– Faktem jest – potwierdził Wiktor – że jak pukamy, to ta ściana wydaje taki głuchy odgłos, babcia posłucha…

Puknął ostrożnie młotkiem w ścianę. Ściana posłusznie wydała głuchy odgłos.

– Tu są skarby – pisnęła Jagódka. – Klejnoty babronowej! Babciu, co to jest babronowa? Ona nosiła koronę? I berło?

– Walić?

Wiktor zastygł w pozie pytającej, z uniesionym młotem w dłoni. Lula patrzyła na niego z nieukrywanym zachwytem. Naprawdę, piękny był jak młody bóg.

Babcia westchnęła. Oczy wszystkich były zwrócone na nią. Czekaliśmy na hasło, gotowi do demolki.

– Nie walić.

– Jak to, babciu? – Kajtek omal nie zapłakał z rozczarowania. – Jak to, nie walić? Przecież tu jest skarb!

– Nie ma skarbu, synku.

Wszystkim nam ręce opadły. Wiktor próbował protestować.

– Babciu, przecież ta niemiecka gazeta…

– Przyjrzyj się jej, Wiktorku, dokładnie – poradziła babcia cierpko. Wiktor runął do zwisających ze ściany strzępków, zdarł jeszcze kilka pasków starych tapet w różne kwiatki i zbliżył nos do ledwo czytelnych liter.

Powłaziliśmy mu na głowę, bo każde z nas chciało pierwsze coś odczytać.

– O cholera – szczęśliwym odkrywcą był Janek. – Tu jest o towarzyszu Honeckerze…

– Mam tytuł – wrzasnął Kajtek. – Mam tytuł! Co to za litery dziwne takie?

– „Berliner Zeitung” – przeczytała Ewa. – To gotyk, Kajtusiu. Czekaj, tu musi być data. Łeeee… Babciu, skąd wiedziałaś?

– Bo ja sama te gazety tu kleiłam, razem z Kazimierzem moim, świeć Panie nad jego duszą. Jacyś Niemcy u nas byli, na koniach i ta gazeta po nich została. Jakbyście odkleili w innym miejscu, to dalej przeważnie są „Nowiny Jeleniogórskie”.

– Ale skrytka i tak może być – powiedział Kajtek, niedopuszczający do siebie myśli, że mu się odkrycie zmarnuje. – Tu przecież głucho puka, o…

Zastukał i ściana posłusznie odpowiedziała głuchym odgłosem.

– Dziecko, ja wiem, co mówię. – Babcia kręciła głową. – Ty masz rację, była skrytka. Ale już jej nie ma.

Nasz zbiorowy entuzjazm sklęsł ostatecznie.

– Jak się skończyła wojna – zaczęła babcia, więc zamieniliśmy się w słuch – to Kazimierz był tutaj takim przedstawicielem Polski, rozumiecie, przejmował majątki, spisywał i tak dalej. Miał paru pomocników, ale to on był główny. Pegeeru wtedy jeszcze nie było, w ogóle nic nie było, za to szabrowników się pętało po okolicy mnóstwo i bandytów różnych drugie tyle. Mieli co szabrować, bo Niemcy wyjeżdżali prawie jak stali. Tutaj po dworach zostawały meble antyczne, zastawy stołowe, książki, mnóstwo książek, całe biblioteki, ach, cóż ja wam będę mówić, sami wiecie. Większość ludzie wyszabrowali.

Westchnęła. Razem z nią westchnęła Lula, w której zapewne odezwała się dusza historyczki sztucznej i ta dusza zapłakała nad ogromem straconych dóbr kultury. Babcia kontynuowała:

– Oczywiście, jak Kazimierz jeździł po tych dworach, to szukał skrytek, bo były skrytki, ale wszystkie puste, już szabrownicy do nich dotarli. Już wtedy było wiadomo, że będziemy tu chcieli zamieszkać…

– A skąd było wiadomo, gdzie szukać skrytek? – Kajtek był dociekliwy. – Całe ściany dziadek, to jest pan Kazimierz, opukiwał?

– Możesz o nim mówić dziadek – uśmiechnęła się babcia. – Cieszyłby się z takiego wnusia. Szukali tych skrytek w piwnicach i na strychach, i wszędzie, gdzie były grubsze ściany. Tutaj też dotarli, tylko akurat było już pod wieczór. Kazimierz nie miał przy sobie żadnych narzędzi, więc powiedział tym swoim pomocnikom, żeby jutro przyszli z samego rana z narzędziami. Od razu mówiłam, że źle zrobił, trzeba było jednego posłać po jakiś młotek… Jak przyszli z rana, to w ścianie dziura ziała jak loch, tylko na podłodze walała się taka mała żelazna skrzyneczka. A jak ja tam poszłam, to jeszcze w szparze podłogi znalazłam pierścionek, jakby zaręczynowy. Może tej całej hrabiny, czy tam baronowej, co tu mieszkała…

– O matko – powiedziała Lula. – To chyba naprawdę była szkatułka z biżuterią. I przepadła!

– Szkatułka nie – sprostowała babcia. – W szkatułce rośnie palma na półpiętrze…

Kajtek natychmiast popędził na półpiętro, ciągnąc za sobą Jagódkę. Podwójny wrzask obwieścił po sekundzie, że istotnie, szkatułka jest i palma w niej rośnie.

– A pierścionek – chciałam wiedzieć – co z pierścionkiem? Babcia go nosiła?

– Jakoś nie mogłam. Śliczny był, to znaczy jest…

– Jest? Babcia go ma?

– Mam. Mogę wam pokazać. Ale nie miałam do niego serca. Kazimierz mi go dał, ale ja cały czas pamiętałam, że przedtem inny go dawał innej kobiecie, może to była jego narzeczona… No i przeleżał pierścionek pół wieku w szufladzie…

Zażądaliśmy natychmiastowego pokazu, przemieściliśmy się do salonu i babcia wydobyła ze swojego tajnego pudełka po czekoladkach ów pierścionek.

Rzeczywiście, śliczny jest. I naprawdę wygląda na zaręczynowy. Złota obrączka i oczko jak kwiatek: perła otoczona maleńkimi brylancikami.

– Perły przynoszą nieszczęście – powiedziała Ewa. – Oznaczają łzy. Dobrze, że go babcia nie nosiła.

Babcia pokiwała głową.

– Tak, ja też znam ten przesąd. A może to wcale nie przesąd? Ostatecznie ci moi baronowie musieli uciekać z własnego domu.

– A ten narzeczony na pewno zginął na wojnie – powiedziała ponuro Lula. – Niech babcia schowa tę biżutkę i niech ja na nią więcej nie patrzę.

– Bo co, ciociu – chciał wiedzieć Kajtek.

– Bo mi się smutno robi. Chodźcie, dam wam obiad.

I zapewne z tego smutku nakarmiła nas szczodrzej niż zazwyczaj.

Zastanawiam się, czy nie czas byłby wysłać pocztówkę do mojego mądrego lekarza?

Chyba zrobię to jutro.

Jak wrócę z wycieczki w góry, bo wreszcie wybieram się w tutejsze góry! Krzysio Przybysz będzie objeżdżał swoje leśne włości i zaproponował mi wspólną przejażdżkę po drogach i bezdrożach.

Terenówką można po bezdrożach.

Lula

Boże, jak ja się wygłupiłam!

Doszłam do wniosku, że skoro mamy trochę pieniędzy na koncie, to warto by pomyśleć o renowacji Chełmońskiego i Stachiewicza. Powiedziałam o tym przy kolacji, dodając, że mam w Poznaniu zaprzyjaźnionego konserwatora, któremu można spokojnie powierzyć tę pracę.

Nie, nie mogę o tym pisać. Chyba się spalę ze wstydu.

Emilka

Biedna Lula, postanowiła chyba sobie odebrać życie, a przynajmniej dyplom historyczki sztucznej. Chodzi po domu blada i milcząca, i nawet nie jęczy. Uważa, że skompromitowała się w naszych oczach, tak twierdzi przynajmniej, natomiast nic nie mówi na temat ukochanych czarnych oczu Wiktorka (może nie są całkiem czarne, ale te brwi!…), a chyba te oczy najbardziej ją obeszły. Dziś przy kolacji poruszyła temat tych trzech obrazków, które uznała za bezcenne, a które babcia trzymała na strychu, w kupie staroci, w ogóle o nich nie pamiętając. Chyba ją to korciło od chwili, kiedy policzyliśmy kapitał zakładowy.

– Bo widzi babcia – dowodziła – to są prawdziwe skarby, tylko były niewłaściwie przechowywane, wymagają konserwacji, a ja mam w Poznaniu znajomego konserwatora malarstwa, bardzo przyzwoity fachowiec, zrobi jak trzeba i nie zedrze z nas zbyt wiele, a to by była inwestycja…

Babcia słuchała, jak zwykle, z życzliwą uwagą, ja natomiast spojrzałam przez przypadek na Wiktora i już oka od niego oderwać nie mogłam, bo się facet mienił na obliczu jak u pana Sienkiewicza w Trylogii: bladł i czerwienił się na przemian.

Lula tego nie widziała, natomiast we mnie zakwitło złe przeczucie.

I słusznie, bo kiedy Lula doszła do wstępnej kalkulacji kosztów, nasz abstrakcyjno-surrealistyczny Wiktorek zdecydował się przemówić.

– Luleczko – jęknął tak lirycznie, że aż jego żona podskoczyła na krześle. – Luleczko, ja cię strasznie przepraszam…

– Ale za co?

– Przepraszam, bo ci od razu nie powiedziałem, a powinienem był, ale jakoś nie było okazji…

– Wiktor, o co ci chodzi?

– O kurczę – powiedziała nagle Ewa i zamknęła usta, otwierając za to szeroko oczy.

– Luleczko, posłuchaj… te obrazki… to ja malowałem!

– Jak to?! Przecież są podpisy!

– Podpisy też malowałem…

– Oszalałeś!

– Nie do końca, na szczęście…

– Wiktorku – wtrąciła babcia – mów jak człowiek!

– Już mówię, babciu. To było w stanie wojennym, pan Rotmistrz miał wtedy straszne kłopoty finansowe, myśmy akurat byli u was zimą, w takim okrojonym składzie, ja bez Ewy, bo miała zapalenie oskrzeli, Kryśka, Rysiek Pańczyk i jeszcze ze dwie osoby. I zastanawialiśmy się, czy możemy wam jakoś pomóc, ale przecież sami byliśmy bez grosza, szczeniaki… no i Kryśka kiedyś przy piwku, pamięta babcia, że myśmy wtedy kochali piwo i pili na strychu, bo pan Rotmistrz nie lubił…

– Pamiętam. Gadaj dalej!

– No więc Kryśka zaproponowała, żebym ja namalował obraz jakiegoś znanego malarza, babcia rozumie, taką małą fałszywkę, którą byśmy sprzedali jakiemuś bonzie, najlepiej wysoko partyjnemu, za duże pieniądze. Rysiek powiedział, że nie dam rady, więc się założyliśmy. Na strychu były różne stare bohomazy, więc mieliśmy autentycznie stare płótno. Na jednym takim bohomazku machnąłem sobie główkę w stylu Stachiewicza, dałem trochę od siebie, ale głównie to skopiowałem z jakiegoś prehistorycznego rocznika damskiego czasopisma, pewnie go do tej pory myszy zjadły…

– Wiktor!

– Nieźle wyszła ta główka, więc na kolejnym płótnie machnąłem następną. A potem Kryśka zażyczyła sobie pejzaż, bo jej się spodobał Chełmoński. Koniecznie chciała, żebym skopiował te słynne bociany, ale uznaliśmy, że to by było przegięcie, one są za bardzo znane. Ostatecznie sama wyszukała w tym roczniku widoczek i ja go namalowałem…

– I dlaczego nie sprzedaliście temu partyjnemu bonzie? – zaciekawiłam się.

– A dlaczego ja o tym nic nie wiedziałam? – zaciekawiła się babcia.

– Bo babcia była wtedy w sanatorium, pamięta babcia? Zima nad morzem. Leczyła babcia serduszko w Kamieniu Pomorskim.