Komórka znowu mi zadzwoniła, ale wyłączyłam ją natychmiast, nie patrząc, kto dzwoni. Mogła mi paść bateria.

– Emilko, posłuchaj mnie spokojnie.

Kolejny facet, który każe mi słuchać spokojnie. A jak ja mam zachować spokój w obliczu zagrożenia mnie i mojej rodziny przez gangstera? Szefa mafii? Bossa narkotykowego? Ojca chrzestnego? I capo di tutti capi???

Krzysztof otoczył mnie tym swoim umundurowanym ramieniem.

– Emilko. Nie denerwuj się niepotrzebnie. Na razie on chyba nie wie, gdzie jesteś. Nie sądzę, żeby miał zamiar robić krzywdę twoim rodzicom. A na razie na twoim miejscu po prostu kupiłbym sobie nową komórkę. Natychmiast. Chcesz, to pojedziemy zaraz do Jeleniej Góry i załatwimy, co trzeba. Masz pieniądze?

– Nie przy sobie…

– Nie szkodzi. Ja mam przy sobie trochę służbowych, wyłożę za ciebie, potem mi oddasz.

– Czekaj, mam kartę bankową. Mam pieniądze.

– Jedziemy.

I tak zamiast na leśno-górską wycieczkę, pojechaliśmy do salonu komórkowego, gdzie nabyłam nowy telefon i zastrzegłam sobie oba numery, stary i nowy. Załatwiając tę konkretną sprawę, ochłonęłam zupełnie.

Nie dam się łobuzowi.

Ale dobry humor mi przeszedł.

Między innymi dlatego, że zaczęłam się zastanawiać, czy Lesio nie chciałby odzyskać chryslera? A dowiedziawszy się o jego marnym losie – forsy z ubezpieczenia?

Lula

I mnie się wydawało, że mam problem!

Moja zraniona miłość własna (a trzeba było się lepiej przyjrzeć obrazkom!) może, a właściwie nawet powinna schować się w mysią dziurę. Ewentualnie, mówiąc słowami Kajtka, iść się bujać na drzewo.

Zupełnie nie wiem, jak mogłabym pomóc Emilce. Nie wiedziałam nawet, co jej poradzić, kiedy pytała mnie, czy powinna wszystkim opowiedzieć o swoim Leszku.

Ostatecznie to ona zdecydowała, że na razie opowie tylko babci.

– Jesteśmy, było nie było, gośćmi w jej domu.

Poprawiłam, że teraz już domownikami, ale ona tylko spojrzała na mnie takim wzrokiem smutnym, że mi się serce ścisnęło. Biedna Emilka!

Emilka

Opowiedziałam babci. Myślałam, że może potem nie będzie chciała w ogóle ze mną gadać, ale po raz kolejny pomyliłam się co do babcinego charakteru. Czy raczej charakterku.

Babcia była zachwycona!

– No i popatrz, Emilciu moja kochana – powiedziała, promieniejąc. – Zawsze chciałam przeżyć jakąś kryminalną przygodę, ale nie sądziłam, że dobry Bóg jeszcze mi takową ześle. A ty się, dziecko, nie denerwuj, bo nie trzeba. Może przynieś mi z apteczki becherowkę, napiję się naparsteczek, a i tobie dobrze zrobi. A potem mi wszystko jeszcze raz opowiesz.

Apteczką nazwaliśmy jakiś czas temu komisyjnie małą szafkę w kącie salonu. W braku nalewek, których Wiktor jeszcze nie zdążył ponalewać (tak to się chyba nazywa?), trzymamy w niej koniaczek, kupny kirsz, ale nie ten przeterminowany, adwokata, którego uwielbia Ewa, czystą dla panów i wielką flachę czeskiej ziołówki niejakiego Bechera. Podobno on był zresztą Austriak, ten Becher.

Chlapnęłyśmy sobie z babcią solidnie, powtórzyłyśmy i znowu opowiedziałam jej moją gangsterską przygodę życiową. Epizod z facetami w kominiarkach kazała sobie powtarzać dwa razy.

– Wiesz, Emilciu, zawsze lubiłam Agathę Christie, teraz są raczej takie męskie kryminały, co to głównie strzelają do siebie z karabinów maszynowych, seriami i walą się po pyskach, ale i to czasem czytuję…

A mnie się wydawało, że te zwały Folleta, Ludluma i Kena Mc Clure w gabinecie Rotmistrza to tylko spadek po szanownym małżonku!

– Podoba mi się natomiast – ciągnęła babcia, nadal w rumieńcach – to, co mówisz o tych policjantach. Oni wobec ciebie byli przecież bardzo, ale to bardzo grzeczni!

– Byli – potwierdziłam uczciwie. – Nawet ten typek, co mnie wygrzebał spod prysznica.

– Ten w kominiarce? – Babcia chciała mieć pewność.

– W kominiarce i z giwerą, babciu.

– Ach, to był na pewno antyterrorysta. Bardzo mi się podobają antyterroryści – oświadczyła babcia z ogniem i dolała sobie becherowki. – On chyba nie mierzył do ciebie, Emilko?

– Nie, skąd. Nawet mi ręcznik podał.

– No, sama widzisz. Ale tego twojego Kasteta… nie, Kałacha mogli jednak rzucić na podłogę – dodała z niejakim żalem.

Chyba nasza babcia Stasia nie tylko namiętnie czyta kryminały, ale również ogląda filmy, w których stanowczy policjanci z miejsca ciskają podejrzanych pyskiem w błoto.

Tak czy inaczej, temperatura moich uczuć w stosunku do babci jeszcze nieco wzrosła. Poza tym, zupełnie nie wiadomo czemu, poczułam się jakoś lepiej. Może to był też wpływ becherowki, która niby to jest słaba, ale jednak…

Nie dam sobie krzywdy zrobić żadnemu cholernemu gangsterowi!

Po kolacji, kiedy wysłaliśmy Kajtka i Jagódkę spać, opowiedziałam życiorys reszcie towarzystwa, tak jak ustaliłyśmy z babcią na wstępnej naradzie.

Przyjęli to równie godnie, choć nie tak entuzjastycznie, jak babcia. W oczach Jasia Pudełki najwyraźniej zobaczyłam coś jakby błysk współczucia, pewnie pomyślał o swojej niewydarzonej Romanie.

Najrozsądniej zareagowała Ewa.

– Nic mądrego na razie zrobić nie możemy – powiedziała, a ja byłam jej wdzięczna za to my. – Jest nadzieja, że on chciał tylko się z tobą podrażnić, poprzekomarzać, nie wiem, jak to można najstosowniej nazwać.

– Napsuć krwi – mruknął Wiktor ponuro. – Cholerny drań.

– Właśnie – kontynuowała Ewa. – Ty się chwilowo przestań przejmować, komórkę zmieniłaś, adresu twojego nie zna, może nie będzie mu się chciało prowadzić jakichś wielkich poszukiwań, a pewno ma inne zmartwienia oprócz ciebie. Jest jeszcze sprawa tego samochodu…

– Dał mi go w prezencie – pisnęłam.

– Tak, ale jeśli mu skonfiskowali wszystkie zasoby finansowe… może chciałby go odzyskać i spieniężyć.

– Niech się wypcha – powiedziałam stanowczo. – To była moja bryka.

– Emilka ma rację – równie stanowczo rzekł Janek. – Poza tym nie wierzę, żeby taki ganguś nie miał paru złotych schowanych na czarną godzinę w miejscu nienarażonym na interwencje policyjne. A tak w ogóle to nie mamy co gdybać. Będziemy się martwić, jak się facet znowu ujawni. Tymczasem trzeba po prostu żyć normalnie. Emilka, nie płacz. Nie ma czego.

Chyba się lekko rozmoczyłam ze wzruszenia. Nie spodziewałam się, że tak mnie potraktują… jak kogoś z rodziny.

Zebranie zakończyła babcia, zastrzegając, że jednakowoż, gdyby się bandyta ujawnił, to ona absolutnie życzy sobie być natychmiast zawiadamiana o wszystkich wydarzeniach z tym związanych.

Przyrzekliśmy jej to solennie.

Czuję, że przed snem zmówiła jednak paciorek do Bozi, prosząc o prawdziwego antyterrorystę pod choinkę, albo tak… bez okazji.

Lula

Przyjechali goście od Olgi. Małżeństwo z dwojgiem dzieci. Nazywają się Grabowscy, Mirella (babcia się myli i mówi Mirabella) i Bogumił, a dzieci Bogusia i Marcin. Marcin ma dziesięć lat i porażenie mózgowe, jeździ na wózku i wymaga obsługi, ale umysłowo jest w porządku. Bogusia ma chyba ze dwanaście lub trzynaście. Na razie nie wiemy, jacy są i czy będziemy z nimi mieli kłopoty, bo są we wstępnej fazie instalacji. Niedobrze, że pokoje dla gości mamy tylko na piętrze, bo jest kłopot z tym wózkiem Marcina, ale deklarują, że tam będą tylko spali, a całe dnie chcą spędzać na świeżym powietrzu, w naszym ogrodzie i na różnych spacerach dokoła wsi.

Odwiedził nas dzisiaj ksiądz Paweł z wielkim pudłem przepięknych zdjęć własnego autorstwa i z ogromnym plackiem upieczonym przez niezawodne siostrzyczki. Zasiedliśmy w porze podwieczorku do konsumpcji połączonej z oglądaniem, a też trochę i wzajemnym poznawaniem się – bo i Grabowscy mieli się z nami integrować, i ksiądz – do tej pory tylko my dwie z Emilką odwiedzałyśmy gościnną plebanię. Dzieci pozbyliśmy się stosunkowo szybko – złapały po kawałku placka i poszły do ogrodu, gdzie Kajtek z Jagódką zaczęli budować szałas indiański. Mama Grabowska nie bardzo chciała puścić swoich latorośli z naszymi, ale Marcin zrobił raban – chyba to on rządzi w rodzinie, więc po chwili mała karawana złożona z jego wózka popychanego przez matkę, z siostrą u boku – ruszyła w stronę ogrodu. Został z nami milczący i niewesoły (rozumiem go) Bogumił Grabowski, który prawie się nie odzywał, więc ciężar konwersacji spadł na nas, gospodarzy i księdza Pawła, w końcu tutejszego. Jakieś pięć minut trwała rozmowa ogólna, a potem już rozmawiali z sobą głównie ksiądz i Wiktor – dwaj artyści. Bardzo szybko pozostawili nas w towarzystwie placka i pognali oglądać Wiktora prace.

Babcia natychmiast wykorzystała okazję i wypytała Grabowskiego o wszystko, co jej przyszło do głowy, a przede wszystkim o rodzinę do dziesiątego pokolenia. Dowiedzieliśmy się, że on jest dziennikarzem prasowym i pracuje dla kilku gazet i kolorówek wrocławskich i ogólnopolskich, ona była dobrze zapowiadającym się pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Wrocławskim, ale musiała zrezygnować z pracy, kiedy na świecie pojawił się Marcinek. Skąd mu się wzięło to porażenie mózgowe, tak naprawdę do tej pory nie wiedzą, bo kiedy się urodził, był normalny, potem chorował na jakieś dziecięco-niemowlęce choroby, nie znam się na tym, a potem chyba był źle leczony, czy może przedawkowano mu jakieś lekarstwo, nie bardzo wiadomo. Lekarze kręcą, tak twierdził smutny i zniechęcony do życia Bogumił. No i Mirella, oczywiście, nie mogła już wrócić na uczelnię, co chyba wywarło fatalny wpływ na jakość małżeństwa, a nawet rodziny… Małą Bogusię, jak się zdaje, unieważniono dokładnie i w wieku lat dwunastu była sobie sama sterem, żeglarzem i okrętem.

My, kobiety, trochę się wzruszyłyśmy opowieścią smutnego Bogumiła, ale nie zdążyłyśmy tego wyrazić, bo z ogrodu wróciła cała gromadka, z awanturą. To znaczy, awanturowała się pani Mirella, Marcin wrzeszczał i spazmował, a Kajtek i Jagódka bardzo głośno (nawet mała Jagódka!) wyrażali oburzenie. W sumie trudno było się połapać, o co im wszystkim chodzi.

– Proszę o ciszę – rzuciła w końcu Ewa głosem nieznoszącym sprzeciwu. Ona ma czasem taki głos; wyobrażam sobie jej studentów, chodzących jak zegarki szwajcarskie w obawie przed tym tonem. Swoją drogą pani Grabowska ma podobny.