Emilka

Goście walą gromadnie… To znaczy jeszcze niezupełnie walą, ale już się zapowiedzieli. Jacyś Niemcy. Zdaje się, że znajomi tego starego Krzyżaka, któremu tak się u nas podobało. Austriacko-niemiecka babcia i wnuczek. Wnuczek raczej spory, bo z narzeczoną. Babcia na wózku. Czyżby Rotmistrzówka z ośrodka jeździeckiego miała się przeistoczyć w sanatorium dla niepełnosprawnych??? I gdzie my ją umieścimy? Dla gości miało być piętro!

W razie potrzeby poświęci się, oczywiście, nie kto inny, tylko Janek Pudełko.

Pudełko moje ulubione wyraźnie odżyło – już nie jest taki ponury od środka jak w początkach naszej znajomości. Czasem nawet uśmiecha się sam z siebie. Cieszę się, bo to naprawdę świetny gość, ten nasz Jaś.

A propos świetny gość, to muszę wybrać się do Książa i sprawdzić, czy ten mały, łysy i krzywonogi, o którym mówił szeryf, to naprawdę mój osobisty Tadzio Leszczyński.

A ta leciwa Niemkini to nie będzie przypadkiem była marysińska baronowa???

Lula

Czyżby pomysł z galerią był strzałem w dziesiątkę? Olga przywiozła do nas dwójkę swoich znajomych – pani jest dziennikarką z Jeleniej Góry, a pan dziennikarzem telewizji Wrocław. Oboje bardzo się zainteresowali, pani narobiła notatek i obiecała, że w najbliższym wydaniu weekendowym zamieści duży materiał na nasz temat. Ksiądz Paweł dał jej trochę zdjęć, żeby mogła ten materiał zilustrować. Człowiek z telewizji nie miał czym pracować – tak się wyraził, ale zapowiedział, że niebawem wróci tu z ekipą filmową.

Jesteśmy bardzo podekscytowani gośćmi z Austrii, którzy mają się pojawić lada dzień. Jak nam się z nimi ułoży? Bo przecież zupełnie czym innym jest nakarmienie wycieczki, a czym innym pobyt starszej pani – i to na wózku inwalidzkim! – całe dwa tygodnie. A jeśli jej się spodoba, to i dłużej. Czy ten jej wnuk nie musi pracować? I jeszcze jakaś narzeczona… Jak my ich rozmieścimy? Chyba każde w osobnym pokoju, ale skoro starsza pani jest inwalidką, to trzeba będzie wykwaterować Janka, bo musi być na dole, i Kajtka, bo ten wnuk musi się nią pewnie opiekować, z kolei wnuk pewnie będzie chciał koło narzeczonej…

Poradzimy sobie. Niech się tylko pokażą, zobaczymy, co z nich za ludzie.

Emilka

Jest Tadzio! Wiedziałam! Czuło serce moje, że to on, bo drugiego takiego nie ma na całym świecie. Nie rozumiem tylko, dlaczego Bozia w takim stopniu poskąpiła mu urody, złośliwość jakaś tu miała miejsce czy co?

Przyjechałam do tego Książa jak prosta turystka, zaparkowałam na ogólnym parkingu, takim wielgachnym i poszłam do stada spacerkiem. Bardzo tam ładnie, piękny park i w ogóle hoho. Właśnie zastanawiałam się, gdzie tego Tadzia szukać i jak o niego pytać, kiedy minęły mnie trzy konie wielkiej piękności, bardzo wycackane, dosiadane przez jakichś strasznych patałachów, co to nawet w siodle nie potrafią prosto się trzymać. Pewnie płatni jeźdźcy. A za nimi na potężnym karym konisku facet niewielki, za to postawą mogący zadowolić nawet najbardziej wymagającego rotmistrza. Poznałam go natychmiast.

– Tadziu!!! – wrzasnęłam z uciechy, aż ten jego kary stanął na tylnych nogach. Tadzio obejrzał się, bo już mnie wymijał, ściągnął tego swojego wierzchowca i wstrzymał wycieczkę patałachów.

– Emilka? Nie wierzę! To naprawdę ty, Emilko?

– Ja, jak nie wiem co – odparłam radośnie. – Złaź, Tadziu, z tej wieży, bo ci się muszę rzucić na szyję!

Tadzio nigdy nie zaniedbywał rzucania się na szyje koleżanek z roku, więc zeskoczył z siodła – bardzo zgrabnie – i wyściskał mnie serdecznie. Patałachy przyglądały się z wysokości swoich koni z dezaprobatą. Pewnie prywatne życie instruktorów uważały za skandal. Przynajmniej w trakcie prowadzenia jazdy.

– Pięknie wyglądasz, Emilko. Jak zwykle zresztą. Słuchaj, musisz mi wszystko opowiedzieć, za pół godziny będę wolny, tylko skończę tę jazdę. Nie, za godzinę. Nie uciekniesz mi? Może pójdziesz przez ten czas obejrzeć nasze konie?

– Nie, Tadziu. Pójdę sobie do tego dużego zamku, podobno on jest w porządku. Tam jest jakaś kawiarenka?

– Coś tam chyba jest, widziałem na tarasie parasole. Będziesz na mnie czekać pod parasolem?

Obiecałam, że będę i ucieszony Tadzio wskoczył na swojego dwupiętrowego ogiera – bo jeszcze zdążył mnie zawiadomić, że to ogier, folblut pod tytułem Milord. Bardzo stosownie dla anglika. Lordzisko łypało na mnie podejrzliwie, może spodziewało się, że znowu narobię hałasu. Nie narobiłam, więc odwróciło się godnie i odkłusowało z Tadziem na grzbiecie, obelżywie zamiatając ogonem w moją stronę. Patałachy też próbowały odkłusować, ale wyglądało to raczej pociesznie.

Zamek bardzo mi się spodobał, tylko, niestety, widać było, że nie bardzo jest go za co remontować i utrzymać. No cóż, duży kaliber. Same cudowne tarasy z ogrodami wymagają zapewne potwornych pieniędzy.

Kiedy dotarłam pod parasole, Tadzio już tam był. Zdążył się przebrać (bo jeździł w eleganckim fraczku, pewnie za to patałachy ekstra zapłaciły) i rąbnąć z jakiegoś klombu przepiękną czerwoną różę wielkości średniej kapusty. Wręczył mi ją uroczyście i znowu mnie wyściskał.

– Mister Lincoln , co? – Obejrzałam aksamitną piękność, pachnącą upojnie.

– Nie mam pojęcia. Ja się nie znam na kwiatkach, tylko na zwierzakach. – Tadzio promieniał. – Skąd się tu wzięłaś, opowiadaj. Kiedy wyjeżdżałem ze Szczecina, miałaś tam już jakieś ustabilizowane życie…

Opowiedziałam mu wszystko, a on, mój kochany przyjaciel, na przemian za głowę się łapał i wydawał okrzyki pełne zgrozy, które stopniowo przeszły w pomruki aprobaty.

– Dzielna dziewczynka – pochwalił mnie w końcu. – A ten twój… były, nie odezwał się już więcej?

– Na szczęście nie. Ale wiesz, Tadziu, ja wciąż się boję.

– Nie bój się. Nie można żyć w strachu, bo od tego przestaje się myśleć. Jeśli on się jakoś objawi, będziesz się martwiła. A właściwie nie, będziesz myślała, jak zaradzić. Wiesz, że w razie czego możesz na mnie krzyknąć, a ja przylecę natychmiast.

– Wiem. Tylko że narkotykowy gangster niewiele ma wspólnego z wydojeniem krowy…

Spojrzeliśmy na siebie i parsknęliśmy śmiechem. Te krowy!

– Teraz ty mi powiedz, co tu robisz.

– Różne rzeczy. Zaczepiłem się w stadzie, ale mam jeszcze rozmaite boki, widziałaś, jazdy prowadzę dla różnych nieumiejków, zabawiam się w hippoterapię u jednej niesympatycznej pani…

– Hippoterapię! Właśnie, o tym też chciałam z tobą porozmawiać!

– To ty mnie nie spotkałaś przypadkiem?

– A skąd, ja tu przyjechałam specjalnie, żeby ciebie znaleźć!

– Nie mów…

Jak Boga kocham, Tadzio pokraśniał na obliczu!

– Naprawdę – powiedziałam szybko. – Dowiedziałam się, że tu jesteś, od szeryfa z miasteczka westernowego w Ściegnach, wiesz, koło Karpacza. Przypadkiem. Też go pytałam o hippoterapię. Mówił mi o was, to znaczy o tobie i o jakimś twoim koledze, tylko wspominał coś, że ten twój kolega wyjechał… nie pamiętam gdzie, też do jakichś koni.

– Do Janowa Podlaskiego. Owszem, wyjechał, ale wrócił. Miał tam jakieś sprawy rodzinne. Poznasz go. Bo rozumiem, że wpadniesz do nas na obiad. Pewnie będzie odgrzewana kiełbasa, dzisiaj Rafał gotuje.

– Mieszkacie razem?

– Niezupełnie razem, ale w jednym domu. A ponieważ zaprzyjaźniliśmy się, z czasem stał się to trochę taki męski kołchoz.

– Nie macie żon?

– Ja? Żartujesz. Przecież ja jeszcze wciąż leczę serce złamane przez ciebie!

Śmiał się, ale oczka mu latały. Hoho, czyżby Tadzinek naprawdę kochał się we mnie? I te krowy to nie był czysty altruizm?

– Aon?

– Rafał? Miał życie osobiste, które mu się jakoś tam rozleciało, nie pytaj mnie jak, bo to jego życie; a za moich czasów miewał jakieś panie, o ile wiem, ale one nie były na stałe. I żadna się przy nim nie utrzymała.

– Ma kiepski charakter?

– Co ty się tak o niego dopytujesz? Będę zazdrosny. Właściwie chyba nie powinienem ci go pokazywać, bo jest przystojniejszy ode mnie…

– Ale krów za mnie nie doił! To co, idziemy na tę kiełbasę?

– Idziemy. Tylko do niego zadzwonię, żeby szoku nie dostał i żebyś go nie zastała w gaciach, bo by się potem wstydził…

Wyjął komórkę.

– Halo, Rafał, jesteś w domu? Bardzo dobrze. Robisz obiad? Naprawdę? To korzystnie. Prowadzę gościa. Zobaczysz. Z mojej uczelni, a nawet z mojego roku, tylko nie z zootechniki, a od kwiatków. Tak, dziewczyna. Włóż świeży podkoszulek. Na razie.

– Wy tak we dwóch prowadzicie ten ośrodek z hippoterapią? – zapytałam, wstając od stolika.

– Niezupełnie. Pracujemy w ośrodku jeździeckim, prywatnym, u jednej takiej strasznej baby, jako instruktorzy jazdy. I tam mamy, powiedzmy… wątek hippoterapeutyczny. Ona się zajmuje reklamą i marketingiem, jeździ też, owszem, nawet bardzo dobrze, ale te zajęcia rehabilitacyjne sobie odpuszcza. Mówi, że nie może patrzeć, jak męczymy dzieci.

– A czemu mówisz, że jest straszna? Z urody?

– Nie, z urody to nawet niczego, tylko charakter ma jak cyborg. Nie rozumiem, jakim cudem zajęła się zwierzętami. Bo konie to przecież zwierzęta, tak mi mówi moje wyższe wykształcenie. A ona jest maszyną do liczenia. Zdziera z tych ludków straszne pieniądze. Oni płacą, bo sami widzą, że to dzieciom pomaga.

– Jakim dzieciom? Z porażeniem mózgowym?

– Też. Dlaczego pytasz? Interesuje cię porażenie mózgowe?

– Mamy u siebie rodzinę z takim dzieckiem. Myślałam, że może by mu dobrze zrobiła taka rehabilitacja z koniem. Bo na razie stosujemy u niego tylko szajboterapię, to znaczy ścisły kontakt z naszymi dziećmi, mówiłam ci, z Kajtkiem i Jagódką, no i z naszymi walniętymi psami. Pomaga, przynajmniej na charakter.

– Oczywiście, że pomaga. Jeżeli te twoje dzieci nie traktują go jak śmierdzące jajko, które trzeba obchodzić z daleka, żeby się nie stłukło…

– Przeciwnie. Widziałam, jak wyciągnęły go z wózka i tarzali się razem po trawie. Gdyby to zobaczyła jego matka, pewnie zaskarżyłaby nas do sądu.