Sklepowa przez cały czas miała minę, jakby chciała nas zamordować. Ponieważ jednak poza nami w sklepie nie było żadnego klienta, nie miała pretekstu, żeby nas przegonić. No, ale w końcu klient się zjawił, więc czym prędzej zapłaciłam, żeby nie dać babie powodu do awantury. Lula zabrała torbę, a ja przyjrzałam się klientowi. Wyglądał nader przyjemnie. Więcej niż średniego wzrostu, szatyn, zielone oczy, wąs staropolski. Nie zamierzał nic kupować.

– Przepraszam panie – powiedział głosem równie przyjemnym, jak jego wygląd. – Chciałem tylko zapytać, czy tu jest w okolicy jakiś niedrogi pensjonat? Chciałbym zanocować.

Dobrze, że się grzebałyśmy z wyjściem. Natychmiast postanowiłam przyłapać faceta, bo jeżeli pierwszy klient będzie człowiekiem sympatycznym, to musi być dobra wróżba na przyszłość!

– Pełno tu pensjonatów – warknęła sklepowa. – To jest turystyczny region!

– Ale to są drogie pensjonaty – powiedziałam szybciutko. – I nie w Marysinie, tylko w okolicy. A my właśnie otwieramy gospodarstwo agroturystyczne i możemy pana przenocować!

Lula spojrzała na mnie jak na wariatkę, a sklepowa lekceważąco prychnęła.

– Przecież to jeszcze nie ruszyło!

– Ruszyło, ruszyło. Zapraszamy. W tym tygodniu promocyjna cena. Będzie się pan czuł u nas jak u własnej babci na wakacjach!

– Jeżeli pan miał babcię jędzę – mruknęła pod nosem sklepowa. Mój potencjalny gość nagle się roześmiał.

– Miałem babcię jędzę – powiedział radośnie. – To znaczy ona miała silny charakter. Zaryzykuję, proszę pani. – To do mnie.

Bardzo się ucieszyłam. Mamy gościa, to znaczy już nie ma odwrotu, zaczęłyśmy działalność na dobre. Wyciągnęłam rękę do faceta.

– Nazywam się Emilia Sergiej, a to jest moja przyjaciółka Lula Kiszczyńska. Idzie pan z nami, czy dojdzie pan później?

– A ja się nazywam Krzysztof Przybysz i mam samochód, więc chętnie panie podwiozę z tymi zakupami.

– Wielkie zakupy – mruknęła znowu sklepowa, co już się stawało nudne. Bardzo ona nas nie lubi, to się rzuca w oczy. Ciekawe, dlaczego?

Gracje przysłuchiwały się naszej rozmowie bez komentarzy, ale zauważyłam, że kiedy Przybysz – nomen omen! – wymienił swoje nazwisko, jedna z nich, chyba ta matka sołtyski, Jachimiukowa Katarzyna, zbystrzała nagle i popatrzyła porozumiewawczo na koleżanki. Koleżankom prawdopodobnie Przybysz się z niczym nie skojarzył, bo tylko wytrzeszczyły oczy i wzruszyły ramionami.

Samochód okazał się wysłużonym terenowcem, dosyć jednak obszernym, bo zmieściliśmy się wszyscy bez problemu. Właściciel przeprosił nas, niepotrzebnie, za brak komfortu i ruszył z kopyta. Siedziałam z przodu, ale na swoich plecach czułam niemalże ciężki i potępiający wzrok mojej rozsądnej przyjaciółki Luli. Może naprawdę nie powinnam tak spontanicznie zapraszać do nas tego całego Przybysza, bo rzeczywiście nie zdążyłyśmy jeszcze niczego przygotować. Ale czyż gospodarstwo agroturystyczne nie polega na tym, że goście bytują sobie miło razem z gospodarzami, doją krowy i podbierają kurom jaja, po to, żeby je wspólnie zjeść?

Prawda. Nie mamy kur ani krowy, którą można by wydoić. Nie szkodzi. Swoją drogą trzeba się postarać o żywioły jak najprędzej. Ale ja krowy doić nie będę, musi się Lula nauczyć. Mieliśmy na studiach takie praktyki w gospodarstwach i trzeba było między innymi uczestniczyć w zajęciach ze zwierzętami gospodarczymi – diabli wiedzą po co mi były te krowy, skoro i tak od początku wiedziałam, że będę specjalizować się w ogrodnictwie. Gdyby nie Tadzio Leszczyński, który poczciwie za mnie wykonywał tę odrażającą czynność, pewnie bym tych zajęć nie zaliczyła. Od dojenia zbierało mi się albowiem na wymioty. Ciepłe mleko – przysmak kolegów – takie prosto od krowy i nie daj Boże, z pianką – chyba by mnie zabiło na miejscu.

A może jednak trzeba było się przemóc? Bo wygląda na to, że jednak jakaś krowa jest mi w życiu pisana.

Ciekawe, co się dzieje z Tadeuszem? Bardzo to był miły kolega, chociaż brzydki i nieforemny. Mały jak dżokej i łysy od urodzenia. To znaczy nie całkiem łysy, tylko zakola miał jak stary profesor. Nogi miał bardzo ułańskie, to znaczy krzywe i mówił, że to genetyczne, po przodkach kawalerzystach od siedemnastego wieku począwszy. On też jeździł doskonale. Jedyne co miał ładne to nos i ręce. No i charakter.

Ten Przybysz też ma ładny nos. Ale u niego to tylko część większej całości, a nie jak u Tadzinka enklawa piękna w morzu… och, nieważne.

Po drodze do domu, która to droga trwała jakieś cztery minuty, może pięć, jeśli doliczymy parkowanie, dowiedziałyśmy się, że nasz gość jest leśnikiem i ma objąć tutejsze leśnictwo. Na razie jednak nie chce korzystać z pokojów gościnnych, które tam, oczywiście, są, bo mu niepolitycznie – tak powiedział. Obecny leśniczy jest wyrzucany na pysk za jakieś przekręty, zdaje się, że sprzedawał drzewo na lewo (rym-cym-cym), więc Przybyszowi rzeczywiście niedyplomatycznie byłoby spaść mu na głowę w charakterze gościa. Ma jednak jakieś sprawy do załatwienia, w jeden dzień nie zdąży, a nie chce mu się wracać do domu. Czyste lenistwo – mieszka gdzieś w Izerach, to przecież niedaleko.

Reszty życiorysu nie zdążył opowiedzieć, bo już wchodziliśmy do domu. Babcia powinna była nas powitać na ganku – dla podkreślenia staropolskiej gościnności, ale jakoś jej nie było widać. Przybysz rozglądał się ciekawie, najwyraźniej podobały mu się ułańskie akcesoria w przedsionku i salonie.

Lulę i mnie natomiast zaskoczyła złożona w salonie na podłodze i na stole kupa gratów. Jakieś starożytne kilimki, serwetki, figurki porcelanowe, kielichy, kufle, patery, munsztuki o niespotykanych dzisiaj kształtach, fragmenty kołowrotka, chomąto, milion przedmiotów! Domyśliłam się, że babcia poszukiwała gdzieś na strychu czy w innej rupieciarni wytwornych bibelotów do przystrojenia pokoi gościnnych. Ale gdzie się podziała sama babcia?

Nad nami jakby ktoś chodził.

Lula miała szybszy refleks.

– Baaaabciu! – wrzasnęła znienacka i zastygła w oczekiwaniu. Przybysz się wzdrygnął, ale nic nie powiedział, tylko czekał na rozwój wypadków.

Rozwinęły się, owszem.

Nad naszymi głowami rozległ się potworny rumor i nagle wszystko ucichło.

Jak jeden mąż rzuciliśmy się w stronę schodów prowadzących na strych.

Na kupie przedmiotów bardzo podobnej do tej w salonie siedziała babcia z miną raczej pogodną. Obok leżała drabinka z wyłamanym szczeblem.

– Spadłam z drabinki – zameldowała babcia. – Chyba wszystko mam całe, tylko mi się trochę w głowie kołuje…

– Proszę się nie ruszać – zakomenderował bardzo po męsku Przybysz, po czym wziął babcię na ręce, jakby była piórkiem i zniósł do salonu. Babcia była najwyraźniej zachwycona rozwojem wypadków i po drodze usiłowała prowadzić z nim wytworną rozmowę dotyczącą zabytkowego gramofonu, który usiłowała zdjąć z nie mniej zabytkowego pawlacza za pomocą prehistorycznej drabinki.

– Zdaje się, że nie powinnam jej używać, ona tam już przecież zbutwiała na tym strychu – westchnęła samokrytycznie, opierając się na poduszkach, które uprzejmy gość jej podsunął. – A z pana silny młodzieniec, drogi panie… jak pan się nazywa?

– Krzysztof Przybysz – powiedział z dwornym ukłonem w stronę babci, która chyba mu się spodobała. W istocie, nawet się nie zadyszał. Chciałyśmy od razu wyjaśnić, skąd się wziął, ale babcia kontynuowała konwersację.

– Krzyś. Bardzo ładnie. Pewnie przyjaciel Emilki, albo może Luli. Pomożesz, Krzysiu, dziewczętom poukładać te wszystkie bambetle, które tu widzicie, potem się zdecyduje, do czego który się przyda. A ja sobie odpocznę, jak na moje lata napracowałam się porządnie. A jak to wszystko uporządkujecie, to może sami jeszcze wejdziecie na strych, ja tam jeszcze wybrałam różne rzeczy. Trzeba je tu przynieść. I ten gramofon. Na pawlaczu jeszcze sporo znajdziecie, tylko trzeba poszukać…

– Babciu – nie wytrzymałam. – Pan Krzysztof nie jest naszym znajomym. Jest naszym gościem, pierwszym gościem! My się nim zajmiemy, ale mowy nie ma o żadnym łażeniu po strychach!

– Gościem? – zdziwiła się babcia. – Jakim gościem? Ach, gościem!

– Ach, tak – powiedziałam stanowczo. – Zaraz pokażę panu pokój.

Nie bardzo wiedziałam, który, ale przecież jest tego trochę na piętrze. Coś się znajdzie.

– Kiedy ja chętnie pomogę paniom we wszystkim – zadeklarował niespodziewanie Przybysz. – Pani Emilka mi obiecywała, że poczuję się jak u własnej babci na wakacjach i rzeczywiście, tak się poczułem, moja babcia natychmiast mnie zaganiała do roboty, kiedy tylko przyjeżdżałem. Mnie jest bardzo miło, naprawdę. Proszę mną dysponować. Z tym, że teraz pomogę tylko paniom szybciutko uporządkować to, co tu leży, a resztę zrobimy, jak wrócę. Mam sprawy do załatwienia, mówiłem już paniom…

Lula zdążyła tymczasem jako tako oprzytomnieć (widziałam, że omal nie zemdlała z wrażenia, ujrzawszy babcię na kupie złomu) i szybciutko podziękowała za natychmiastową pomoc doraźną, słusznie mniemając, że nie ma po co przekładać jednej sterty na drugą stertę, nawet porządniejszą, skoro i tak zawartość stert ma być rozwleczona po różnych pokojach. Przybysz oświadczył, że wróci mniej więcej na wczesną kolację i próbował odmówić spożycia czegokolwiek, tłumacząc się pośpiechem, ale babcia tylko prychnęła.

– Sam pan Krzyś mówił – przestała chwilowo nazywać go po prostu Krzysiem – że może jeszcze parę chwil poświęcić na poukładanie tych rzeczy. No więc niech pan Krzyś teraz nie opowiada, że nie ma czasu na drugie śniadanie. To na pewno nie potrwa dłużej!

Rzeczywiście, nie potrwało, bo pan Krzyś ograniczył się do zjedzenia jajecznicy z sześciu jajek w tempie ekspresowym, przy czym musiał jeszcze odpowiadać babci na różne pytania. Wyciągnęła z niego nie tylko kim jest i po co przyjechał, ale i trochę szczegółów rodzinnych. Mianowicie to, że ma żonę i dwoje dzieci.

Proszę, a w rozmowie z nami ani się o tym nie zająknął!

W zasadzie mało mnie to obchodzi.

I w ogóle nie chce mi się już dzisiaj więcej pisać, chociaż może powinnam opisać nadzwyczajne znalezisko Luli w babcinej kupie śmieci – omal się nie zatchnęła, kiedy na nie wpadła… ale nie mam już sił.