I tak mamy tyle samochodów, że chyba trzeba będzie zbudować dla nich jakąś specjalną wiatę za stajnią. Firmowy van, Emilki astra, Jasiowa felicja, Wiktora corolla i cinquecento. Pięć aut!

Wiktor miał odruch, żeby mi zaproponować swoje stare autko, ale Ewa delikatnie (jak na nią) odwiodła go od tego szlachetnego zamiaru i oświadczyła, że jej się przyda własny środek lokomocji. Nie chce być tak bardzo zależna od Wiktora. Logiczne.

Niby jesteśmy wszyscy razem, mamy wspólną firmę, ale jednak te wszystkie samochody świadczą chyba o tym, że to wszystko jest jakieś takie… tymczasowe, prowizoryczne, niepoważne, bo ja wiem, jakie jeszcze? Nie na serio.

Chyba kupię sobie w aptece pigułki z dziurawca na depresję. Coś mi ostatnio smutno. Tylko że z tymi pigułkami też może być kłopot, bo nie można się wystawiać na słońce, kiedy się je zażywa, a wprawdzie ostatnio słońca jest jak na lekarstwo, ale przecież w końcu wyjdzie zza chmur. Jest lato.

Chandra Unyńska.

Nie, chandra marysińska.

Emilka

Ależ była jazda dzisiaj…

Rano, koło dziewiątej, jedliśmy sobie spokojnie śniadanko – my, to znaczy Wiktor, Jasio i ja; reszta była już po, a oni dopiero skończyli ze stajnią, w której robili jakieś generalne porządki. Ja zaspałam odrobinkę, zresztą nie miałam wcześniej nic do roboty, a nie mam takiego hobby, żeby się zrywać o świcie. Babcia opowiadała nam jakieś urocze historyjki z czasów wojny (krymskiej zapewne…), jak to świętej pamięci Rotmistrz ją uwodził na ziemiańskich potańcówkach, przynosząc jej za każdym razem bukiet róż rąbnięty z ogrodu miejscowego proboszcza. Była właśnie w najlepszym momencie opowieści, bo proboszcz w końcu pięknego ułana dopadł – kiedy przyleciał zziajany Kajtek z telefonem w ręce. Babcia bardzo godnie powiedziała „halo, słucham, dworek Rotmistrzówka”, potem posłuchała chwilkę i znacznie się ożywiła, ale dalej tym godnym głosem stwierdziła, że owszem, z wielką przyjemnością, droga Olgo, proszę przekazać, że naturalnie, czekamy.

Na co, do licha, czekamy?

Babcia oddała telefon Kajtkowi i zasunęła nam prawdziwą bombę.

Jakiś znajomy Olgi, przewodnik pod tytułem Kostas Cośtamtego (nazwisko nie do zapamiętania) przyprowadzi nam gromadę Niemców na podwieczorek! Dwanaście osób. O szesnastej trzydzieści.

Matko Boska jedynąca, jak mawiała moja własna babcia!

Przecież my w ogóle nie jesteśmy przygotowani na coś takiego! To znaczy ogólnie jesteśmy, ale szczegółowo wcale, bo właśnie lodówka pusta, chłopy miały jechać po duże zakupy do Jeleniej Góry, do dyskontu jakiegoś, gdzie się kupuje tanio.

Kajtek poleciał po Lulę, znalazł ją nie wiadomo czemu na piętrze, kontemplującą, zdaje się, jedną z wielce kolorowych abstrakcji ukochanego artysty. Usłyszawszy nowinę, natychmiast wpadła w ciężką panikę i zaczęła jęczeć. Jak Lula jęczy, to mnie się czasami trochę udziela, więc się dołączyłam. Wiktor wyraził niezadowolenie, bo właśnie zamierzał wziąć się za ozdabianie kuchni kwietnym ornamentem (ręcznie malowanym farbami akrylowymi dla artystów). Ewa ni stąd, ni zowąd dostała ataku śmiechu. Babcia się zdenerwowała i stanęła na środku kuchni jak słup soli. I tylko mały, niepozorny i niewyrazisty Janek Pudełko zachował przytomność umysłu.

– Hej – powiedział zachęcająco. – Przecież jesteśmy gospodarstwem agroturystycznym, prawda? Nastawionym na przyjmowanie gości, tak? No to dlaczego zachowujecie się, jakby klęska żywiołowa na nas spadła?

Natychmiast zarzuciliśmy go potokiem narzekań i wątpliwości, ale Jasio kazał nam się zamknąć.

– Posłuchajcie mnie, kobiety i artyści. Jest dziewiąta…

– Piętnaście po – jęknęła Lula z oczami wbitymi w ścienny zegar ze zdechłą kukułką.

– No dobrze – zgodziło się Pudełko. – Do przyjścia gości mamy ile czasu? Siedem godzin i kwadrans. Zdążymy zrobić przyjęcie dla królowej angielskiej.

– Ależ Jasiu – powiedziała z dużą godnością Ewa. – Powinniśmy przyjąć ich po domowemu, wiesz, świeże ciasto, naleweczki według starych receptur, wiejska kiełbaska i szynka, jajka, takie rzeczy. A co my z tego mamy?

– Mam miód od sołtyski – odezwała się niepewnym głosem Lula. – Poza tym nie mamy nawet chleba.

– Przestańcie, bo się zdenerwuję – zagroził Jasio. – Mamy kury? I te kury niosą jajka?

– Niosą, ale mało – poinformowała Lula. – Odkąd Emilka przejęła nad nimi opiekę, prawie wcale…

– Nie bądź zwierzę! Kurami zajmuję się od przedwczoraj, poza tym zniosły tyle, ile normalnie niosą, ale wszystkie zeżarliście na śniadanie! Jasiek z Wiktorem kazali sobie zrobić jajecznicę z tuzina jaj!

– Mówiłaś, że nie ma tuzina – poskarżył się Wiktor. – Usmażyłaś nam tylko dziewięć, a my jesteśmy fizyczni i musimy dużo jeść…

– Przestańcie. – Pudełko przywołało nas do porządku. – Lula, pojedziesz ze mną na zakupy?

– Lula nie – zaprotestowałam. – Lula z Ewą niech się biorą za pieczenie świeżego drożdżowego ciasta dla tych Krzyżaków. Najlepiej bułeczki zróbcie. Wiktor, ty się udaj do sołtyski, uwiedź ją i wycygań jajek, ile zdołasz.

– Dlaczego Wiktor? – zaprotestowała z kolei Ewa.

– Bo najprzystojniejszy. Przepraszam cię, Jasiu, ale brunet to brunet. Większość bab, jak na nie popatrzy spod tych swoich brwi, padnie plackiem. I o to nam chodzi, Jasiu.

– Ja nie mam kompleksów – oświadczył z godnością Jasio. – A która z was pojedzie ze mną do tej Jeleniej? Bo ja nie umiem kupować…

– Ja z tobą pojadę. Ja tam nie lecę na jego brwi. Ale nie do Jeleniej, tylko do Karpacza, bo bliżej i tam są takie fajne delikatesy…

W Ewie odezwała się ekonomistka.

– Jeśli będziecie robić zakupy w delikatesach, i to w słynnych miejscowościach turystycznych, to pójdziemy z torbami bardzo szybko. Powinniśmy zaopatrywać się w hurtowniach.

– Nie mamy czasu na hurtownie. To zresztą tylko jednorazowo. Chodź, Jasiu, bo czas ucieka!

Zostawiliśmy towarzystwo i udaliśmy się do tych delikatesów. Jasio było trochę markotne, bo pewnie miało nadzieję na słodkie samochodowe sam na sam ze swą Ludwiką, ale to nie były okoliczności do amorów. Poza tym Lula wciąż jeszcze nie przestała wzdychać pokątnie do przepięknego Wiktorka. Muszę jej wreszcie przemówić do rozumu.

Na murze domu przed delikatesami rzucił się nam w oczy wysprejowany krzyk czyjegoś serca: ceny piwa mordują!

W środku okazało się, że nie tylko ceny piwa. Ceny wszystkiego pozostałego również. Kurort to kurort. Ewa miała rację.

Napchaliśmy do koszyka mnóstwo różności, ale wciąż mieliśmy problem z głównym daniem. Jasio zaproponował kaszankę z cebulką i pomyślałam sobie, że dla Niemców to chyba niezły patent. Po krótkim namyśle dołożyłam mielone – dokupi się kapusty i Lula narobi mnóstwo gołąbków na zaś. I zamrozi. Do gołąbków potrzebny jest ryż. Albo kasza. Z kaszą lepsze. Dołożyłam kaszę i ryż też, na bazie ryżu robimy jedzenie dla naszych psów. Kilka kurczaków do tego psiego ryżu, też się zamrozi.

Janek uprzejmie popychał wózek i w zasadzie mało się odzywał. Może pomysł na kaszankę wyczerpał jego możliwości konwersacyjne.

Wreszcie uznaliśmy, że jesteśmy zaopatrzeni na wszystkie okoliczności i już chcieliśmy wychodzić, ale zadzwonił na moją komórkę Wiktor z wiadomością, że sołtyska nie miała jajek. To znaczy miała tylko kilka i te kilka wzięła Lula do ciasta. Dokupiliśmy jajek. Wtedy zadzwoniła Ewa i kazała nam znaleźć coś, co pomogłoby udawać babcine nalewki. Kupiliśmy jakiegoś dziwnego kirsza. Trochę przeterminowanego, tak ze dwa lata. Ale to mu chyba powinno dodać smaku? Przeleje się do babcinej karafki z rżniętego kryształu (huta Julia ze Szklarskiej Poręby, można udawać, że po przodkach ziemianach, bo bardzo stylowa) i będzie dobrze. Potem zadzwoniła Lula i spełniliśmy jej życzenie, nabywając miód, bo ten, co był w domu, od sołtyski, już się zjadł. Powiedzieliśmy jej o patencie na kaszankę i uzyskaliśmy pochwałę. Kiedy już sterowaliśmy w stronę drzwi, zadzwonił Kajtek i zakomunikował, że babcia kazała kupić jakieś konfitury, powie się Niemcom, że domowe. Kiedy Kajtek się wyłączył, odczytałam na komórce sms-a, w którym Wiktor żądał piwa do kaszanki.

– Nic już więcej sobie nie przypominaj – powiedział ostrzegawczo Janek Pudełko i wyszliśmy ze sklepu obładowani jak wielbłądy.

W domu, kiedy do niego wróciliśmy, panowała atmosfera napięcia. Wiktor w salonie pokazywał właśnie swój lwi pazur jako artysta i układał w jakiejś starożytnej wazie z epoki wczesnego Gomułki potwornej wielkości bukiet kwiatów, który nazwał barokowym. Pod barokowymi splotami kwiecia (kto mu pozwolił brać mój klematis, który jest jeszcze o wiele za młody?) zginął wczesny Gomułka. Widać było tylko nieskażone piękno. Kiedy autor postawił to piękno na stole, na jedzenie zostało już niewiele miejsca, więc poprosiliśmy go, żeby jednak przestawił wazę na komodę (fałszywy biedermajer, jak twierdzi moja Lula, historyczka sztuczna, która się zna na takich rzeczach). Zrobił to, ale się krzywił.

Lula w kuchni właśnie wyjęła z piecyka pierwszą partię bułeczek i czekała, aż Ewa skończy posypywać drugą blachę cukrem kryształem.

Poczułam przyjemne mrowienie w krzyżu. Za kilka godzin sprawdzimy się jako gospodarze agroturystyczni!

O szesnastej dwadzieścia sześć wysoki, czarny i chudy facet, przedstawiający się jako Kostas Chadzinikolau (specjalnie się nauczyłam nazwiska długiego i greckiego, jak on sam), przyprowadził nam dwanaścioro starców płci obojga, spośród których co najmniej połowa pamiętała chyba jeszcze Wielkiego Fryderyka (widziałam, jak go grał Świderski w telewizji, to musiała być jakaś bardzo odległa epoka w dziejach…). Druga połowa była z czasów Ulryka von Jungingen. Wszyscy bardzo energiczni i rozświergotani, chociaż zmęczeni, bo Kostas ich przegonił po górach. To jacy są, kiedy wypoczną?

Przy furtce przyjął ich Janek, który posiada język niemiecki opanowany w stopniu prawie doskonałym. Wprowadził ich do salonu i z miejsca zaczęło mi się wydawać, że jest ich co najmniej czterdzieścioro, bo wszyscy na raz gadali i kręcili się w kółko, podziwiając barokowy bukiet Wiktora, fotografie i portrety koni na ścianach, a także te trzy wybitne obrazki, które Lula wywlokła ze strychu i powiesiła na widoku.