– A ja myślę, że najlepiej jest znaleźć jakiś złoty środek. Niewykluczone, że takowy zresztą nie istnieje – dodał po chwili.

– No to czego ja mam się właściwie trzymać? – zapytał Kajtek rozsądnie.

– Na życie nie ma mądrych – westchnęła babcia Stasia. – Młodzieży, czy nie moglibyście zaśpiewać czegoś wesołego, bo powiało egzystencjalnym smutkiem z tej całej dyskusji. Jak z grobu.

Na to Asia z Patrycją jak jeden mąż przytuliły się do Janka i wydały z siebie rzewną pieśń:

– Mój sokoleeeeeee czarnooki!

– Sokół nie ma czarnych oczu – zaprotestował jeden ze studentów zwany nie wiadomo czemu Gwózdkiem, widocznie posiadający zacięcie ornitologiczne. – On ma bure takie.

– Pyyyytaj o mnie góóóór wysokich – zawodziły dziewczyny, nie odrywając się od Janka. – Pytaj o mnie kwiatów polnych…

– Ptaków polnych!

– Ptaków. Ptaków? I uwooooolnij mnieeeee!

Janek wyglądał jak rozweselony właściciel niedużego haremu.

– Mój sokole, mój przejrzystyyyyy!

– No nie – zaprotestował Gwózdek. – Ja się nie zgadzam na żadne przejrzyste sokoły. Przecież to ewidentna bzdura. Śpiewamy coś innego.

– Ja proszę rozmarynu – zażądała znienacka babcia Marianna. – Ty mne, Stanyslawa szpiewala taka piosenka o rozmarynu. Mne szę to podobało.

– O mój rozmarynie, rozwijaj się – zaśpiewał ochoczo Gwózdek. – O to chodziło, pani hrabino?

– Baronin, ne hrabina. Baronowa – sprostowała Marianna z wdziękiem. – Wy do mne, dżeczy, też możecze mówicz Oma, babcza. Szpiewaj, szpiewaj.

– Pójdę do dzieewczyny, pójdę do jedynej, zaciągnę się… na sznurku…

– Dlaczego na sznurku? – chciała wiedzieć Marianna. – Czągnącz na sznurku? Do czego?

– Do dziewczyny to zapytam się – skorygowała babcia Stasia. – Dopiero jak mi odpowie „nie kocham cię”…

– Już wiem – zawołał ucieszony Gwózdek. – Ułani werbują, strzelcy maszerują, zaciągnę się…

– Na sznurku – dośpiewali Kajtek z Jagódką.

– Do czego on szę zaczągnie na sznurku???

– Dadzą mi kabacik z wyłogami, dadzą mi kabacik z wyłogami…

– Co to jest kabaczyk? On szę je? Warziwo?

– I czarne buciki, i czarne buciki z ostrogami…

– Na sznurku!

– Nyc ne rozumim, ale to ladna piosenka, szpiewajcze dalej. – Marianna pogodziła się z losem i pociągnęła zdrowy łyk koniaczku przyniesionego przez nas wyłącznie do użytku starszych pań (młodzież i tak wolała piwo). Pieśń popłynęła już bez przeszkód, aż dobrnęła do okropnie nieprzyzwoitej ostatniej zwrotki, nie jestem pewna, czy istniejącej w pierwotnej wersji utworu. Marianna znowu domagała się tłumaczenia, ale zakrzyczeliśmy ją gremialnie. Jest w narodzie jednak jakieś poczucie stosowności.

Ogólnie było bardzo miło, ale chyba nie będę płakać za studentkami Asią i Patrycją. Ciekawe, czy Janek zamierza nosić te cudne rękawiczki!

Emilka

Pusto bez Ewy i Wiktora! Studentów też już nie ma, niby można trochę odetchnąć, ale jakoś smutno! Omcia markoci za Rupertem, dobrze, że ma Kiryska na pociechę. A do mnie zadzwonił Tadzio z propozycją, żebym przyjechała do Książa, popatrzeć, jak oni męczą dzieci. Jadę! Rotmistrzówka sobie beze mnie poradzi jeden dzień!

Czy mi się wydawało, czy Asia i Partycja pobierały z rąk Omci jakąś forsę przy wyjeździe? Może miałam przywidzenia zresztą, wyjeżdżali jakoś strasznie rano.

Lula

Nie do wiary, ale Janek nosi te idiotyczne rękawiczki! Pojechaliśmy sobie dzisiaj na taką małą, całkowicie prywatną jazdkę po okolicznych łąkach – Janek na Latawcu, ja na Bibułce, Kajtek na Loli i Jagódka na Myszy. Pierwszy teren Jagódki. Była szalenie podekscytowana – w przeciwieństwie do Myszy, której zapewne zdawało się, że idzie luzem, bez jeźdźca. Oczywiście, stara, cwana kobyła, miała w nosie polecenia swojej małej rajterki, ale skoro już szła w zastępie, to nie chciało jej się robić żadnych sztuczek. Odważyliśmy się nawet na malutki kłusik – ja bym nie ryzykowała, ale Janek spokojnie stwierdził, że tyle razy Jagódka już kłusowała na lonży i tak jej to dobrze szło, że nie ma strachu. No i miał rację – Jagódka szczęśliwa cała, wyprostowana jak miniaturowy ułan, płynęła na kosmatym grzbiecie swojej przyjaciółki Myszki, aż miło było na nią popatrzeć. Jechałam pierwsza i czasem odwracałam się, żeby zobaczyć to szczęście w jej ślepkach. Przy okazji widziałam szeroki uśmiech Kajtka (po Janku go ma) i zadowolenie na obliczu jego ojca (trzymającego wodze dłońmi przyodzianymi wytwornie w irchę z haftem. Czerwonym!!!). Janek zamykał nasz mały zastępik – świadomość, że mamy go za sobą, że patrzy na nas i czuwa, żeby nic złego się nie wydarzyło, była nawet miła.

Spotkaliśmy na drodze Krzysia Przybysza. Jechał swoją terenówką, na nasz widok zatrzymał się, wyraził aprobatę dla wzorowej postawy w siodle małej Jagódki (rozpromieniła się jak samo słońce) i zakomunikował, że za nami tęskni. Bardzo był ostatnio zajęty, ale chciałby wpaść, pogadać, wypić herbatę… A Emilka jest?

Powiedziałam zgodnie z prawdą, że pojechała do Książa, gdzie ma dwóch przyjaciół, starego i nowego, którzy uczą ją pracy z chorymi dziećmi. Podkreśliłam przyjaciół. Krzysio zmarkotniał. No, no. Niech on lepiej pamięta o pani leśniczynie i swoich leśniczątkach.

Emilka

Ja się muszę wreszcie dowiedzieć, dlaczego Rafał przestał być lekarzem! Podejście do pacjentów ma lepsze niż Bruno Walicki, a może nawet niż doktor Pawica! Niestety, ani się zająknął na ten temat, dwie godziny natomiast gadał – do mnie! – o schorzeniach neurologicznych, w których leczeniu pomocna jest hippoterapia. Jednocześnie woziliśmy na grzbiecie Hanysa dziewuszkę z porażeniem mózgowym, na dodatek z domieszką autyzmu (Tadzinek w tym czasie zajmował się drugą dziewuszką). To nie do wiary, jaki ten koń jest mądry! Nie mogło mu być wygodnie, bo panienka miotała się na nim, w dodatku wydając dziwne dźwięki o wysokiej częstotliwości, które musiały mu wiercić dziury w uszach. Złego słowa jej nie powiedział. Wcale przy tym nie robił wrażenia mułowatego, takiego, co to mu jest wszystko jedno, czy wozi kartofle, czy żywych ludzi. Przeciwnie, reagował, uważał, słuchał i patrzył, co się dzieje. Byłam nim zachwycona i kiedy odprowadzaliśmy go po zajęciach do stajni, pocałowałam go w wielki czarny nochal. W odpowiedzi usiłował mi zdjąć apaszkę z szyi. I zjeść.

Trochę się bałam tych zajęć, bałam się, że nie zniosę widoku tych biednych, chorych i nieszczęśliwych dzieciaczków, ale Rafał miał rację – kiedy zaczęliśmy z nimi pracować, ważne było tylko, żeby zrobić swoje, żeby dać im jak najwięcej i w jak największym komforcie.

– Pamiętaj – mówił do mnie Rafał, kiedy oboje szliśmy przy małej Izie (jej mama wykorzystała moją obecność i pognała do Zamku, kupować jakieś filiżanki – poleciłam jej niebieskie z cebulowym wzorkiem), uważając, żeby nie spadła z szerokiego grzbietu Hanysa – możesz początkowo mieć wrażenie, że to wszystko tutaj to jest robota głupiego. Ale jeśli popracujesz z nami dłużej, sama zauważysz poprawę. Iza początkowo leżała mu na grzbiecie jak wór, a teraz reaguje, widać, że się cieszy, że go lubi, że jest jej przyjemnie. Masz pojęcie, że ona nie wyrażała przedtem żadnych emocji?

– Rafałku – powiedziałam nieśmiało. – A z czego ty wnosisz, że ona okazuje jakieś emocje? Bo ja nic nie widzę…

Roześmiał się.

– Kwestia czasu. Ja patrzę na Izunię od pół roku. No dobrze, mała – zwrócił się do dziewczynki, która bezwładnie zwisała z Hanysa, lekko się przy tym śliniąc. – Zmienimy teraz pozycję, połóż się trochę inaczej. No, hopsia.

Z delikatnością i siłą odwrócił dziewczynkę tak, aby leżała na koniu równolegle do jego grzbietu.

– Przytul się do konika, nie bój się. To przecież tylko nasz stary, dobry Hanys. Bardzo ładnie. Teraz sobie jeszcze trochę pochodzimy. Ciocia Emilka będzie cię pilnowała z drugiej strony, żebyś nie spadła. A ja sobie pójdę tutaj, obok ciebie.

Izunia coś mruknęła i jakby spróbowała objąć szyję Hanysa. Bez powodzenia, rączki zwisły jej bezwładnie wzdłuż boków konia. Spojrzałam na Rafała, prawdopodobnie rozpaczliwie. Znowu się uśmiechnął.

– Mówię ci, jest postęp. Uwierz mi. Trzy miesiące temu nawet nie próbowała próbować. No to jazda.

Ruszyliśmy znowu w ten monotonny spacer. Rzeczywiście, na tym etapie świadomości mogę mu tylko uwierzyć.

Złapałam się na tym, że chcę mu wierzyć.

Podczas kiedy my we dwoje pracowaliśmy z Izunią, Tadzio woził drugie dziecko, a pomocy udzielała mu drobna blondyneczka o zatroskanym wyrazie twarzy.

– To jest mama Zuzanki – poinformował mnie Rafał znad grzbietu Hanysa. – Bardzo dzielna i wspaniała osoba. Niestety, samotna. Tatuś zorientowawszy się, że dziecko jest ciężko chore, dał dyla. Wrażliwiec. Nie mógł patrzeć, jak się męczą ukochane istoty.

– O matko – powiedziałam. – Ale gnój. Pomaga im jakoś?

– Z tego co wiem, to przysyła dwieście złotych miesięcznie na dziecko. Więcej nie może, bo jest na świeżym dorobku. Zostawił im mieszkanie i to go bardzo nadszarpnęło, więc nie może się zanadto rzucać z tymi pieniędzmi.

Ironia i obrzydzenie w głosie Rafała kontrastowały z delikatnością, z jaką obracał znowu Izunię na Hanysowym grzbiecie. Popatrzyłam na blondyneczkę. Będzie trochę ponad trzydziestkę. Ładna. Taki kwiatek, typu niezapominajka na przykład, albo może lobelia, stroiczka. Delikatna. Ale skoro radzi sobie z taką sytuacją, to żadna z niej niezapominajka, tylko raczej górska pierwiosnka, co to wyrośnie na ziarnku piasku przytulonym do skały i nie pozwoli się zwiać w przepaście żadnym wichrom.

Podzieliłam się z Rafałem moimi botanicznymi porównaniami, co go rozśmieszyło, ale przyznał mi rację.

– Dostała pani nowe imię – zakomunikował blondyneczce, kiedy zakończyliśmy już zajęcia i obie mamy (ta od Izuni w międzyczasie wróciła z kartonem niebieskich filiżanek) siadły z nami przy małym stoliczku celem złapania oddechu (mama Izuni, na szczęście, posiada tatusia do kompletu, tyle że aktualnie złożonego niemocą w postaci ospy wietrznej, którą podłapał od jakiegoś ucznia w szkole, gdzie uczy geografii). – Jak to było, Emilko? Prymulka?