– Nie zamierzam się wypierać – powiedziałam. – A te twoje, babciu, to któreś z tych, co tu występowały?
– Jak najbardziej – szeryf odsunął firankę w oknie, przy którym staliśmy i zobaczyłam przywiązanego do barierki sympatycznego kasztana, który z zainteresowaniem strzygł uszami, pożerając jednocześnie kawałki marchewki podawanej mu przez jakiegoś dzieciaka. – To mój koń, to znaczy ten, na którym ja jeździłem. Cztery lata. Nazywa się Latawiec. Wałach, naturalnie. A jego starsza o rok siostra, Lola, to klacz naszych bandytów.
– Gniada – wtrąciłam. – Zauważyłam, bardzo ładna.
– Ale Latawiec się pani spodobał, widzę. Będziecie mieli z nich pociechę, z obydwu. Nadają się dla turystów. Nie wystraszą się byle czego. Spokojne i łagodne.
– Tu raczej nie miały lekkiego życia – skonstatowałam. – Te wszystkie strzelaniny, napady…
– Ale i pokowboić na nich można – uśmiechnął się szeryf. – Jak kto umie jeździć, oczywiście…
Nie wytrzymałam, wyszłam na ganek, pogadać z Latawcem.
– Cześć, mały – powiedziałam do niego cicho, a on odwrócił do mnie łeb i spojrzał na mnie ciekawie. – Będziemy przyjaciółmi, jak myślisz?
Zbliżył nos do mojej głowy i zrzucił z niej mój nowy stetson, po czym złapał mnie wargami za włosy i zaraz wypluł, widząc, że się tego zjeść nie da. Pogłaskałam aksamitne nozdrze.
– Nie mam nic dla ciebie, koniku. Nie spodziewałam się, że cię spotkam. Czekaj, może jednak…
Pogrzebałam w kieszeni i znalazłam dwa herbatniki w pogniecionej folii. Latawiec zjadł obydwa i ufnie złożył wielki łeb na moim ramieniu. Nie wytrzymałam i pocałowałam pachnący nochal.
– Podbiła pani jego serce – zaśmiał się szeryf, który wraz z babcią również wyszedł na ganek. – Wprawdzie to już nie ogier, ale wciąż prawdziwy mężczyzna, lubi piękne kobiety.
– Ja go też lubię – powiedziałam z przekonaniem, bo tak jak trafia się miłość do człowieka od pierwszego wejrzenia, tak najwyraźniej można od pierwszego wejrzenia pokochać konia. – To jest uroczy koń i ja będę na nim jeździła. A niech mi pan powie, panie szeryfie, czy on by się nadawał do hippoterapii?
– Nie znam się na hippoterapii – rzekł w zamyśleniu szeryf. – Sądzę, że tak, bo jest spokojny i cierpliwy, ale warto by pogadać z kimś, kto posiada większą wiedzę na ten temat. Nawet mam na myśli jednego konkretnego człowieka…
– Emilciu, a co ty mówisz o hippoterapii? – wtrąciła babcia, bardzo zaciekawiona. – Nie mieliśmy tego w planie… To z powodu tego paskudnego Marcinka? Mówię ci, kochany Zimmerze, ciesz się, że nie spotkałeś tego chłopca. A zwłaszcza jego matki. Nieszczęście nieszczęściem, ale charakterek… To mamuśka tak go rozbestwiła. Pewnie ma poczucie krzywdy, albo winy i sobie rekompensuje w ten sposób. Tylko że nic jej z tego nie przyjdzie, prędzej mąż ją rzuci, bo widać po nim, że już zmęczony.
– Straszne rzeczy mówisz, Stanisławo…
– Straszne, ale prawdziwe. Za stara jestem, żeby owijać w bawełnę. Jak ktoś jest w porządku, to mówię o nim, że jest w porządku. A jak ktoś ma kurzy móżdżek, nawet z tytułem naukowym, to nazywam zjawisko kurzym móżdżkiem. Nie dosyć, że chłopak kaleka, to jeszcze matka go kompletnie ubezwłasnowolnia. Ale z tą hippoterapią… może to i nie najgorszy pomysł…
– Pod warunkiem, że nie będziecie tego robili charytatywnie – zauważył szeryf podejrzanie łagodnym głosem.
– To na razie tylko taka bardzo luźna idea – wytłumaczyłam. – A swoją drogą, kto to jest ten fachowiec, o którym pan mówił?
– Było dwóch takich w Książu, pracowali w stadzie, a oprócz tego prowadzili hippoterapię w prywatnym ośrodku. Starszy, z tego, co wiem, wyjechał do Janowa Podlaskiego, młodszy chyba jest w Książu. Nazywa się Tadeusz Leszczyński…
– Jak? – przerwałam zdumiona. – Leszczyński? Tadeusz?
– No tak – powiedział zdziwiony nieco moim wybuchem szeryf. – Poznałem go osobiście. Bardzo sensowny człowiek.
Jeżeli to mój Tadzio z roku, to pewnie, że sensowny!
– W moim wieku, mały, łysy i z krzywymi nogami?
– W pani wieku… bo ja wiem? No, może. Mały, łysy i krzywonogi, to by się zgadzało. Zootechnik, po studiach. Tyle o nim wiem. Zna go pani?
– On za mnie krowy doił na praktykach, panie szeryfie. Znakomity człowiek. Bardzo mądry. Bardzo kochany. Bardzo się ucieszę, jeżeli to naprawdę on. W Książu, powiada pan?
– Tak, w stadzie. Nie mam do niego telefonów, ale łatwo go pani będzie zlokalizować.
Uczucia mi wezbrały i uściskałam szeryfa oraz babcię tak gorąco, że pozlatywały nam wszystkim kapelusze.
Ustaliliśmy jeszcze, że Latawiec i jego gniada siostra Lola zostaną do Rotmistrzówki doprowadzone przez szeryfa osobiście, względnie przez jego najbardziej zaufanych kowbojów w ciągu najbliższych dwóch, trzech dni – i pożegnałyśmy westernowe miasteczko, w którym panował już wzorowy spokój (kolejny napad na bank miał się odbyć dopiero za trzy godziny).
Zapytałam babcię, jak to się stało, że szeryf ma jej konie, ale sprawa okazała się prosta jak konstrukcja cepa (jak właściwie jest skonstruowany cep?, muszę spytać Lulę). Kiedy dwa lata temu Rotmistrz już był ciężko chory i nie wiadomo było, jak się sprawy potoczą, obaj panowie ustalili, że dopóki babcia nie stanie na nogach (o ile stanie), Lola i Latawiec pójdą do szeryfa niejako na przechowanie. Będą miały wikt i opierunek, i wszystkie wygody w zamian za pracę w miasteczku, czyli te wszystkie kowbojskie jasełka. Babcia zastrzegła tylko, że mają jeździć na sportowych wędzidłach, nie na westernowych, które są bardziej brutalne. Nie było z tym problemu, bo nie były przewidziane do pokazów „western i rodeo”, tam są specjalne konie, a te babcine miały tylko grać w widowiskach. W razie gdyby babci nie udało się utrzymać domu i stajni, szeryf miał jej oba konie spłacić. Gdyby natomiast wyszła na prostą, konie miały być zwrócone, bez żadnych zobowiązań z którejkolwiek strony. Babcia wyszła, więc konie wracają.
I nie spisywali żadnych umów, żadnych kwitów, wszystko na słowo…
Ho, ho.
Ależ nam się stajnia ładnie wzbogaciła! Chociaż nie wiem, czy Emilka pozwoli komukolwiek dosiadać Latawca, bo się w nim zakochała prawdziwą miłością, jak mawiała moja ciocia Maniusia. Z trudem tylko można ją wyciągnąć ze stajni. O ile na nim aktualnie nie jeździ. Pierwszy raz naprawdę pokazała, co potrafi. Siedzi w siodle jak rasowy kowboj, wodze trzyma nonszalancko, odmawia zakładania toczka, natomiast nie rozstaje się (na szczęście tylko kiedy dosiada swojego ukochanego konika) z ogromnym czarnym kapeluchem. Próbowała nawet skoków, co prawda przez niższe przeszkody, które babcia ma rozstawione na stałe na łączce za domem – ale to i tak nadzwyczajne, skoro od dwóch czy trzech lat nie trenowała.
Pytałam ją, dlaczego nie jeździła wcześniej, ale tylko prychnęła. Rzeczywiście, nie bardzo było na czym, skoro tę niby jej Bibułę właściwie ja zaanektowałam, a co to za jazda na Myszy… Ale jednak myślę, że to wykręty, bo kiedy chłopy chciały jeździć, to jeździły. I nawet Kajtek nieźle już sobie radzi. Ba – widziałam już Jagódkę na Myszy, oczywiście Janek trzymał ją na lonży. Ani Wiktorowi, ani Ewie nie przyszło do głowy, że mogliby nauczyć dziecko jazdy konnej. Ewa chyba nawet nie wiedziała, że Janek uczy Jagódkę. To i lepiej, bo mogłaby protestować w imię nie wiadomo czego.
Czy ja nie jestem dla niej ździebko niesprawiedliwa?
A Wiktor ostatnio w ogóle zapomniał, że istnieją konie – chyba że stanowią element dekoracyjny przestrzeni albo zgoła model dla jego świeżo odrodzonej pasji malarskiej. Wczoraj byłam świadkiem, jak wykańczał bardzo udany portret Bibułki, która jest śliczną dziewczynką i której urodę warto było, doprawdy, uwiecznić. Uwiecznił ją Wiktor półprofilem, stojącą na babcinej łące, na tle ogrodzenia z drągów. Prawą przednią nogę miała lekko uniesioną, a spod kopyta – jak Boga kocham! – wysuwało się coś jakby rolka papieru toaletowego, zdeptana i zmiażdżona. Nie wiem, co będzie, kiedy Ewa zobaczy to – prawie realistyczne – dzieło swego utalentowanego małżonka!
Sprawa galerii posuwa się naprzód o tyle, że Wiktor i ksiądz ponawieszali gdzie się dało dwadzieścia, albo i więcej obrazów i uznali, że to już. Nawet to nieźle wygląda. Nowoczesna sztuka w staroświeckim otoczeniu.
Teraz tylko marketing i reklama. Potrzebni nam są dziennikarze, najlepiej telewizyjni, ale jak do nich dotrzeć? Może Olga pomoże, na pewno kogoś odpowiedniego zna.
Kirysek przedłużył sobie pobyt. Powiedział, że jest mu u nas tak dobrze, że wyda wszystkie oszczędności i nawet popadnie w długi, ale nie ruszy się stąd do końca wakacji.
Albo do końca pieniędzy…
Grabowscy jakoś się zaaklimatyzowali i nawet pani Mirella (dla babci konsekwentnie Mirabella, a słyszałam, jak Kajtek z Jagódką nazywali ją między sobą Panią Śliwką) przestała robić awantury. Bogusia gania z naszymi dziećmi – na naukę konnej jazdy matka jej, niestety, nie pozwoliła, a szkoda. Marcin jakby mniej terroryzuje rodziców, poprawia mu się charakter zwłaszcza wtedy, kiedy matka pozwala mu oddalić się od siebie. Oczywiście, w wózku, popychanym przez niezawodnego Kajtusia.
Może to u Pudełków rodzinne, po mieczu przechodzi ta niezawodność?
O, widzę przez okno, że Emilka wraca z jazdy. Znowu gdzieś samotnie jeździła po lesie. Przestrzegałam ją, że to Park Narodowy i że w końcu ktoś ją dopadnie i będzie płaciła mandat, ale odparła mi lekceważąco, że Park zaczyna się wyżej, a co do lasu, to ma się znajomości w leśnictwie…
No, rzeczywiście, jakoś nie widzę możliwości, żeby Krzysztof kazał Emilce płacić mandat.
Za to chyba już wiem, dlaczego Latawiec nazywa się Latawiec. I to nie ma nic wspólnego z zasadą pierwszej litery imienia matki (która zresztą była Latawica). Latawiec otóż ma jedną nogę białą. Trochę to śmiesznie wygląda, bo cały dość równy kasztan, a tu biała noga. I ja tak sobie myślę, że jak on się urodził, to komuś przypomniał się Farys Mickiewicza. Pędź, latawcze białonogi, wichry z drogi, coś tam z drogi… Nie pamiętam szczegółów. No i konik został nazwany Latawcem.
A jeżeli to nawet nie jest prawda, to ładnie wymyśliłam. Se non e vero, e ben trovato , jak mawiali starożytni Rzymianie.