– Primula minima . Pierwiosnka maleńka.

– A może być Primula maxima ? – wtrącił się Tadzio. – Bo maleńka do pani niespecjalnie pasuje, moim zdaniem. Ja w każdym razie uważam, że pani jest wielka. Mnóstwo ludzi załamałoby się na pani miejscu.

– Nie wiem – szepnęła Primula Maxima, której zatroskane oblicze rozjaśnił zażenowany uśmiech. – Myślę, że pan przesadza, panie Tadeuszu. Mnóstwo kobiet na moim miejscu postąpiłoby tak samo. Przecież Zuzia to moje dziecko. Jedyne. Jeśli ja się nią nie zajmę, to kto to zrobi? Obcy ludzie?

– Jakie to proste w pani ujęciu. – Tadzio śmiał się, jak to Tadzio, ale widziałam, że coś tam jeszcze pod tym śmiechem było.

– To naprawdę proste. Mogłam zrezygnować i oddać Zuzię do jakiegoś zakładu, szpitala, nie wiem gdzie… są takie placówki, moi przyjaciele nawet chcieli mi załatwić miejsce dla Zuzi w takim domu… ale chciałam sama spróbować. No i okazało się, że można wytrzymać. Zresztą w żadnej placówce nikt nie zajmowałby się Zuzią cały dzień, a ja w domu to mogę robić.

– A z czego pani żyje? – wtrąciła się do rozmowy mama Izuni.

– Mam rentę na Zuzię, alimenty od mojego byłego, trochę mi pomagają rodzice i trochę zarabiam sama, bo daję lekcje hiszpańskiego. Nie jest źle.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę i obie mamy ze swoimi córeczkami odjechały samochodami marki tico – ta od Izuni miała fioletowe, a Primula srebrny metalik.

Tadzinek westchnął głęboko.

– I taka jeszcze mówi, że nie jest źle – sapnął. – Zarzyna się kobieta z uśmiechem na ustach. Boże, dzięki ci, że nie dałeś mi dziecka z ciężkim upośledzeniem!

– Na razie nie dał ci żadnego – zauważył przytomnie Rafał. – Ale miejmy nadzieję, że twoje dzieci, Tadziu, będą okazami zdrowia i urody. Czego ci życzę.

– O mój Boże, mój Boże – powiedział Tadzio ponuro i poszedł do domu po piwo. I wodę mineralną dla mnie, drajwerki.

Zdobyłam się na odwagę.

– A ty, Rafałku, masz jakąś rodzinę?

– Całe mnóstwo – uśmiechnął się. – Mama, tata, dwie siostry, stado wujków i cioć z obu stron, kuzyni i kuzynki, tabuny powinowatych…

– Miałam na myśli żonę i dzieci.

– Już nie.

Chciałam bezczelnie zapytać, co z nimi zrobił, skoro miał i nie ma, ale wyraz jego twarzy sprawił, że zamknęłam się i nie zapytałam.

Zapadła między nami idiotyczna cisza, miałam ochotę zapaść się pod ziemię albo rozwiać się w powietrzu. Na szczęście w tym momencie zadzwoniła moja komórka. Złapałam ją z uczuciem ulgi.

– Witam cię, Emilko moja droga.

Uczucie ulgi diabli wzięli natychmiast. Lesław!

– No i co u ciebie słychać? Nie odzywasz się do mnie, uciekasz gdzieś do Książa…

Skąd on to wie? Odblokowało mnie.

– Jakoś nie tęsknię za tobą – powiedziałam sucho. – Do Książa jeżdżę, bo lubię.

– Konie. Rozumiem. Konie i koniarzy. Kiedyś lubiłaś samochody. Ale ja rozumiem, świat się zmienia, a my z nim. A propos samochodów, to skoro Warta wypłaciła ci odszkodowanie, chyba nie ma przeszkód, żebyśmy się mogli rozliczyć. Co ty na to?

– Nie przypominam sobie, żebym miała z tobą jakieś rozliczenia – warknęłam do słuchawki, bo już mi zaskoczenie minęło, natomiast ogarnęła mnie złość. Dowiedział się o odszkodowaniu. A gdzie ochrona tajemnicy klienta? Ale pewnie, co im tam ochrona, jak gangster machnie forsą przed nosem. – I myślałam, że już sobie to wyjaśniliśmy jakiś czas temu!

– I mnie się tak wydawało, kochanie. Wyjaśniliśmy sobie, że oczekuję od ciebie pewnej określonej kwoty, będącej określoną częścią wartości chryslera, którego ode mnie dostałaś, pozwoliłaś sobie ukraść i rozbić… To będzie sto dwadzieścia baniek, o ile dobrze liczę. Na szczęście pomyślałem w porę o ubezpieczeniu twojej zabaweczki.

– Sam mówisz, że mojej. Chrysler był mój. Od samego początku. Jego wartość potraktuj, proszę, jako odszkodowanie za straty moralne, których doznałam, naiwnie ufając w twoją uczciwość.

– Emilko, Emilko, jak to nieładnie wygląda w twojej interpretacji…

– A jeszcze gorzej w rzeczywistości! Pamiętaj, że nawet prokuratura nie położyła łapy na samochodzie, bo uznała, że jest bezapelacyjnie i granitowo mój! W żadnym sądzie nie udowodnisz, że jest inaczej!

– A kto by tam chodził do sądu, kochanie. Jak zapewne się domyślasz, nie mam najlepszego zdania o naszym wymiarze sprawiedliwości. Z wzajemnością zresztą. Myślę natomiast o różnych domowych sposobach…

Tu mnie wreszcie zatchnęło. Matko Boska, jakie domowe sposoby? Przecież to gangster, mafioso, co on ma na myśli?

– Jesteś tam jeszcze, Emilko? Pamiętaj, kochanie, że nie ma to jak rękodzieło.

Jakie rękodzieło, Boże jedyny? Chce mnie zamordować? Ręcznie! Upozoruje wypadek?

– Bo wiesz – ciągnął spokojnie i jadowicie. – Macie tam w tej swojej Rotmistrzówce różne zwierzątka, podobno do niektórych jesteś przywiązana specjalnie… słyszałem o jakimś Latawcu, podobno głupi koń, nie wiem, co ty w nim widzisz takiego, ja tam zawsze uważałem, że konie mechaniczne są przyjemniejsze i bardziej, jakby to powiedzieć… dla białych ludzi…

Matko Boska po raz drugi! Konie!

– Jeżeli naszym koniom stanie się jakakolwiek krzywda – syknęłam roztrzęsiona – zabiję cię!

W słuchawce dał się słyszeć serdeczny śmiech mojego byłego gangusia. Jak ja mogłam być w nim zakochana???

– Emilko, dziecko. A kto mi udowodni cokolwiek? Czy ja się w ogóle zbliżam do tej waszej zapowietrzonej stajni? Ja nie lubię koni, one mnie nawet może uczulają, dostaję od nich egzemy…

– Sam jesteś cholerna egzema! – wrzasnęłam. – Nie waż się palcem tknąć naszych koni! Ty ani twój pieprzony personel! Natychmiast zgłaszam na policję pogróżki z twojej strony! Mam tu świadków tej rozmowy, włączyłam głośnik od samego początku, słyszeli i potwierdzą!

– Słyszeliśmy i potwierdzimy! – ryknął basowym głosem Tadzio, który zdążył już wrócić z napojami i strzygł uszami jak zaniepokojony folblut. Odebrał mi słuchawkę i kontynuował przemowę. – Emilka ma tu przyjaciół i jeśli stanie się jej jakakolwiek krzywda, to krew się poleje, rozumiesz, pętaku? Twoja! Jeszcze jeden telefon i będziesz miał mordę jak befsztyk tatarski. A teraz… Tu mój dzielny obrońca w słowach baaardzo nieprzyzwoitych powiedział Leszkowi, co ma zrobić i dokąd się udać. Wyłączył komórkę i podał mi ją z zatroskanym wyrazem poczciwego oblicza.

– Rozumiem, że to był ten twój?

Pokiwałam głową, niezdolna wydusić z siebie ludzkiej mowy. Rafał patrzył na nas szeroko otwartymi oczami.

– Cholera – mruknął Tadzinek. – Ja mu wprawdzie nawtykałem, ale boję się, że on się niespecjalnie przejął. Przypuszczam, że niejeden mu takie teksty wstawiał… O co mu chodziło?

– Chce, żebym mu oddała dwie trzecie odszkodowania za tego chryslera, co ci mówiłam, pamiętasz.

– Nie wygłupiaj się. Nic mu nie oddawaj, musisz z czegoś żyć. Na policji zamelduj koniecznie, my z Rafałem poświadczymy, że ci groził. A propos, tobie, czy koniom?

Streściłam rozmowę, której teoretycznie obaj byli świadkami. Tadzio kiwał głową ze zrozumieniem, natomiast Rafał poprosił o wyjaśnienia.

– Bo, widzicie – rzekł jakby nieco strapiony – ja nie jestem w kursie dzieła, a chciałbym wiedzieć, co to za ponure afery otaczają naszą Emilkę.

Powiedział „naszą”! Zrobiło mi się lepiej. Pokrótce opowiedziałam mu stosowne fragmenty swojego życiorysu. Słuchał uważnie… zupełnie jakbym była mamą dziecka z porażeniem mózgowym.

– No, no – mruknął, kiedy skończyłam. – To wszystko jest raczej nieprzyjemne. Tadzio ma rację, trzeba iść na policję, zadzwoń może też, Emilko, do tego swojego znajomego prokuratora. Mam nadzieję, że uda wam się upilnować konie. Czy ktoś ze wsi u was pracuje?

– Nie, my sami sobie radzimy – odpowiedziałam i nagle zrobiło mi się zimno. Po wyjeździe Wiktora była mowa o tym, że dorywczo do pomocy Jankowi trzeba będzie zatrudnić któregoś Misiaka. Znowu złapałam komórkę. – Jasiu! To ja, Emilka. Słuchaj, czy ty już się umawiałeś z Misiakami? Byli już w Rotmistrzówce?

– Jeszcze nie, dopiero jutro mamy układać paszę na zimę…

– Jasiu, ja cię proszę, natychmiast ich odwołaj! Nie mają prawa zbliżać się do Rotmistrzówki! My ci pomożemy, Lula i ja. Damy sobie radę sami. Tylko ich natychmiast odwołaj!

– Dobrze, ale co się stało?

– Leszek, wiesz, mój były…

– Wiem. Co Leszek?

– Groził, że coś zrobi koniom, mówił o Latawcu. Jasiu, ja cię proszę!

– Dobrze, rozumiem, nie martw się. Zaraz ich złapię i unieważnię nasze plany. Kiedy wracasz?

– Niedługo. Chyba jeszcze zajadę na policję, tak mi radzą chłopaki tutaj…

– Bardzo rozsądnie. Czekamy na ciebie. Trzymaj się, dzielna Emilko.

Kochany Janeczek. Nie gada po próżnicy, wie, co jest ważne, reaguje natychmiast i prawidłowo. Czy ta Lula jest nieprzytomna? Z drugiej strony, może jemu się odwróciło pod wpływem studentek? I teraz będzie szukał młodszej? Ależ się porobiło. Muszę nią chyba jakoś potrząsnąć.

– W porządku?

– W porządku, Tadziu. To ja chyba będę wracać. Nie wiem, na którą policję jechać, tu, czy w Karpaczu? Jak myślicie?

– Chyba w Karpaczu… bliżej ciebie, to znaczy twojego obecnego miejsca zamieszkania…

– Albo w Jeleniej Górze – dodał Rafał. – Tam jest jakaś ważniejsza policja, kiedyś była wojewódzka.

– To ja już pojadę – westchnęłam. Taki był miły dzień i diabli wzięli wszystko… – A prawda, co z tym waszym świadkowaniem? Bo chyba naprawdę byłoby dobrze, żeby ktoś poświadczył, że on mi groził…

– Pojedziemy z tobą – zadecydował Tadzio bez namysłu. – Za tobą. Przejedziemy się motorkiem. Miał być jeszcze dzisiaj na terapii Marcin Grabowski, pamiętasz go? Ale jak byłem po piwo, to dzwoniła jego mama, że jest przeziębiony i leży w łóżku. Mamy czas. Patrzcie, jak to dobrze, że nie wypiliśmy tego piwa.

Dostrzegłam pewną możliwość i postanowiłam ją wykorzystać.

– A może by któryś z was pojechał moim samochodem? Bo ja – zaszemrałam, starając się, żeby to wypadło bezradnie – tak się jakoś głupio poczułam, to chyba przez te emocje…