Starsze Pudełko w ogóle nie przyjęło do wiadomości, że ja też przyłożyłam się do sukcesu dania i gapiło się z uwielbieniem na Lulę, bo widziało, jak panierowała te kotlety. Zaprawdę, przez żołądek do serca mężczyzny!

Kajtek pół kotleta skarmił pod stołem swoim kundlem nierasowym. Skarciłam go, powiedziałam, żeby się nie wygłupiał i obiecałam psisku drugie pół – pod warunkiem, że nie będziemy zwierzaka uczyć złych manier. Bo nam będzie żebrał u gości.

Kiedy się takowi pojawią.

Lula

Podobno marzenia się spełniają, kiedy się marzy dostatecznie intensywnie…

Emilka

Ha, ha, ha.

Wiktory też przyjechały!!!

Ale po porządku, żebyśmy potem wiedzieli, cośmy napisali, a czego jeszcze nie.

Trzy dni po przyjeździe Pudełków trudniłam rączki białe malowaniem artystycznym ganku i drzwi Rotmistrzówki na zielono (całą stolarkę widoczną z zewnątrz tak pomaluję). Kajtek ganiał ze swoim młodocianym kundlem po padokach i denerwował Bibułkę, bo Mysza miała ich generalnie w nosie. Lula gdzieś poszła, a babcia z Jasiem Pudełkiem omawiała na ganeczku ważne sprawy związane z prowadzeniem rozliczeń Rotmistrzówki, kiedy już ruszy. Strasznie mi przeszkadzali, ale nie chcieli przejść nigdzie indziej, bo twierdzili, że tu jest im najprzyjemniej, w świeżym zapachu farby akrylowej zieleń jodłowa. Oczywiście, Jasio zobowiązywał się do opracowania specjalnego programu komputerowego na tę okoliczność, a babcia śmiała się z niego, mówiąc, nie bez racji, że na razie wystarczyłby zeszyt w kratkę…

Zagadali się, że o bożym świecie nie wiedzieli. A ja tu patrzę – zajeżdża małe i paskudne cinquecento i całkiem spokojnie wysiada z niego mroczny przedmiot pożądania mojej kochanej Luli, czyli przystojny brunet popołudniową porą. Wiktor, malarz abstrakcyjno-toaletowy! Za nim podąża jego wytworna żona. Potem leci stuknięta seterka Niupa, aż wreszcie na końcu wyłania się nieśmiała Jagódka! Niupa natychmiast gdzieś pogoniła, potem okazało się, że wywąchała kury za domem i postanowiła wykończyć ich kurze serca, ostro nadwerężone przez małego Bezimiennego. Babcia zerwała się jak osiemnastka i zakrzyknęła gromko:

– Mówiłam! Mówiłam!

Nie wiem, co miała na myśli, bo wcale nie wyrażała pewności żadnej co do przyjazdu Łaskich. Ale babcia wiedziała swoje.

– Dzień dobry, babciu Stasiu – powiedział grzecznie Wiktor i ucałował jej ręce, po czym wziął ją w objęcia. – Nie wytrzymaliśmy – oznajmił spoza jej kołnierza. – Czy propozycja aktualna?

– Jaka propozycja? – spytała babcia, uwalniając się z jego objęć i sterując w stronę Ewy. – Wspólnego gospodarowania? Witaj, Ewuniu, dziecko kochane, nadojeły ci profesory, co?

– Co to znaczy nadojeły? – Ewa oddała jej uścisk, dość chłodno jak na moje oko. Ewa jest chłodna z natury.

– Na pewno coś brzydkiego – ucieszył się Jasio P. – Propozycja chyba aktualna…

– Nadojeły to inaczej nadojadły. Dokuczyli, znaczy. Tak mówią niektóre tutejsze kobiety – wyjaśniła babcia. – Proweniencji wschodniej. Jagódko, promyczku mały, chodź się przywitaj…

Byłam ciekawa, czy Lula, kiedy się wreszcie pojawi, padnie jak długa z emocji, ale jakoś się nie pojawiała.

Z bardzo wstępnej rozmowy wynikło, że to Wiktor zachował się jak mężczyzna i potrząsnął swoją chłodną żoną, wymuszając na niej decyzję. Argumentem decydującym stała się astma Jagódki, której Kraków źle robił. Jagódce, znaczy. Astmie robił świetnie i po prostu zakwitała w sprzyjających warunkach, dusząc biedne dziecko coraz bardziej.

Na razie dziecko jakoś się nie dusiło, chociaż było dosyć blade. Zainteresowało się, czy jest Kajtek i w tym momencie Kajtek przyleciał nie wiadomo skąd, poprzedzany przez ujadającego głupka i szczęśliwą Niupę.

– O rany kota – ucieszył się Kajtuś szczerze – przyjechaliście na dobre?

– Kajtek, przywitaj się jak człowiek – pouczył go tata Pudełko.

– Jak człowiek nie mogę, bo mam ręce w błocie – zawiadomił go syn. – Dzień dobry ciociu, dzień dobry wujku. Jagoda, chodź ze mną za dom, zobaczysz nasze kury!

– Kury mogą cię uczulić – zawołała ostrzegawczo Ewa, ale już było za późno, dychawiczna Jagódka pognała za Kajtkiem i oboma psami, nie wykazując żadnych objawów astmy.

– A gdzie wasze bety? – zainteresowałam się. – Zostawiliście na wszelki wypadek w Krakowie?

– Częściowo – powiedział Wiktor. – Zamieszkali u nas tacy nasi młodzi kuzyni na dorobku i pilnują mieszkania i tych betów. To, co będzie nam potrzebne, jedzie pociągiem. I proszę, nie każcie mi opisywać, co ja przeżyłem, kiedy nadawałem ten bagaż. Ma być jutro w Jeleniej Górze. Jasiu, masz samochód? A ty, Emilko? Tę karetę z odświstem?

Poinformowałam go o stanie naszego usamochodowienia. Będą musieli jeździć w felkę i cinquecento, chyba ze dwa albo trzy razy…

W tym momencie na horyzoncie ukazała się Lula. Wyszła po prostu z domu, gdzie, jak się okazało, wprawiała się w pieczeniu pasztetu myśliwskiego według przepisu Krzysia, zamiast mięsa jelenia używając jednakowoż pospolitego królika. W zasadzie nie sprawiła mi zawodu swoją reakcją. Wprawdzie nie padła jak długa, ale mało brakowało. Kilkakrotnie zmieniła kolory na twarzy, powiedziała coś od rzeczy, wydała kilka okrzyków i zamilkła. Ewa i Wiktor uściskali ją, Ewa, oczywiście, chłodno, Wiktor dużo cieplej. Jak serdecznego kumpla, niestety…

No i jak się tak ściskali, to nagle Ewa odskoczyła od grupki powitalnej i wydała ze swojego wytwornego wnętrza okrzyk obrzydzenia. Po czym zaczęła oglądać swoje ręce zupełnie jak Lady Makbet.

– A cóż to znowu za paskudztwo! Boże, to się maże! I śmierdzi! Czym to śmierdzi?

Zaprezentowała nam swoją zieloną rękę. Zieleń jodłowa. To mi dało do myślenia.

– Dotykałaś stolarki? – zapytałam rzeczowo. – To moja farba, zmyjesz wodą, spokojnie. Tylko pospiesz się, zanim wyschnie.

– Ale masz to i na kostiumie – powiedziała z troską Lula. Ciekawe, czy z troską prawdziwą, czy… niekoniecznie.

– Gdzie – jęknęła Ewa – gdzie na kostiumie? To mój najlepszy kostium!

Kto, na litość boską, wybiera się w podróż na wieś w reprezentacyjnym kostiumie?

– Na spódnicy, na dole…

– To ten mały – krzyknął nagle Wiktor. – Popatrzcie!

W pierwszej chwili nie zorientowałam się, o jakim on małym mówi. Spojrzałam w kierunku wskazywanym przez rękę Wiktora (wprawioną w dziwny ruch okrężny) i zobaczyłam ganiającego radośnie wokół nas kundla z moim pędzlem w pysku. Zieleń jodłowa kapała gdzie popadnie.

Małego łobuza nazwaliśmy komisyjnie Pędzlem. Oczywiście dużo później, po kolacji, kiedy już emocje uległy wyciszeniu, a oba psy poszły grzecznie spać i spychały się z małego Pędzlowego materacyka…

Lula

Nie spodziewałam się – bo marzenia to jednak zupełnie coś innego – że w końcu znajdziemy się w Rotmistrzówce wszyscy. Wiktor z rodziną zajęli chwilowo największy pokój dla gości, ale już panowie zaczęli intensywne prace remontowe przy adaptacji tego obszernego stryszku. Wystarczy zrobić kilka ścian działowych i jedno z powstałych tym sposobem pomieszczeń urządzić jako łazienkę. Wszystko na koszt Wiktora. Powiedział, że ta kampania papieru toaletowego przyniosła mu naprawdę duże pieniądze. Ewa pewnie wolałaby…

A zresztą nieważne, co Ewa by wolała.

Wczoraj była niedziela i przy świątecznym śniadaniu od nowa rozdawaliśmy sobie role w naszym wspólnym „przedsiębiorstwie”. Nie zajmowaliśmy się jeszcze stanem wspólnych finansów, bo nie mamy co do nich zupełnej jasności, dopóki Emilka nie dostanie odszkodowania za samochód.

Na nasz „rotmistrzówkowy” użytek Ewa została mianowana główną księgową. I słusznie. Janek zaofiarował się, że jej zrobi specjalny program do komputera, ale to chyba jeszcze za wcześnie? Ponadto jest czymś w rodzaju ochmistrzyni. Będzie pilnowała pościeli, sprzątania (mamy sprzątać wszystkie trzy, na zmianę), prania i tak dalej.

Emilka ma się zajmować ogrodem oraz marketingiem. Obiecała też przejąć opiekę nad kurami, bo mówi, że ją śmieszą, a ich zapach jej nie przeszkadza… Postanowiła rozwinąć hodowlę i wyznaczać im kolejne tereny do dziobania. Mówi też, że kupi kozę. Chyba w niej zagrały echa studiów rolniczych.

Wiktor i Janek będą wykonywali wszelkie męskie prace, których nie zabraknie chyba nigdy. Drobne remonty, naprawy, oczywiście wszystkie sprawy stajenne, zaopatrzenie, rąbanie drzewa i w ogóle wszystko, co wymaga silnej ręki.

Ja mam się zajmować kuchnią i wszyscy zgodnie stwierdzili, że to wystarczy. Ponadto, jako najlepszy rajter (bardzo się wzruszyłam, kiedy uznano mnie za takowego jednogłośnie), mam prowadzić jazdy w teren, jeśli ktoś sobie zażyczy. Na razie zresztą nie bardzo jest na czym, bo jedna Bibuła to za mało, a Mysza to już emerytka. Babcia uśmiecha się tajemniczo, kiedy mówimy o tym i powiada, że jakieś tam konie zawsze się znajdą. Ciekawe, co przed nami jeszcze ukrywa.

Babci przydzieliliśmy funkcje reprezentacyjne. Ma być dobrym duchem domostwa, a kiedy przyjadą goście – albo zacną babcią, albo wielką damą – zależnie od zapotrzebowania.

Jagódka i Kajtek też domagali się przyznania im stałych obowiązków, więc je dostali. Mają pomagać doraźnie we wszystkim, a poza tym pilnować psów, żeby nie rozniosły Rotmistrzówki. Młody Pędzel zdecydowanie zdradza takie zamiary, a poważna, wydawałoby się, Niupa, odkryła nagle w sobie niewyżytego szczeniaczka. Biedna, wychowała się w krakowskiej kamienicy i nigdy nie wiedziała, co to jest prawdziwa swoboda. Teraz postanowiła to nadrobić.

W zasadzie już możemy funkcjonować. Emilka zamieściła kilka ogłoszeń, nawiązała też współpracę z kilkoma biurami turystycznymi. Olga ma nas na uwadze – czekamy więc na gości.

Nie wiem, czy nie powinnam jednak pomyśleć o jakiejś dodatkowej pracy w Karpaczu na przykład, albo w Jeleniej Górze. Jak na takie małe gospodarstwo, jest nas tu sporo do obsługi gości, których i tak jeszcze nie widać.

Emilka