrazili się.

– Nie za wielki – przyznał Tadzio – kiedy patrzeć na to z punktu widzenia normalnego człowieka, takiego jak ty i ja. Natomiast z punktu widzenia naszych klientów, to jest całkiem sporo. Zapewniam cię, moja śliczna Emilko, że obserwujemy wielkie postępy u tych pokręconych, jak to je ładnie określiłaś, dzieci.

– Ja tego określenia nie użyłam złośliwie – zaznaczyłam w trosce o swój obraz w oczach Rafała. Tadzia też, oczywiście. – One są pokręcone.

– No, są. Po roku pracy z nami trochę mniej. Może chciałabyś spróbować trochę nam popomagać?

Wystraszyłam się. Po chwili jednak pomyślałam sobie, że właściwie… dlaczego nie? Nie musiałabym już kupować żadnych niepotrzebnych porcelan… zresztą ileż zastaw do kawy możemy mieć w Rotmistrzówce?

– A jak to sobie wyobrażasz, Tadzinku?

– Po prostu. Przyjedziesz raz i drugi, kiedy będziemy mieli zajęcia, umówimy się przedtem telefonem, żebyś wiedziała kiedy, powiemy ci, co należy robić i będziemy ci patrzeli na ręce, żebyś nie zrobiła klientowi krzywdy, zamiast pomóc.

– O kurczę, nie wiem.

– Spróbuj – zachęcił mnie Rafał z uśmiechem. – Wiedzy nigdy dość, zdobędziesz nowe doświadczenie, no i potem już będziesz miała jasność, czy chcesz wprowadzać hippoterapię w Rotmistrzówce, czy nie.

No, proszę państwa, skoro Rafał mnie namawia… Dlaczego nie miałabym zostać jego uczennicą na indywidualnym kursie hippoterapeutycznym? Na pewno jest doskonałym instruktorem. Okazuje się, że niekoniecznie trzeba być chorym dzieckiem, żeby zwrócił na człowieka uwagę. Wystarczy zadeklarować chęć niesienia pomocy chorym dzieciom. Ależ proszę uprzejmie, bardzo lubię nosić pomoc komukolwiek, taką już mam naturę, harcerka ze mnie prawdziwa. Może przy okazji dowiem się, co z tym jego stanem rodzinnym.

Wróciłam do Rotmistrzówki w stanie lekko i przyjemnie podekscytowanym, wywaliłam wszystkim przed nos stertę porcelany, wysłuchałam wyrazów uznania z powodu jej subtelnej urody (miło mi, chociaż to nie ja ją robiłam, tę porcelanę) i rozejrzałam się za Lulą. Jakoś zawsze czekam na jej akceptację moich poczynań, chciałam, żeby i ona pochwaliła niebieskie cebulki – ale dowiedziałam się, że Lula jak poszła rano do muzeum, tak do tej pory jej nie ma.

Ohohoho. Była szósta po południu. Chciałam zadzwonić do niej na komórkę, ale od razu odezwała się sekretarka.

– Babciu – spytałam babcię Stasię (chyba by je trzeba jakoś ponumerować, te nasze babcie, skoro już mamy dwie) – czy babcia wie, gdzie się podziewa Lula?

– Nie mam pojęcia, dziecko. Sama się zaczynam martwić. Nie wiem, czy to się jakoś łączy, ale godzinę temu wrócił z Jeleniej Góry Wiktor, jakiś zdenerwowany…

– No to co? – zdziwiłam się. – Przecież Lula nie pojechała do Jeleniej, tylko poszła spisywać stare szpargały w tym swoim muzeum.

– Ale Wiktor teoretycznie pojechał tylko porozmawiać z Olgą o tych jej folderach, bo się umówili, że on jej zrobi koncepcję plastyczną, czy jak to się nazywa. Powinien był już dawno wrócić, najdalej o dwunastej w południe, zwłaszcza, że na pierwszą się umówił z księdzem Pawłem, ksiądz przyszedł i tyle że zjadł z nami obiad. Ewa sama musiała ten obiad zrobić, zła była jak osa. Dobrze, że mamy tyle mrożonych pierogów… Marianna uwielbia pierogi… i tego wszystkiego, coście, dziewczynki, przygotowały. Rupert z Malwiną mieli zjeść w Strzesze. Studenci dostali gołąbki, Janek obrał ziemniaki, co to jest właściwie, żeby mężczyzna obierał ziemniaki?

– Równouprawnienie, babciu – mruknęłam. Swoją drogą Janek jest kochany, ja też powinnam była pomyśleć o obiedzie, ale po co miałam myśleć, skoro były one obie, Ewa i Lula, to znaczy Lula miała być. O Boże. Może naprawdę Wiktor coś wie? Może coś między nimi zaszło?

– Ja ci mówię, Emilko – podjęła wątek zasadniczy babcia Stasia – ty go znajdź, bo ja nie wiem, gdzie on poleciał, wściekły taki i porozmawiaj z nim, proszę. Nie wiem, co się dzieje ostatnio, wszyscy naburmuszeni chodzą.

– Niech się babcia nie dziwi. Wszyscy się martwią, że Ewa zabierze Wiktora i Jagusię i wyjadą stąd, a przecież dobrze nam razem było, nie?

– Och – powiedziała babcia i też się zasępiła. – Masz rację dziecko. Ale może nie dojdzie do najgorszego. Znajdź tego Wiktora, proszę, bo ja się denerwuję!

– Już idę. A gdzie Omcia Marianna?

– Wywołuje cienie przeszłości pod swoim apfelbaumem. Podejrzewam, że śpi, bo ziewała cały dzień. Trzeba ją stamtąd zabrać, bo jeszcze się przeziębi.

Postanowiłam do babronowej wysłać Janka, ponieważ nie miałam ochoty na beztroskie szczebiotanie. Janek właśnie wracał z jazdy ze swoimi studentkami, które dla niego zaniedbały wspinaczki skałkowe i inne przyjemności, poświęcając się bez reszty doskonaleniu jazdy konnej pod okiem ukochanego instruktora. Oczywiście nie miał nic przeciwko zholowaniu Marianny spod jabłoni, a studentki natychmiast zaofiarowały mu swoją pomoc, którą przyjął chętnie.

Swoją drogą ten nasz Janeczek zakwita ostatnimi czasy. Co to jednak znaczy odrobina adoracji… nawet dla faceta!

Wiktor mógł być w trzech miejscach. Za stajnią na łączce, gdzie szczególnie chętnie produkował zachody słońca w ekspresyjnych kolorach, ewentualnie na końcu padoków, z widokiem na konie, których i tak tam teraz nie było, ewentualnie w swoim własnym pokoju w towarzystwie swojej własnej żony Ewy. Wariantu C postanowiłam nie brać na razie pod uwagę, poleciałam za stajnię, ale były tam tylko nasze dzieci, zajęte produkowaniem latawca z niesłychanie długim ogonem. Udałam się więc w stronę padoków i rzeczywiście, Wiktor siedział na kamieniu, oparty plecami o polną jarzębinę i gapił się w przestrzeń. Podeszłam i popukałam go w ramię. Podniósł na mnie oczy, mało przytomne w wyrazie.

Uznałam, że najlepiej będzie wziąć go z zaskoczenia.

– Cześć, Wituś – powiedziałam tonem rzeczowym. – Babcia Stasia uważa, że wiesz, gdzie się podziewa Lula.

– Skąd mam wiedzieć, kiedy mi uciekła?

– Uciekła ci?

Wiktor obrócił się na kamieniu w moją stronę. Jego wspaniałe brwi wyglądały w tym momencie bardzo bezbronnie.

– Emilka… ja nie chciałbym o tym mówić.

– Za późno. Już powiedziałeś. Słuchaj, ja mogę trzymać buzię na kłódkę, ale chcę wiedzieć, o co chodzi.

Westchnął ciężko, a brwi zjechały mu się na czole.

– Może i lepiej będzie, jeśli się dowiesz… Jesteście zżyte z Lułą…

– Jak siostry – oznajmiłam, nieco kłamliwie. – Co się stało? Zrobiłeś jej krzywdę?

– Nie wiem. Chyba tak, ale bezwiednie.

– Bezwiednie czy nie, to ma znaczenie tylko dla ciebie. Ona oberwała i nic jej tego nie odbierze. No mów wreszcie, co jej zrobiłeś.

Usiadłam obok niego na drugim kamieniu, nie miałam tylko jarzębiny pod plecy.

– Wszystko ci powiem, tylko najpierw odpowiedz mi na jedno pytanie, dobrze? Dlaczego Lula nie wyszła za mąż?

O kurczę.

– Bo nie trafił jej się książę z bajki – mruknęłam wymijająco.

– Emilka, bądź poważna. Proszę.

Zezłościłam się i postanowiłam wyłożyć karty na stół. Ostatecznie Wiktor nie jest pierwszym lepszym glancusiem nie wiadomo skąd, tylko przyjacielem, a ostatnio prawie że rodziną.

– Bo się ożeniłeś z inną, Wiktorku. I moim zdaniem, ona ci to dzisiaj powiedziała, potem dotarto do niej, że ci to powiedziała, a potem poszła, gdzie oczy poniosą. Mam rację?