Ten dziennikarz, którego zresztą Emilka zabrała na małą jazdę (dała mu spokojną Lolę, żeby mu się aby nic nie stało), obiecuje, że spróbuje umieścić materiał w ogólnopolskich wiadomościach, albo w Teleekspresie. Dobrze by było, bo tak naprawdę potrzebujemy reklamy.

Pojutrze przyjeżdżają Niemcy! Ta Niemka to rzeczywiście stara baronowa von Krueger, czyli dawna właścicielka Marysina. Babcia Stasia jest poważnie podekscytowana. Zapowiada, że żadnych rewizjonistycznych skłonności u gościa, nawet najbardziej honorowego, tolerować nie będzie…

Żeby nam tylko dwie babcie nie wywołały trzeciej wojny światowej…

Emilka

Tadzio i Rafał przyjechali, jak obiecali i z miejsca zostali przyjęci do rodziny. Pojawili się w porze drugiego śniadania – niestety, nie udało mi się namówić Ewy i Luli do upieczenia dla nich bułeczek – one żyją już dniem jutrzejszym, kiedy to mają się pojawić dawni właściciele Marysina i naszego domu. Bo okazało się, że to rzeczywiście sama pani baronowa (Jagódka konsekwentnie mówi: babronowa) zjeżdża do włości.

W braku bułeczek wykorzystałam jeden śmieszny przepis ze starych „Wysokich Obcasów” i osobiście upiekłam muffinki. Ludzie – takie coś mogę codziennie piec! Tylko trzeba się postarać o specjalną blachę z dołkami, bo ja używałam tysiąca małych, karbowanych foremek. Myć to świństwo potem…

Rafał zrobił piorunujące wrażenie na Ewie, widziałam to. Natomiast Tadzia natychmiast pokochali wszyscy, bo taki on już jest, ten Tadzio. Nie można go nie kochać. Na mnie chyba też Rafał robi wrażenie. Nie chciałam się do tego przyznawać, ale coś w nim jest takiego, że…

Mniejsza z tym, co w nim jest takiego.

W każdym razie natychmiast po zeżarciu trzech muffinek (czy muffinków?, czy one są chłopczykami, czy dziewczynkami, te muffinki?) poszedł oglądać nasze konie. I Latawca, i jego siostrę uznał za nadające się do hippoterapii – to na wypadek, gdybyśmy się jednak zdecydowali – powiedział. Mysza jest za stara – powiedział, a Bibułka zanadto szurnięta. Powiedział.

Zauważyłam, że kiedy on wie, co mówi, to mówi to jakoś bardzo autorytatywnie. Ale nie z obrzydliwą pewnością siebie, tylko tak, że słuchacz od razu wie, że on ma rację. Lesław też był autorytatywny, ale u niego dochodziła jakaś taka protekcjonalność. Teraz to widzę.

A potem poszedł zaprzyjaźniać się z Marcinkiem. Rafał, oczywiście, nie Lesław. Udałam się chyłkiem za nim, żeby zobaczyć, jak paskudny Marcinek daje mu odpór, ale doznałam zaskoczenia nie lada.

Po pierwsze, Marcinek przeszedł już chyba wstępne szkolenie u Kajtka i Jagusi, nie wrzeszczał bez sensu ani się nie miotał. Po drugie – podejście, jakie zaprezentował Rafał napełniło mnie głębokim szacunkiem do niego. Znowu żadnej obrzydliwej protekcjonalności, żadnej fałszywej litości, sama rzeczowość, a jednocześnie taki jakiś rodzaj ciepła, który skłonił Marcinka do rozmowy – i to dosyć długiej, a normalnie on po pięciu minutach się męczy i zaczyna marudzić…

Ciekawe, dlaczego Rafał nie jest już lekarzem, skoro ma taki kontakt z pacjentami?

A jeszcze bardziej ciekawe – czy on to ciepło ma zarezerwowane tylko dla chorych dzieci???

Po konferencji z Marcinkiem poszedł rozmawiać z jego rodzicami, zastawiłam im specjalnie mały stolik pod starą jabłonią, żeby mogli spokojnie dojść do jakichś wniosków. Doszli. Zdaje się, że umówili się na wstępne jazdy w Książu. Jutro pojadą na rekonesans.

Ho, ho. Więc i mamę Marcinka potrafił spacyfikować! Słyszałam o zaklinaczach koni, a on się objawił jako zaklinacz…

Nie, nie powinnam być złośliwa w tym przypadku – Grabowskich dotknęło straszne nieszczęście i należy im tylko współczuć. Nie wiadomo, jak ja byłabym okropna na ich miejscu.

Ale starałabym się nie być!

Kto wie, może Pani Śliwka też się starała, tylko w końcu pękła?

Muszę być dla niej milsza. To znaczy, ja i tak jestem miła, ale będę też miła wewnętrznie.

Po obiedzie, również byle jakim (JUTRO PRZYJEŻDŻA BABRONOWA!!!), pojechaliśmy sobie we trójkę do lasu. Wzięłam tym razem Bibułkę, Rafał jechał na Latawcu, a Tadzio na Loli. Chcieli jeszcze lepiej poznać oba nasze koniki, które, być może, kiedyś będą pomagać takim Marcinkom.

Aczkolwiek nie wiem, czy się odważę…

Wiedziałam, oczywiście, że Tadzio jest świetny rajter, ale i Rafałowi nic nie brakuje. Urządziliśmy sobie małą galopadkę na zakończenie jazdy. Gdybyśmy byli bohaterami porządnego romansidła, zapewne moja Bibuła czegoś by się wystraszyła i poniosła, a Rafał by mnie ratował, po czym ja bym się osunęła w jego męskie ramiona, a on by mnie pocałował, bo by nie wytrzymał na widok mojej olśniewającej, bezbronnej urody. Niestety, głupia Bibuła była dziś jakaś niemrawa, nie zdenerwował jej nawet pętający się pod nogami Pędzel, który nie wiadomo skąd się wziął na łące pod lasem. Potem przyleciała Niupa i też usiłowała się z nami ścigać. A Bibułka nic. I oni twierdzą, że nie nadaje się do hippoterapii?

Dlaczego Rafał w ogóle nie zwraca na mnie uwagi? Czy trzeba mieć porażenie mózgowe, żeby się człowiekiem zainteresował?

Ale chyba nie czuje do mnie jakiejś specjalnej odrazy, bo kiedy, wyściskawszy solennie Tadzia, uściskałam i jego – też mnie uścisnął.

Chociaż niemrawo.

Czekaj ty, neurologu po przejściach, jeszcze wyduszę z ciebie serdeczniejsze pożegnanie.

Albo powitanie…

Lula

Przyjechali!

Emilka

Przyjechali.

Część domowników z tej przyczyny wpadła w popłoch, w tym Lula. Rozumiem to, bo jako historyczka (wprawdzie sztuczna, ale zawsze) czuje brzemię tych minionych wieków. A doprawdy – czterdzieści wieków patrzy na nas z wysokości fikuśnych loczków na głowie pani babronowej! Albo coś koło tego. Jak powiedział Napoleon. Albo ktoś inny. Sprawiła nam kilka niespodzianek. Przede wszystkim po wygrzebaniu się z mercedesa wielkości salonki kolejowej, a pomagał jej przy tym ten cały wnuk i jego narzeczona, ani jej się śniło siadać na wózek, tylko rozprostowała kruche ramionka na całą długość, przeciągnęła się jak młoda kicia i zamiast się witać, poleciała do ogrodu, gdzie dopadła starej jabłoni i – jak Boga kocham – rzuciła się jej na szyję. To znaczy jabłoń nie ma szyi, ale pani babronowa (o matko, przylepiło się do mnie, żebym tylko do niej tak nie powiedziała!) przytuliła się do niej i tak stała jakiś czas. Wszystkich nas zamurowało, a widziałam, że nasz pozytywny Janek już był gotów spieszyć z pomocą, gdyby pani starsza obaliła się ze wzruszenia przy drzewie. Mogła jej żyłka pęknąć albo co.

Nic jej nie pękło. Oderwała się od jabłoni i przydreptała do nas.

– Entschuldigung - powiedziała. – Ja przepraszam. Wzruszenie. To moje… Apfelbaum… ja sama… kedysz.

Zrozumieliśmy, że sama ją kiedyś posadziła. Babcia Stasia natychmiast się nastroszyła i widać było, że będzie bronić ziemi przed Niemkinią do ostatniej kropli krwi.

Czujny Janek zaczął gości witać płynną niemczyzną, ale pani starsza pomachała na niego niecierpliwie.

– Nie mówicz po nemiecku, ne mówicz! Ja umim po polsku, oni też. Ja wszystko rozumim, to jest Polska, my przijechali do was w goszczi, tylko ja tak bardzo chciala zobaczić moja jablonka… Ja szę nazywam Krueger, Marianne, to ode mnie ta wioska byla Mariendorf, państwo wie?

Państwo poczuło ulgę, babcia się trochę odstroszyła i wyciągnęła prawicę do sędziwej Marianny.

– Witam panią w Rotmistrzówce – powiedziała bardzo godnie. – Nazywam się Stanisława Suchowolska, a to moi przyjaciele, właściwie rodzina…

Przedstawiła nas wszystkich, a mnie się ciepło zrobiło na sercu z powodu tej rodziny. Chyba nie tylko mnie. Leciwa Marianna ściskała nam ręce po kolei i robiła wrażenie, jakby naprawdę cieszyła się, bez rewizjonistycznych podtekstów, że tu jest.

– A to jest mój wnuk – zwróciła naszą uwagę na potężnego blondasa, stojącego skromnie dwa kroki za babunią. – On jest Rupert von Krueger, bardzo porzondny szlowiek, też umi po polsku, on jest biolog, konczil Harvard, bo Oma chczala mu dacz wiksztalcenie i dala! On ma dwadżeszcia osim lat, a to jest jego narzyczona, Malwina. Malwina tyż sztudiowala w Harvard, oni szę tam poznali, ona jest Polka, tyż biolog i mówi, że będze tu robicz praca naukowa!

– Praca naukowa? – zdziwiła się babcia. – W Marysinie? Tu już jest taki jeden pan, co pracuje naukowo, ale on pisze pracę historyczną…

– Może nie całkiem w Marysinie – zaśmiała się Malwina, ukazując końskie zęby (nic na to nie poradzę, ma takie, chociaż ogólnie jest ładna… dosyć). – Interesuje mnie środowisko przyrodnicze wysokogórskich jezior, a tu można spotkać niesłychanie interesujące endemity. Pobędziemy teraz z babcią przez te dwa tygodnie, może trzy, i ja się zorientuję, jakie są możliwości zorganizowania tu obozu dla studentów.

– Harvardu? – wyrwał się zdziwiony Wiktor, który dotąd nie przemówił, pilnie przyglądając się pani babronowej.

– Nie – zaśmiała się końskozęba Malwina. – Uniwersytetu Warszawskiego. Ja tam od niedawna pracuję.

– Malwina jest doktor – poinformowała nas Marianna z widoczną dumą. – Doktor! A ma dopiero dwadżeszcza szesz lat!

– Była cudownym dzieckiem – szepnął Janek do Luli, ale Marianna usłyszała i energicznie pokiwała srebrnoblond loczkami.

– Była, była – potwierdziła radośnie. – Rupert też byl, ale jemu szę nie chczalo uczić. I prawie nie został doktorem, tylko ja mu powiedziała, że jak nie zrobi doktorat, to ja mu nie zostawię majątek. No to zrobil, ale Malwina go muszala czągnącz.

Na moje oko ta Malwina mogła Ruperta (chyba też babrona? przepraszam, barona…) zaciągnąć dowolnie daleko, nawet do profesury, albo do ołtarza, bo wyglądał na strasznie zakochanego. Patrzył na nią maślanym wzrokiem i wcale tego nie krył. A na niej jakby to nie robiło wielkiego wrażenia. Chłodny z niej typek. Coś jak nasza Ewa.

Staliśmy tak cały czas na dworze i nikt nie kwapił się do wejścia. Ostatecznie udało się Jankowi wepchnąć całe towarzystwo do domu. Rupert dotąd nie pisnął nawet słowa. Rozmieściliśmy ich w pokojach na dole, oczywiście Pudełki musiały się wynieść ze swojego lokum, ale nie miały za złe, bo poczciwe są te nasze Pudełki. Daliśmy im trochę czasu na ochłonięcie (Niemcom, nie Pudełkom) i odświeżenie się po podróży, i zapowiedzieliśmy obiad za dwie godziny.