– Niech będzie gotówka – zdecydowałam. – Będziemy miały wydatki w związku z podróżą. Myślę, że za trzy dni mogą się panowie wprowadzać.
– A co z meblami? – wtrąciła praktyczna Emilka. – Mają zostać te, co są?
– Jeśli paniom to nie przeszkadza. My nie mamy własnych. Gdyby tylko pani schowała gdzieś te wszystkie drobiazgi…
Uspokoiłam go, że drobiazgi znikną. Część mebli też pewnie z czasem zabiorę do babci.
Jutro spisujemy umowę i kasuję pieniądze, za trzy dni chłopcy się wprowadzają – a my wyprowadzamy.
Więc to już!
Ale numer, jesteśmy u babci!
Ten cały Marysin wygląda jak jakiś koniec świata, bo za nim są już tylko góry. Niby niespecjalnie wysokie, biorąc pod uwagę przewyższenie nad poziom morza, ale od podłoża do wierzchołków kawał drogi… jakby tak iść na piechotę. Muszę je dokładnie obejrzeć przy najbliższej okazji. A pewnie będzie tego trochę, bo musimy zabrać się za małe remonty i przeróbki, więc kiedy fachowcy pod czujnym okiem Babci i Luli będą się trudzić nad dorabianiem łazienek – ja będę eksplorować na całego.
Przepiękny student marynarki – czy można studiować marynarkę?, chyba nie, ale co on w takim razie studiuje?
Zapytałam Lulę. Ona twierdzi, że nawigację.
No więc przepiękny nawigator in spe wraz z równie przepięknymi koleżkami (jeden z nich ma chyba dwa i pół metra wzrostu i wszystko proporcjonalne do tego wzrostu) pojawił się na drugi dzień po pierwszej wizycie u nas, spisaliśmy umowę, po czym chłopcy grzecznie wyciągnęli z kieszeni forsę i wręczyli wstrząśniętej Luli, która takie pieniądze widuje zapewne wyłącznie po zawiązaniu bliższego kontaktu z Kasą Zapomogowo-Pożyczkową, czy jak tam się ta pożyteczna instytucja nazywa.
Była w takim szoku, że postanowiłam ją z niego wyprowadzić prostą metodą i zabrałam jej te pieniądze, to znaczy sporą ich część. Wprawdzie Janek przekazał już na moje konto te dwadzieścia tysięcy, ale to będą pieniądze marysińskie. A my musiałyśmy jakoś się dostać na tę naszą wymarzoną wiochę. Przecież nie będziemy taszczyć bagaży pociągiem…
Nawiasem mówiąc, o moim samochodzie ani słychu. Rozmawiałam z policją – prowadzą postępowanie! A dopóki je prowadzą, nie mogę wystąpić o odszkodowanie. Na wszelki wypadek zawiadomiłam Wartę, jaka ją prawdopodobnie czeka przyjemność. Facetka z Warty nie była zachwycona. Niech się wypcha.
Pojechałyśmy wynajętą bagażówką i bardzo dobrze wyszło, bo wszystko dojechało kulturalnie i za jednym razem.
Bardzo dobrze, że się zdecydowałyśmy, bowiem babcia była na skraju załamania nerwowego i jak się zdaje, znowu robiła jakieś rozeznania w tej swojej Sosnówce Górnej, czyli w domu Złota Jesień, czy jakoś tak.
Kiedy nas zobaczyła, omal nie dostała tego załamania, w każdym razie rozpłakała się rzewnie i przyznała, że straciła nadzieję. Kiedy Lula zobaczyła płaczącą babcię, natychmiast poszła w jej ślady i musiałam obie trzeźwić za pomocą koniaczku, którego pewien zapas babcia trzyma w szafce starego zegara z kukułką. Kukułka, na szczęście, chyba zdechła, bo nie kuka. Nie znoszę kukułek zegarowych!
Siedziałyśmy potem przy kolacji, która się przeciągnęła do drugiej w nocy i snułyśmy plany. Babci płakanie przeszło radykalnie, na powrót stała się babcią trzeźwą i przytomną, przy czym okazało się, że przepisy dotyczące prowadzenia różnych prywatnych interesów staruszka ma w małym palcu od lewej nogi. Dowiedziałyśmy się, że do pięciu pokoi gościnnych możemy gospodarstwa nie rejestrować jako działalności gospodarczej, więc podatki nam nie grożą; a konie, jeżeli będą służyły tylko gościom, też nie muszą być zgłaszane jako jakaś szkółka czy ośrodek jeździecki. Potem planowałyśmy remont, liczbę łazienek i różne inne przyjemne rzeczy i tak zeszło nam do trzeciej. Więc nie chciało nam się już instalować w naszych nowych sypialniach, tylko padłyśmy na kanapę w salonie, na waleta, pod kocykami. Ach, cudnie się spało!
Rano koło dziewiątej obudziła mnie Lula, bo się zerwała nagle jak wariatka z krzykiem, że zaspała i spóźni się do muzeum.
– Lula – spytałam ją spod swojego koca – jakie muzeum? Zapomniałaś, że zmieniłaś sobie życie na lepsze?
– O Boże – powiedziała. – Zapomniałam. Emilko, to naprawdę? Ale i tak jest strasznie późno. Babcia nas zabije.
– A gdzieżbym ja was miała zabijać, dziewczątka moje kochane – zagruchała babcia od progu. – Ja przecież taka szczęśliwa jestem, jak chyba nigdy w życiu! Poza tym to przecież pierwszy raz i wy same możecie się czuć jak goście.
– Pierwszy i ostatni? – zapytałam domyślnie, a babcia tylko zaśmiała się rozgłośnie i powiedziała, że śniadanie na stole.
Dużo na tym stole nie było, widać, że babcia finansowo cieniutko przędzie. Ale atmosfera panowała ogólnego szczęścia i słodyczy. Po zasłużonym posiłku poszłyśmy z Lulą zwiedzać metropolię i przy okazji zrobić zakupy jedzeniowe dla nas trzech. Babcia została z misją poinformowania Żakliny, że skończyła się era jej posługiwania we dworze.
Metropolia okazała się przyjemna, acz bardzo nieduża (co już skonstatowałam poprzednio). Co do centrum handlowego, to zawiera ono jeden sklep typu szwarc, mydło i powidło. Drzwi były zapraszająco otwarte i z daleka usłyszałyśmy głos starego Misiaka – poznałam go od razu, bo chrypi jak Leonard Cohen.
– No więc mówię wam, kobiety – najwyraźniej odpowiadał komuś – że już niedługo moich rządów u starej Suchowolskiej, bo wczoraj przyjechały te dwie głupie miastowe, te co były wcześniej i przywiozły toboły. Pewnie zostają na stałe, bo chcą zakładać agroturystykę.
– Jakie miastowe? – spytał damski głos.
– Z jakimi tobołami? – spytał drugi damski głos.
– Jaką agroturystykę? – spytał jednocześnie trzeci.
W tym momencie zdecydowałyśmy się wkroczyć na scenę. W sklepie przebywali: gruba sklepowa za ladą, trzy mocno stare baby i Misiak senior.
– Dzień dobry – powiedziała Lula promiennie.
– To my jesteśmy te głupie miastowe – dodałam równie promiennie. – Przyszłyśmy po kilka podstawowych produktów spożywczych. Czy pani ma na składzie bakłażany? Krewetki czy świeże? Awokado i czarny kawior astrachański?
Misiak sponurzał błyskawicznie, za to oblicza bab jakby pojaśniały z ciekawości. Sklepowa trochę się nastroszyła i zapytała:
– Hę?
Lula chciała coś wyjaśnić, ale jak już byłam przy głosie, to byłam.
– Bo my takie rzeczy jadamy w mieście na śniadanie. Ale jeśli pani nie prowadzi, to my się chętnie ograniczymy. Możemy nawet nie pić szampana na śniadanie, chociaż trudno nam się będzie bez niego obyć w porze podwieczorku. Chlebek poproszę. Ten wsiowy. I biały ser. Jajek wsiowych nie ma? Fermowe? To wytłoczkę. Nie, dwie wytłoczki. Szprotki w puszce. A jakieś mięsko na obiad?
– Mięsko na obiad kupi w Karpaczu – powiedziała szybko jedna z bab, zanim nadęta sklepowa zdążyła się odezwać.
– Albo w Kowarach, to też blisko – powiedziała prawie jednocześnie druga.
– Albo w Ściegnach, to najbliżej – dołożyła trzecia z tercetu.
– Szesnaście pięćdziesiąt – warknęła sklepowa. – Coś jeszcze?
– A ten kawior – zachichotała jedna z bab – to gdzie pani kupi? Śniadanko bez kawioru?
– Będziemy się umartwiać… dla szlachetności charakteru. Pomidory poproszę i ogórki. Po kilu. Panie tu mieszkają?
– Od wojny, kochana. – Baba numer dwa najwyraźniej chciała się zaprzyjaźnić i zakwitła życzliwym uśmiechem. – A czy to prawda, żeście się tu sprowadziły na dobre?
Misiak popatrzał na nas spode łba, sklepowa też. Może są rodzeństwem.
– Prawda – kiwnęłam głową. – A niebawem dojdzie jeszcze nasz kolega z synkiem.
– I będziecie mieszkali u starej Suchowolskiej?
– I myślicie naprawdę zarabiać na agroturystyce? Tu dookoła pełno takich agroturystyk. Myślicie, że wam się uda?
– Zawsze warto spróbować, nie sądzą panie? – Lula włączyła się do konwersacji. – W Marysinie jest już jakieś takie gospodarstwo?
– W samym Marysinie to nie, ale po innych wsiach dokoła są.
– Dużo – wtrącił jadowicie stary Misiak.
Lula spochmurniała, ale we mnie zagrał duch bojowy.
– I dobrze – powiedziałam beztrosko. – Grunt to zdrowa konkurencja. Niech zakwita sto kwiatów. A nawet tysiąc. Nie mam racji, drogie panie? A w ogóle to ja się nazywam Emilia Sergiej, a to jest moja przyjaciółka Ludwika Kiszczyńska. Lula rzuciła pracę w Muzeum Narodowym, żeby tu przyjechać, to co, myślą panie, że nam się nie uda?
Argument trochę bez sensu, ale wygłosiłam tę mowę z werwą, która najwyraźniej spodobała się babom. Oprócz sklepowej, oczywiście.
– Może się i uuuuda – zaśpiewała jedna wschodnim akcentem. – Pani to widzę, wesoła kobitka.
– Wesołym lepiej się wiedzie w życiu – dodała druga. – A my jesteśmy Trzy Gracje, hehehe.
– To pan rotmistrz, świeć Panie nad jego duszą, tak nas kiedyś nazwał i zostało – wytłumaczyła trzecia, zanim zdążyłam osłupieć. – My tu dawno temu pracowały niedaleko, w Mysłakowicach, w zakładach lnianych, zawsze były przyjaciółki, zawsze się razem trzymały, to i tak nas nazwał. Jak my jeszcze młode były – dodała dla porządku. – A teraz razem kościół w porządku utrzymujemy. I dalej Trzy Gracje – zachichotała.
– A naprawdę to my się nazywamy inaczej – objaśniła mnie na wszelki wypadek druga. – Ja się nazywam Jasiukowa Antonia, ona jest Jachimiukowa Katarzyna, a ona Kiełbasińska Genowefa. Jachimiukowej Katarzyny córka jest naszą sołtyską – dodała dumnie, a Jachimiukowa Katarzyna wyprężyła pierś jeszcze dumniej.
Powiedziałyśmy z Lulą, że bardzo nam jest miło i że jesteśmy pewne, że nam będzie w Marysinie dobrze, bo jest tu ślicznie, a ludzie sympatyczni. W tym momencie Misiak wyszedł, trzaskając drzwiami, a sklepowa prawie że splunęła w naszą stronę. Ale Gracje chyba nas polubiły. Zapytane przez nas o potencjalnych dostawców świeżych jajek (sklepowa miała sklepowe, czyli fermowe) i innych wsiowych łakoci, zastanawiały się chwilkę i poradziły sołtyskę. Poza nią nikomu już się nie chce prowadzić prawdziwego gospodarstwa. Fakt, że sołtyska jest córką jednej z nich powinien nam ułatwić nawiązanie kontaktu. Umówiłyśmy się, że matka nas zaanonsuje córce, a my w najbliższym czasie złożymy wizytę kurtuazyjną. Co i tak miałyśmy zamiar zrobić.