Za długo siedzieliśmy wieczorem po kolacji, babcia wyciągnęła Krzysia (już wszyscy jesteśmy na ty) na opowiadania o lesie, a on babcię na historię starożytną… Chyba jej się, bardzo spodobał, bo pozwoliła mu spać w gabinecie Rotmistrza. Trochę tam odkurzyłam, dość pobieżnie, ale miejmy nadzieję, że gość będzie spał, a nie szukał kurzu pod stolikiem. Nad jego tapczanem wisiał taki nostalgiczny widoczek ze stadem koni we mgle porannej, przewiesiłam go tak, żeby mógł na niego patrzeć przed zaśnięciem, albo raczej tuż po przebudzeniu – jako miłośnik (zapewne) zwierzątek będzie miał sympatyczny poranek.
Tu mi się jakoś lepiej śpi, niż w Szczecinie.
Emilka jest kompletnie postrzelona! Jak można zapraszać gościa do domu, w którym nic nie jest należycie przygotowane! Z marszu, znienacka, nie wiem z czego!
Zdenerwowała mnie tym, a jeszcze bardziej zdenerwowała mnie babcia Stasia, bo na własną rękę rozpoczęła poszukiwanie staroci, którymi zamierza udekorować pokoje gościnne. Skończyło się upadkiem z drabinki – i wcale się nie dziwię, bo ta drabinka miała tak spróchniałe szczeble, że musiałyby się złamać nawet pod ciężarem kota. Na szczęście nic się nie stało. Ale co by było, gdyby babcia spadła z tej drabinki pod naszą nieobecność, a może – nie daj Bóg! – straciła przytomność?
Chyba w samą porę przyjechałyśmy.
Ten nasz pierwszy klient bardzo jest sympatyczny; widzę wyraźnie, że wpadł Emilce w oko. I to z wzajemnością, ale tej wzajemności wcale się nie dziwię, bo Emilce, odkąd przestała się zamartwiać swoim nieudanym – na szczęście niedoszłym – małżeństwem, wróciła świeżość policzków, błysk w oku i ten urok, dzięki któremu wybierano ją Miss Piękności na różnych Juvenaliach. Byłoby natomiast lepiej, gdyby ona sobie nim głowy nie zawracała, mam na myśli leśnika, bo jest to człowiek żonaty i dzieciaty, o czym opowiedział babci przy zaimprowizowanym drugim śniadaniu.
Ale czy Emilka na pewno jest rozsądna?
Nie wiem dlaczego, ale przyszła mi myśl, żeby zadzwonić do Wiktora i zapytać, co u nich słychać, jak tam Ewy praca… No i proszę – okazało się, że Ewy praca jak najgorzej, to znaczy złożyła wymówienie z uczelni, bo nie zamierzała się poddawać swojemu koszmarnemu profesorowi. Czasem ją lubię, tę Ewę.
Wiktor wprawdzie nadal pracuje w reklamie i nawet ma sukcesy – w dziedzinie środków toaletowych! – natomiast przeżył ostatnio wielkie rozczarowanie, bo komisarz wystawy, która ma się odbyć za kilka miesięcy, ostatecznie zrezygnował z wystawienia na niej jego prac. Nie wiadomo, dlaczego. Zaczynam tworzyć spiskową teorię dziejów – a może to jakiś kuzyn tego Ewczynego profesora? Wcale by mnie to nie zdziwiło.
Nie sugerowałam mu w rozmowie, że mogliby też zamieszkać w Marysinie, ale wspomniałam, że mamy tu piękne perspektywy, a Janek Pudełko już się zdecydował, tylko czeka na koniec roku szkolnego, oczywiście z powodu Kajtka. Wiktor tylko westchnął – jego zdaniem powinni się tu przenieść z uwagi na oskrzela Jagódki. W Krakowie astma coraz bardziej jej dokucza. Chyba jednak Ewa się na to nie zgodzi.
Co z niej za matka?
Porządkując babcine znaleziska ze strychu, dokonałam nadzwyczajnego odkrycia. Otóż miała nasza babcia kochana poutykane gdzieś po szafach obrazki Chełmońskiego i Stachiewicza! W sumie trzy. Nieduże. U Chełmońskiego jakiś sielski pejzaż z kluczem żurawi, a u Stachiewicza dwie hoże dziewoje w ludowych strojach. Byłam trochę zdziwiona, bo nie spotkałam się z nimi, może nawet nie są nigdzie skatalogowane! Ale autorstwo nie budzi wątpliwości. To musi być warte fortunę. Byłam w szoku, każdy właściciel powiesiłby to na honorowym miejscu. Babcia tylko podniosła brwi, kiedy ją zapytałam, czy zdaje sobie sprawę, jaki skarb posiada, po czym przysięgła na wszystkie świętości, że nie ma pojęcia, skąd to się wzięło na strychu. Rozpacz.
Wszystko się we mnie zagotowało, kiedy zobaczyłam, w jakim są stanie. Wymagają konserwacji, ale na razie damy sobie chyba spokój, bo to będzie dość kosztowne.
Ciekawe, czy Wiktor miał coś do czynienia z konserwacją starych obrazów?
Zostawmy Wiktora. Ten leśnik, który u nas nocuje, wyjątkowo miły człowiek, bardzo prędko znalazł wspólny język z babcią i Emilką, a i ja w końcu przeszłam z nim na ty… udzielał nam wielu dobrych rad dotyczących prowadzenia gospodarstwa. Wszystko jakby mimochodem i szalenie taktownie.
Tak naprawdę, to myśmy się trochę skompromitowały, przyrządzając obiad, bo spaliłyśmy kurczaki na węgiel; przypuszczam, że to przez babciną kuchnię – dosyć staroświecką, na gaz, w dodatku ten gaz nie pali równo… ach, szkoda gadać. Podałyśmy naszemu pierwszemu gościowi pyzy z mrożonki okraszone cebulką! Nie miałyśmy nawet boczku na staroświeckie skwarki! Nasz gość nie narzekał, zjadł pyzy, powiedział, że je uwielbia i że przypominają mu dom. Ale kiedy babcia poczęstowała go swoim reprezentacyjnym koniakiem, poradził nam, żebyśmy raczej nastawiły różne nalewki i nastojki – coś podobnego, pierwsze słyszę: nastojki! Obiecał przepisy. On uważa, że goście właśnie takimi domowymi przetworami będą zachwyceni. Emilka wpadła w zachwyt na myśl o produkowaniu dżemów i kompotów, ale ja zaczęłam się zastanawiać, czy oprowadzanie wycieczek nie było jednak bardziej inspirujące…
To żart. Ja też uważam, że należy wzbogacić naszą domową kuchnię. Zajmiemy się tym w najbliższym czasie.
Przydałby się nam samochód. Rotmistrz miał wiekowego poloneza, który w końcu rozleciał się ze starości. Ja nigdy nic nie miałam, a co do chryslera, policja nadal milczy. Niechby się już skończył ten rok szkolny, z Jankiem będzie nam łatwiej!
No, nie wiem, czy ten pierwszy gość na pewno przyniesie nam szczęście!
W środku nocy obudził nas łomot i krzyk – pobiegłyśmy wszystkie trzy do gabinetu Rotmistrza… Chryste Panie… leśnik Przybysz siedział na tapczanie z miną błędną, oczami na wierzchu i czymś dziwnym opleciony… Dopiero po chwili rozpoznałyśmy potężne poroże, które zawsze wisiało naprzeciwko tapczana i które ja sama, osobiście, zamieniłam na cholerne konie w porannej mgle, żeby gość miał ładny widok przed oczami kiedy się ocknie! Poroże zawiesiłam na haku po koniach, najprawdopodobniej nieprecyzyjnie jakoś, no i spadło na gościa. Dobrze, że go nie zabiło. Ale nabiło mu potężnego guza i rozcięło lekko skórę na głowie, na szczęście pod włosami, nie będzie widać.
Myślałam, że się spalę ze wstydu, ale Krzysztof zniósł katastrofę bohatersko i nawet nas próbował pocieszać.
Kiedy już opanowaliśmy wspólnie sytuację, poszłam do swojego pokoju i rozryczałam się strasznie. Nie wiem, dlaczego taki ze mnie gamoń. Spaliłam wczoraj dwa kurczaki, omal nie zabiłam przyzwoitego faceta…
Może ja się nadaję tylko na laleczkę dla gangstera? Bo to mi wychodziło całkiem nieźle. Wprawdzie wydawało mi się, że jestem normalną narzeczoną normalnego faceta, ale prawdą jest też, że nie miałam wiele do roboty w tym narzeczeństwie. Głównie musiałam ładnie wyglądać dla pana i władcy.
Bez przesady. Prowadziłam dom. Tylko że w tym domu były wszystkie udogodnienia, cała kuchenna technika (a nie stary piecyk na gaz!), glanc i pic. Zmywała zmywarka. A jak mi się nie chciało pichcić, to zamawialiśmy żarcie na telefon, albo szliśmy do restauracji czy pubu.
A to, że ładnie wyglądałam, to przecież nie tylko z powodu pana i władcy. Teraz też jestem ładna… chociaż rzadziej się maluję.
Ejże, czy to nie są czasami postępy, panie doktorze psychiatro? Miesiąc temu ryczałabym do świtu, a potem wzięłabym pigułę na nerwy. Może to już czas na wysłanie do pana pocztówki?
Może nie. Zresztą nie minęły jeszcze dwa miesiące od wizyty.
Nie sądziłam, że chodzą po ziemi święci ludzie, ale ten nasz leśniczy to prawdziwie święty człowiek. Złego słowa nie powiedział, kiedy mu spadły na głowę jelenie rogi. Duże. Babcia powiedziała tylko „dwunastak to był” i zakryła dłonią usta w ciężkim przerażeniu. A on nic.
A dzisiaj na dodatek uparł się, że zapłaci nam za ten feralny nocleg. Bardzo prosiłyśmy go, żeby tego nie robił, bo to przecież dla nas wstyd, ale on śmiał się tylko i oświadczył, że skoro ma być dobrym początkiem, to nie może być początkiem darmowym. Bo to by dopiero była fatalna wróżba: pierwszy gość, który ucieka bez płacenia.
I cały czas wodził oczami za Emilką!
Emilka udawała, że tego nie widzi, ale chyba trochę jest pod urokiem.
Kiedy leśnik nas opuścił, żegnany przez nas bardzo czule, siadłyśmy do narady produkcyjnej. Ustaliłyśmy, że Misiaka jednego trzeba zatrzymać do pracy przy koniach, dwóch nie ma tam co robić, ale jeden jest potrzebny. Bo w ogóle potrzebny jest chłop w gospodarstwie. Na Żaklinę nas nie stać, porządki w domu i gotowanie to będzie moja praca. Emilka ma się zająć marketingiem (Krzysztof obiecał wspomnieć o nas swojej znajomej, która robi katalogi ofert turystycznych z noclegami włącznie), a doraźnie będzie też pokojówką. A tak w ogóle to wszystkie będziemy robić wszystko. Wszystkie dwie, bo babcia została oddelegowana do pełnienia funkcji reprezentacyjnej. Jak będą goście, to ma się snuć po domu i stwarzać atmosferę. Herbatkę zaproponować, wyciągnąć z apteczki naleweczkę (musimy sprokurować stosowną apteczkę, jak w starych dworach, tylko nie w ukryciu, a przeciwnie, jak najbardziej na widoku), opowiastką rzucić.
W razie gdyby goście chcieli zażyć przejażdżki na koniu, ja się tym będę zajmować, tylko chyba będą to przejażdżki au pair bo mamy dwie kobyły. Babcia się przy tym rozczuliła i zaczęła wspominać nasze jazdy ze świętej pamięci Rotmistrzem. Rzeczywiście – zawsze twierdził, że to ja mam największy talent jeździecki w naszej grupie. Ewa była o to zazdrosna…
No i co z tego? Ja sobie byłam najlepsza, a ona miała Wiktora.
Precz.
Co jeszcze ustaliłyśmy – kierownictwo w ogrodzie obejmie, oczywiście, Emilka, bo ma stosowne wykształcenie. Wprawdzie twierdzi, że nigdy nie grzebała w ziemi tak naprawdę, ale ma ochotę spróbować. Na dzisiaj mamy zadanie: ona pojechać do Karpacza, zrobić zakupy i zajrzeć do informacji turystycznej, może są jakieś katalogi, z których mogłybyśmy oderżnąć naszą własną ofertę, a ja wybiorę się do sołtyski z wizytą dyplomatyczno-gospodarską.