Lula

Wiktor oszalał na punkcie galerii. Ksiądz Paweł przybiega do Rotmistrzówki co godzina, prawdopodobnie zaniedbując obowiązki służbowe i duszyczki swoich dzieci, którym wpaja prawidła wiary i katechizmu. Chociaż może nie teraz, są wakacje.

W każdym razie obaj biegają jak szaleni po domu i tworzą coraz to nowe i przeważnie diametralnie różne projekty. Zapewne pierwszą ofiarą ich pomysłowości padnie salon. Próbowali mnie wciągnąć do tej twórczej działalności, ale ja na razie jestem zajęta prozaicznym gotowaniem obiadu dla letników i domowników, żeby z głodu nie pomarli.

Po mojej przygodzie z Chełmońskim i Stachiewiczem nie jestem już pewna własnych kwalifikacji do pomocy przy prowadzeniu galerii…

Ewa na temat galerii milczy jak zaklęta, albo syczy coś o klozetowej bizneswoman i jej kampanii reklamowej. Którą Wiktor już całkowicie sobie chyba odpuścił.

Emilka

Babcia znowu dała ognia! Ta staruszka mnie zadziwia.

Każdego ranka zresztą mnie zadziwia, mniej więcej od tygodnia, bo od tygodnia każdego ranka towarzyszy Luli w jej konnych przejażdżkach! Lula na Bibułce, a babcia na statecznej Myszy. Obie godne i piękne, w przepisowych strojach do konnej jazdy. Babcia ma taki pocieszny żakiet z cylinderkiem zamiast toczka! Uważam, że stanowią wspaniały chwyt marketingowy. Nie ma człowieka, który by się za nimi nie obejrzał, kiedy przejeżdżają przez wieś, albo przez inne uczęszczane tereny. Ksiądz Paweł sfotografował je chyba z osiemset razy.

Dzisiaj po południu babcia zażądała samochodu, bo ma interes w okolicy i trzeba ją gdzieś zawieźć. Wiktor, oczywiście, ganiał ze swoim księdzem artystą, Janek pojechał po zakupy, a ja miałam wolne ręce, więc chętnie się zgłosiłam. Dzieci, oczywiście, darły dzioby, żeby jechać z nami, ale babcia stanowczym tonem nakazała im pozostanie w domu. Będą za to miały niespodziankę, obiecała uroczyście. Marudziły, ale poszły sobie. Zdaje się, że wciągnęły tę biedną, nikomu niepotrzebną Bogusię do swoich niecnych sprawek (podkradają truskawki sąsiadom, bo naszych było mało i już się skończyły).

Babcia kazała się wieźć nawet niedaleko, pod Ściegny, i tu od razu dostałam pierwszego szoku, bo okazało się, że jest tam regularne miasteczko z Dzikiego Zachodu – z drewnianymi ulicami, domami, bankiem, hotelem i saloonem! Po miasteczku pętały się – oprócz, oczywiście, tłumu turystów – różne malownicze postacie, obdarci poszukiwacze złota, stateczni obywatele, kowboje przywiązujący konie do poręczy specjalnie ustawionych koło domów – istna scenografia do „Rio Bravo”, ukochanego filmu moich rodziców! Zostawiłyśmy samochód na parkingu, kupiłyśmy bilety i weszłyśmy na teren miasteczka. Uważałam, że powinnyśmy były jednak zabrać dzieci, miałyby mnóstwo radości, ale babcia oświadczyła, że jeszcze nieraz tu przyjadą, a ona chce kogoś spotkać i niepotrzebne jej dzieciaki, które głowę będą zawracać… ach, nieważne komu, niemniej już ona wie, że wlazłyby mu na łeb.

– Ale komu, babciu?

– Zaraz zobaczysz, Emilciu. – Była tajemnicza i bardzo czegoś zadowolona. – Na razie ćwicz się, dziecko, w cierpliwości, to cnota, której nie masz w nadmiarze.

Odezwała się cierpliwa starowinka!

Postanowiłam więc czekać i nie zawracać sobie głowy babcią, za to postrzelać z łuku do tarczy, przy której pykał fajkę znudzony Indianin. Zapewne wódz plemienia, bo w dużym pióropuszu na głowie.

Wódz pokazał mi, co mam robić, ale zanim wypuściłam pierwszą strzałę, usłyszałam huk, jakieś krzyki i coś się wokół mnie zakotłowało. Mój wódz złapał się za pierś i padł jak długi.

– Co się stało?

Byłam kompletnie zaskoczona, ale wódz otworzył jedno oko, uśmiechnął się i wyjaśnił spokojnie:

– O tej porze mamy zawsze napad na bank. Zastrzelił mnie przy okazji, parszywa blada twarz.

Powiedziawszy to, wódz wywrócił artystycznie oczy białkami do góry i odszedł do Krainy Wiecznych Łowów, dokąd zapewne wezwał go wielki Manitou.

A strzelanina rozgorzała na dobre, do miasteczka wjechała pędem dwukonna bryka, w której siedział przystojny oficer, sądząc po ilości złota na galonach – co najmniej generał, tylko nie wiedziałam, Jankesów, czy armii Południa. Generał strzelał jak szalony z rewolwerów trzymanych w obu rękach, po małej chwili jednak i on padł jak ścięta lilia. Oberwał również żołnierz powożący bryczką, ale przytomnie zahamował konie, zanim zdecydował się paść na posterunku. Udało mi się zauważyć, że główna kotłowanina rozgrywa się w okolicy banku, z którego wypadli dwaj faceci z twarzami zasłoniętymi chustkami i z pokaźnymi workami w rękach. Symbol dolara na workach był wielki i wyraźny. Bandyci już zabierali się wsiadać na konie, które trzymał dla nich jakiś ostrzeliwujący się koleżka (to on ubił mojego wodza), kiedy rozległy się kolejne strzały i na pryncypialny plac miasteczka wpadli wyciągniętym galopem trzej jeźdźcy, najwyraźniej ci dobrzy, bo jeden miał gwiazdę szeryfa, a wszyscy walili ze swoich rewolwerów do rzezimieszków z workami.

Bardzo realistycznie to wyglądało i byłam naprawdę zachwycona. Trzej bandyci, acz próbujący strzelać, szybko dostali za swoje i padli jak muchy. Szeryf i jego chłopcy podeszli do nich, nonszalancko podjęli z ziemi worki z pieniędzmi i oddali je człowieczkowi w zarękawkach, który ostrożnie wyszedł z banku. Myślałam, że to już koniec cyrku, ale jeszcze od jednego z domów oderwała się mała grupka, dwaj panowie i kobieta z charakterystyczną torbą w dłoni.

– Doktor Quinn, doktor Quinn – przebiegło przez zapatrzoną gawiedź.

Mniemana doktor Quinn podeszła do jednego z zabitych, wzięła go za rękę, po czym wypuściła tę rękę z wyrazem lekkiego obrzydzenia na twarzy. Coś powiedziała wytwornemu mężczyźnie, który jej towarzyszył.

– Co to za jeden? – spytałam mojego nieżywego wodza.

– Sędzia pokoju – mruknął. – A pani doktor musi stwierdzić zgon całego towarzystwa, w tym mój. Przepraszam – dodał i znowu zastygł.

Pani doktor wypełniła swoją powinność w obecności sędziego pokoju. Trzeci człowiek, który z nimi szedł, okazał się przedsiębiorcą pogrzebowym. Skrupulatnie wymierzył wszystkich nieboszczyków za pomocą sznurka, na którym zawiązywał węzełki.

Wreszcie widowisko się skończyło i nieboszczycy ożyli. Cudownie wskrzeszony wódz przystąpił do pełnienia obowiązków, czyli nadzorowania mojego strzelania z łuku.

Wypuściłam trzy strzały poza tarczę, co było sztuką, bo tarcza miała rozmiary małego stadionu, pożegnałam mile wodza i poszłam szukać babci.

Nieomylny instynkt zawiódł mnie do saloonu. Babcia stała przy barze w towarzystwie szeryfa, na głowie miała nowiutki, czarny kapelusz typu stetson, a w ręce kieliszek brandy.

– O, jesteś, Emilciu – ucieszyła się na mój widok. – Przedstawiam ci pana Zimmera, szeryfa tego pięknego miasteczka. To jest Emilka, o której właśnie ci mówiłam, mój drogi.

– Bardzo mi miło – powiedział szeryf głębokim basem. – Jak się pani u nas podoba?

– Super – powiedziałam absolutnie szczerze. – Czy ja mogę dostać taki kapelusz jak babcia?

– Dziewczyny, dajcie mi jeszcze jeden kapelusz – zawołał szeryf do obsługujących panienek, ubranych klasycznie, jak na panienki z saloonu przystało. Jedna z nich sięgnęła na półkę i podała mi czarny stetson, zdejmując z niego karteczkę z ceną. Zorientowałam się, że te kapelusze są do kupienia, zrobiło mi się głupio i chciałam zapłacić, ale szeryf machnął ręką i nie pozwolił panience wziąć ode mnie ani grosza.

– Przyjaciele pani rotmistrzowej – zagrzmiał – a zwłaszcza przyjaciółki, a już na pewno takie przyjaciółki, które jeżdżą konno, bo tu mi nasza droga Stanisława mówi, że pani jeździ… takie otóż osoby są u nas traktowane z najwyższą atencją i miło mi będzie, jeśli pani przyjmie ode mnie ten drobiazg na początek pięknej przyjaźni.

Podziękowałam gorąco.

– Tym bardziej się z niego cieszę – powiedziałam – że w odróżnieniu od moich przyjaciół nie reprezentuję ułańskiej frakcji jeździeckiej, tylko właśnie kowbojską.

Pokrótce opowiedziałam szeryfowi o naszych kowbojskich wyczynach w Akajocie. Ucieszył się i zaproponował mi w ramach zabawy, ewentualnie za pieniądze (ale małe – zastrzegł od razu) udział w jakimś widowisku. Może w napadzie na bank, a może coś się wymyśli specjalnie pod jeżdżącą kobietę…

– Mogę być Annie z „Rekordu Annie” – zaproponowałam, bo mi się przypomniał taki western nakręcony ze sto lat przed moim urodzeniem. Tata mnie kiedyś na niego zabrał do DKF-u.

Szeryf aż pokraśniał z zadowolenia, że znam się na starych westernach, które są jego miłością pierwszą, ale babcia zaprotestowała.

– Ona nie może być Annie – powiedziała stanowczo. – Pamiętasz, jak Annie umiała strzelać? Emilcia też dzisiaj strzelała i wiemy, co potrafi…

A to ci babcia donosicielka. Swoją drogą, jak jej się udało zauważyć moje próby z łukiem, skoro w tym czasie popijała brandy z szeryfem w saloonie? Szeryf był jednak w nastroju łagodnym i tolerancyjnym.

– Ależ pani Emilka nie będzie strzelała z łuku, tylko z colta albo ze sztucera – rzekł pobłażliwie. – Mały koniaczek, pani Emilko? Albo może piwo?

– Nie mogę, niestety – odmówiłam z żalem. – Jestem babcinym kierowcą. Colę poproszę.

– Właśnie – podjęła babcia. – Emilka mnie tu do ciebie uprzejmie dowiozła, bo muszę ci coś zakomunikować. Pewnie się zresztą domyślasz, po co przyjeżdżam…

– Nie tylko zawiadomić mnie, że ci się poprawiło, droga Stasiu, co mnie zresztą bardzo cieszy… Cóż, są do twojej dyspozycji. Możesz je zabrać w każdej chwili.

– A może dla ciebie to będzie kłopot – zatroskała się nagle babcia, podczas gdy ja usiłowałam zgadnąć, o czym też oni mówią.

– Żaden kłopot – zapewnił szeryf. – Mnie też się ostatnio poprawiło i na dniach będę kupował dwa trzylatki ze stada w Książu. Właściwie już je kupiłem, tylko muszą do mnie dojechać.

Ach, trzylatki! Konie! Dlatego babcia przy zliczaniu majątku mówiła o czterech koniach, nie o dwóch!

– Patrz, Zimmerze, jak jej się oczy zaświeciły – powiedziała babcia, pokazując na mnie suchym paluszkiem. – Koniara z naszej Emilki, koniara. Nie wyprze się.