Babcia ma załatwić kłopotliwe sprawy wymówień dla jednego Misiaka i Żanety.

Emilka

Ustaliłyśmy z Lulą, że Krzysztof Przybysz jest człowiekiem świętym. Niewykluczone, że będę przed nim stawiała zapaloną świeczkę albo obrzucała go płatkami wonnego kwiecia, jeśli jeszcze kiedykolwiek nas odwiedzi.

Pośród różnych dowodów życzliwości, którymi nas – niezasłużenie – obdarzył, był numer telefonu do jednej takiej Olgi Skrzypek, jego starej znajomej z klubu wspinaczkowego czy czegoś w tym rodzaju. Ta cała Olga podobno robi bardzo ładne katalogi z ofertami, może jeszcze zdąży nas umieścić w zimowej edycji. Bo letnią pewnie przygotowała już dawno. Krzysztof obiecał, że nas u niej zaproteguje po tej starej znajomości.

Kiedy już pożegnałyśmy naszego rewelacyjnego Pierwszego Gościa, a obecnie już Przyjaciela Domu, pojechałam autobusem do Karpacza. Autobus to śliczny środek komunikacji, ale dla turystów, którzy mają mnóstwo czasu do stracenia i mogą sobie pętać się po okolicy, oglądając widoki. Ale nic, poczekajmy, jak dostanę odszkodowanie za autko (pewnie go już nie znajdą), kupię sobie coś do jeżdżenia.

Najpierw zajrzałam do punktu informacji turystycznej, poszukać inspiracji w gotowych katalogach i ofertach. Nie było tam przesadnego ruchu, jakaś facetka grzebała w wydawnictwach, dosyć pobieżnie, a inna facetka wyjaśniała niemieckiej parze oldboyów, jak się jedzie w Adrszpachy. Nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje, zdaje się, że to jakieś jaskinie po czeskiej stronie.

Chciałam pogadać z drugą, tą grzebiącą, ale mi uprzejmie powiedziała, że ona tu nie pracuje, tylko przyszła w interesach, więc muszę poczekać na dziewczę od Adrszpachów. Dobrze. Siadłam sobie, bo się zaniosło na dłużej. Niemieccy staruszkowie zażądali jeszcze naszych Gór Stołowych, a potem Masywu Śnieżnika. Samo wymawianie słów „Międzygórze” i „Śnieżnik” trwało z pół godziny…

Babie od interesów zadzwoniła nagle komórka. Ja nie podsłuchuję z zasady, ale ta informacja jest mała. I cóż ja słyszę? Baba mówi coś o dworku Rotmistrza i zaczyna szukać długopisu, żeby zapisać telefon! A do rozmówcy zwraca się per „Krzysiu”!

Zaczęłam jej machać rękami przed nosem i mówię: „Dworek Rotmistrza to ja”. Zupełnie jak Ludwik XIV, czy który tam. Oczywiście, okazało się, że to ta Olga, Krzysztof właśnie teraz do niej zadzwonił i mówił jej o nas. Bardzo miła osoba, rzeczowa przede wszystkim, co mnie ucieszyło, bo lubię konkrety. Umówiłyśmy się, że do nas wpadnie jak najszybciej, obejrzy dworek, może nam coś doradzi i zastanowimy się nad formą reklamy. Dała mi swoje katalogi do obejrzenia. Na pierwszy rzut oka bardzo ładne, na drugi też…

Natychmiast wyobraziłam sobie tę naszą reklamę na pół strony – kilka zdjęć, oczywiście dworek, ja na koniu, albo Lula, a może babcia? Przecież babcia jeszcze jeździ. Coraz rzadziej, bo ją reumatyzm łupie, ale jednak. Przy nas jeszcze nie siedziała na koniu – pewnie ją trzeba podsadzać.

Za przejażdżkę z babcią można by brać podwójną cenę…

Lula

Babcia i Emilka wysłały mnie dzisiaj z wizytą dyplomatyczną do tutejszej sołtyski. Nazywa się Anna Szczepankowa de domo Jachimiuk. Chyba bardziej liczy się to de domo, bowiem Szczepanek niejaki prysnął był w świat szeroki niedługo po urodzeniu się najmłodszego dziecka i tyle go widzieli. Anna zacisnęła zęby, postanowiła, że sobie poradzi bez łobuza i poradziła sobie, choć nie bez wysiłku.

Poszłam do niej głównie po to, żeby się przedstawić i nawiązać kontakt, ale także w celach praktycznych. Mówiły Gracje, że już tylko ona w Marysinie hoduje kury i inne żywioły, a my przecież w dworku też musimy „zapuścić parę kur”, jak mówi Emilka. Żeby gospodarstwo było nie tylko turystyczne, ale i agro.

Jeżeli chodzi o żywioły, to komitet powitalny stanowiły dwa małe psiaki, dosyć hałaśliwe, ale przyjazne. Dzwonienie do furtki ani pukanie do drzwi frontowych nic nie dawało, więc weszłam na podwórko i zobaczyłam scenę z „Pana Tadeusza”. Zosię karmiącą kury. Zosia miała dobrze przekroczoną trzydziestkę piątkę i rozburzony kok na głowie, ale sypała tym kurom ziarno z fartucha zupełnie jak u Andriollego. Różnicę zasadniczą stanowił fakt, że przed nią czołgał się jakiś człowiek z aparatem fotograficznym i robił zdjęcia. Bardzo ambitne, pod słońce. Wcale mnie nie zauważyli, tacy byli zajęci tworzeniem dzieła, więc powiedziałam „dzień dobry”, a oni aż podskoczyli z wrażenia. Przedstawiłam się i powiedziałam, że chciałabym porozmawiać z panią sołtys o różnych sprawach, ale jeżeli państwo są zajęci, to mogę przyjść kiedy indziej. Pani zaczęła protestować, a młody człowiek zobaczył nagle mój warkocz i zaczął mnie namawiać, żebym teraz ja pokarmiła te kury, bo jest takie światło, że zdjęcia muszą wyjść rewelacyjnie, a ja na dodatek mam taki fantastyczny, staropolski warkocz… zanim zdążyłam na dobre zaprotestować, już byłam okręcona fartuchem sołtyski i sypałam kurom jakieś ziarenka, a młody człowiek pstrykał jak szalony.

Trochę mnie to wszystko oszołomiło, więc kiedy fotograf przestał szaleć, z ulgą przyjęłam kubek kawy, którą przez ten czas sołtyska nam zaparzyła. Usiedliśmy przy plastykowym stoliku na plastykowych krzesłach (brzydactwo, w Rotmistrzówce musimy się tego wystrzegać, tylko drewniane ławy!) i rozmawialiśmy chwilę o sztuce fotografii czarno-białej, która jest obecnie w zaniku, a niesłusznie. Odniosłam wrażenie, że mój nowy znajomy jest prawdziwym pasjonatem. Jak mówił, stara się tworzyć nie tyle fotografie, ile obrazy, impresje – twierdził nawet, że ja z tą burzą włosów na tle zieleni (krzewy bzu) pomieszanej z ochrą (stodoła) będę wyglądać jak na obrazie Renoira (obiektyw miękko rysujący i mała głębia ostrości). Tak się zapamiętaliśmy w omawianiu tej jego pasji, że zapomniał mi się przedstawić, a i sołtyska zaniedbała ewidentnego obowiązku gospodyni. Przy rozmowie poczułam nagle jakby ukłucie, wyrzut sumienia może – czy ja naprawdę słusznie porzuciłam moją pracę w muzeum? Przecież ja się znam na historii sztuki, a nie na prowadzeniu pensjonatu…

Kiedy tak gawędziliśmy, przy płocie pojawiły się nagle nasze znajome ze sklepu, owe Trzy Gracje (w wieku mocno emerytalnym) i z wielkim szacunkiem powitały mojego rozmówcę słowami „Niech będzie pochwalony”. On im odpowiedział, a one go zapytały, czy już mają wymieniać kwiaty w kościele, czy jeszcze wytrzymają do jutra, bo jutro mąż Kiełbasińskiej jedzie do córki, do tej, co to dostarcza kwiaty do kwiaciarni, więc może by przywiózł świeże lilie… proszę księdza!

Ksiądz! W byle jakiej wiatróweczce, dżinsach i obwieszony sprzętem fotograficznym! Życie na wsi bywa doprawdy zaskakujące. Pomyślałam od razu, jaka szkoda, że Wiktor nie zdecydował się na przyjazd, mieliby panowie wspólny język, obaj malują, tylko przy użyciu innych środków technicznych.

Ksiądz dobrotliwie zezwolił na przetrzymanie więdnących kwiatów do jutra, a kiedy Gracje odeszły, zauważył moje zaskoczenie i pospiesznie przeprosił za niedopatrzenie w kwestii prezentacji. Przedstawił się: Paweł Piotrowski, salezjanin, katecheta miejscowej dziatwy. Po czym przypomniał sobie, że czeka go przygotowanie się do lekcji oraz dwie sędziwe zakonnice z obiadem, pożegnał się i popędził, zapraszając w biegu na plebanię, na ciasto upieczone przez siostrzyczki.

Rozmowa z sołtyską – bardzo sympatyczną kobietą, po pięciu minutach przeszłyśmy na ty – była może mniej górnych lotów, ale nie mniej fascynująca. Anna zgodziła się sprzedać nam po cenie promocyjnej (co to znaczy w tych warunkach?) sześć kur niosek, poza tym obiecała dostarczać jajek, jeśli będą potrzebne w większej ilości (ile zniesie sześć kur? Anna mówi, że mało będzie, zwłaszcza, kiedy się pojawią goście). Możemy też od niej brać mleko. Próbowała mnie namówić na kupno krowy (wie, kto właśnie ma takową do sprzedania), ale tego już by chyba było za wiele. Ewentualnie pomyślimy kiedyś o kozie, bardziej zresztą ze względów folklorystycznych i dekoracyjnych, niż praktycznych. Co do zielenin wszelakich, nieoceniona Anna podzieli się z nami, też po cenach promocyjnych wszystkim, co sama posiada, dopóki Emilka nie uruchomi naszego własnego ogrodu.

Zaczynam mieć wrażenie, że jesteśmy urządzeni.

Na odchodnym dostałam od Anny koszyk jajek, wianek suszonych prawdziwków i obietnicę, że namówi księdza Pawła, żeby zrobił zdjęcia naszego dworku do katalogu.

Dopiero teraz naprawdę poczułam, że ten Marysin naprawdę może stać się naszym domem…

Emilka

Trzy tygodnie bez pisania! Laptop mi zardzewieje, jak tak dalej pójdzie… Nawet próbowałam kilka razy usiać i zanotować nowości, ale za każdym razem byłam tak skonana, że zasypiałam nad klawiaturą, zanim mi się otworzył właściwy program.

Teraz też coś mnie zaczyna morzyć, więc szybko, zanim zasnę.

Po pierwsze: znalazł się mój samochód! W charakterze zwęglonego wraka, co mnie specjalnie nie zmartwiło, bo odpada mi kłopot ze sprzedawaniem, po prostu skasuję ubezpieczenie, haha, nawet już załatwiłam stosowną papierologię w moim oddziale. Skoczyłam w tym celu na dzionek do Szczecina, obleciałam prokuraturę, policję i towarzystwo ubezpieczeniowe. Zostało mi tylko czekanie na ten cały szmal gangsterski.

Dlaczego mój były samochód uległ kompletnemu spaleniu, nie wiadomo, wygląda na to, że złodzieje mieli mały wypadek, z którego jakoś udało im się wyjść cało, natomiast coś się zrobiło w rąbniętej o drzewo instalacji i wybuchł pożar, który zwęglił całe autko i dużą część drzewa, na którym się zatrzymało.

Gdzie podziali się złoczyńcy, dotąd chyba jeszcze nie ustalono. Mało mnie to obchodzi. Zwłaszcza z perspektywą zasilenia mojego konta w kwotę 185 tysięcy, bo na tyle ubezpieczalnia się zgodziła, z bólem zapewne. Trzeba będzie natychmiast po wyżej wzmiankowanym zasileniu nabyć jakiś samochód, bo w tej naszej dziurze (określenie pieszczotliwe!) życie bez samochodu jest jak życie pozagrobowe.

Po drugie – wykonałyśmy z Lulą mały remoncik, częściowo własnymi pracowitymi rączkami, a częściowo rączkami fachowców. Nie wiem, jak fachowcom, ale nam te rączki o mało nie odpadły.