Lula, która właśnie weszła do salonu, żeby się zorientować, czy już pora na kaszankę z cebulką, natychmiast poczuła profesję i poinformowała o autorach i o tym, że obaj znakomici, że obrazki są w rodzinie od pokoleń, że Chełmoński w ogóle był pejzażystą, a Stachiewicz portrecistą (a może odwrotnie?) – Niemcy stanęli i otwarli gęby w niemym podziwie.

W tym momencie spojrzałam przypadkowo na Wiktora i zobaczyłam, że ma dziwną minę. Pewnie, biedaczek, wolałby, żeby Lula piała takie hymny pochwalne na temat jego wyrafinowanych abstrakcji. Ale ona nawet nie powiesiła w salonie żadnej z nich, wszystkie są na piętrze, w pokojach i na korytarzach.

Krzyżacy i Krzyżaczki wydali stosowne okrzyki, dwóch najstarszych nawet zapytało, czy obrazki są na sprzedaż, Lula się obruszyła i można było wreszcie przystąpić do kaszanki z piwem.

Kaszanka się sprawdziła, podobnie kiełbasa myśliwska zaprezentowana kłamliwie jako własnego wędzenia, miód rzekomo z pasieki sąsiada, jajka faszerowane (rzekomo od naszych kur), masło (rzekomo z mleka od sąsiedzkiej krowy) i konfitury (oczywiście rzekomo własnej roboty) podane do bułeczek drożdżowych, naprawdę upieczonych przez Lulę i Ewę. Niemcy byli zachwyceni, a miary ich zachwytu dopełniła babcina nalewka wiśniowa (ten przeczasiały kirsz z delikatesów), zaserwowana w wytwornym szkle przez Wiktora.

Jeden z tych najstarszych Niemców, którzy chcieli kupić obrazki, poprosił nawet babcię o przepis na nalewkę. Oryginalny smak – mówił po niemiecku, ale to akurat łatwo było zrozumieć. Babcia jednakże dała mu odpór, stwierdzając bardzo godnie, że to tradycja rodzinna, produkt lokalny i można się tego produktu napić wyłącznie tu.

– Ach, so – powiedział starzec. Tyle jeszcze zrozumiałam, ach tak, ale potem zaszprechał coś bardzo szybko i musiałam Janka poprosić o przetłumaczenie. Babcia dawała sobie radę doskonale, ale ja ostatni raz mówiłam po niemiecku na lektoracie, na czwartym roku.

– On mówi, że w takim razie wróci tu na pewno. I jeszcze mówi, że zna dawną właścicielkę tego dworku i całego majątku, opowie jej, jak tu teraz ładnie, może starsza pani przyjedzie zobaczyć. Ona od dawna mieszka w Austrii, ale wciąż mówi, podobno, że chce przed śmiercią zobaczyć Mariendorf. To się tak nazywało?

– Marysin… pewnie tak. O kurczę, a jak ona będzie chciała odzyskać ojcowiznę?

– No coś ty. Chyba że dla wnuków. Czekaj, on jeszcze coś ciekawego mówi. Ta wioska się nazywa Mariendorf od jej imienia. Mąż bardzo ją kochał. Żonę, nie wioskę. Marianne von Krueger. A wioska przedtem miała jakąś zwyczajną nazwę, no więc ją zmienił. Panisko…

– Z miłości! Bardzo ładne. Romantyczne. A teraz czego on chce?

– Wizytówki. Albo lepiej folderu reklamowego. Chwila…

Tu przerwał rozmowę ze mną i ruszył na pomoc babci, która rzucała na nas rozpaczliwe spojrzenia. Zagadał do Niemca coś, co udało mi się zrozumieć, pewnie dlatego, że nie miał akcentu z Górnej Bawarii. Albo z Dolnej. Zełgał spokojnie, że jedno i drugie właśnie nam się skończyły, czekamy na dostawę z drukarni, więc niech Niemiec da nam swoje namiary, a my mu doślemy. Niemiec dał nam wizytówkę, ucałował babci ręce i wyglądało na to, że jest usatysfakcjonowany.

Ewa, która była przez nas oddelegowana do spraw finansowych, konferowała tymczasem z jednym z Niemców i długim przewodnikiem. Miała równie dziwną minę, jak jej mąż, kiedy Lula opowiadała o Stachiewiczu i Chełmońskim.

A może Chałacie?

Nie, on był Fałat. Więc o Chełmońskim.

Przewodnik Kostas Grek wręczył jej ostatecznie jakiś pliczek banknotów, sprawnie poderwał swoją wycieczkę do lotu, starcy ruszyli się błyskawicznie i odfrunęli, szalenie zadowoleni (kirsz zniknął z karafki bez śladu), gaworząc milutko w swoim ojczystym języku.

Chciałyśmy z Lulą od razu zabrać się za sprzątanie śmietniska, które po przyjęciu zdobiło kuchnię, ale Ewa miała dobry pomysł.

– Zjedzmy od razu kolację – powiedziała. – Dopóki to całe jedzenie jest na wierzchu. Mogę wam podgrzać kaszankę, jest jeszcze mnóstwo, te damy nie jadły dużo…

– Ile z nich wydusiłaś, Ewuniu? – chciała wiedzieć babcia. – Dużo jesteśmy stratni?

Ewa zaśmiała się tryumfalnie.

Ona powinna się stale śmiać, wygląda wtedy uroczo, ma prześliczne zęby. Szkoda, że tak często je zaciska.

Podała nam kwotę sześciokrotnie przewyższającą to, co wydaliśmy z Jasiem w ambitnych delikatesach! A przecież zrobiliśmy również zakupy na zaś!

Wydaliśmy mnóstwo okrzyków radości.

– Ohohoho – mruknęła babcia, nie kryjąc zadowolenia. – Nie za słono im policzyłaś, córeńko?

– Babciu. – Ewa wzniosła oczy ku niebu. – Babciu kochana. Ja chciałam od nich o wiele mniej… Ale ten cały Kostas z tym całym Heinrichem Von und Zu oświadczyli mi, że podwieczorek na takim poziomie… Uważajcie: na takim poziomie! Złożony z samych domowych produktów… jest wart takiej właśnie ceny. Oni są uczciwi i nie chcą nas wykorzystywać. No to co ja im miałam powiedzieć? Że to wszystko nieprawda? Że jajka z fermy, kiełbasa ze sklepu, a konfitura z Horteksu? Że nie wspomnę o przeterminowanym kirszu…

Zrobiło nam się głupio. To znaczy mnie się zrobiło, ale jak tak patrzyłam po wszystkich, to wyglądało na to, że im też.

– Piwo było świeże – bąknął bez przekonania Wiktor. – Chyba.

– I bułeczki też autentyczne – dodała Lula niemrawo. – A, i miód od sołtyski.

– Och, nie marudźcie, tylko wyciągnijcie wnioski – rozkazał nadzwyczajnie jak na siebie autorytatywnym tonem Jasio. – Przecież nie chcieliśmy nikogo oszukiwać. Daliśmy się zaskoczyć i powinno to być ostatni raz. Nasze kochane kobiety – tu popatrzył na Lulę – muszą się teraz zabrać do kompletowania takich różnych domowych produktów, żeby spiżarnia nasza była pełna i czekała tylko na gości. Zamrażarka też. My z Wiktorem zajmiemy się produkcją nalewek.

– Nalewki muszą stać latami – zaprotestowała jękliwie Lula.

– Nie wszystkie, drogi kotku – ożywił się Wiktor, a Luli od tego kotka zaróżowiły się policzki. – Co wyście mi opowiadały, dziewczyny, o tym leśniczym? On wam przypadkiem nie obiecywał jakichś przepisów? Będę robił ziołówki! I ratafie dla dam.

– Obiecywał i przepisy, i trochę swoich wyrobów własnych – przypomniała sobie Lula i zachichotała złośliwie. – Najlepiej, żeby Emilka z nim załatwiała, bo bardzo mu się spodobała. Oczu nie mógł od niej oderwać.

Lula złośliwa. Coś podobnego.

– Czy tam nie ma jakiejś pani leśniczyny na tapecie? – zaciekawiła się Ewa.

– Jest. Leśniczyna i dwoje dzieci. Żebyście wiedziały, jędze, pójdę tam i się zaprzyjaźnię z całą rodziną!

– No dobrze – zakomunikował Jasio, strasznie dzisiaj władczy jak na siebie i odsunął talerz po kaszance. – Dosyć nieróbstwa. Chodź, Wiktorze, do stajni, zrobimy, co trzeba, bo już pora…

Poszli wypełniać swoją męską powinność, a my, kobiety, zabrałyśmy się do garów.

Lula

Chandra mi jakoś przeszła, bez dziurawca. Wygląda na to, że mimo tych wszystkich samochodów, umożliwiających natychmiastowe wyjazdy, nikt się do wyjazdu stąd nie pali. Chyba zainstalowaliśmy się już w Rotmistrzówce na dobre. Wszyscy. Nawet Ewa przestała już prawie wzdychać i porównywać Marysin z Krakowem. Może dotarł do niej komizm takich porównań…

Wiktor wziął się z niesamowitym zapałem do adaptowania pomieszczeń na strychu i już niewiele mu zostało do zrobienia. Janek, poczciwa dusza, pomagał mu w porządkach, wynoszeniu niepotrzebnych sprzętów, potem murowaniu ścianek działowych i malowaniu całości. Właściwie na razie białkowaniu, pomaluje się potem. Wyszło z tego zupełnie przyjemne mieszkanko, brakuje im jeszcze łazienki, ale na razie korzystają z tych na piętrze. Gości jeszcze nie mieliśmy, nie licząc tych Niemców, którzy jedli u nas podwieczorek. Olga mówi, że dotąd były dosyć brzydkie pogody, teraz zapowiadają się piękne tygodnie i turystów powinno być więcej, może i nam się ktoś trafi. Polecała nas w zaprzyjaźnionych biurach turystycznych. Kiedy w jej katalogach ukażą się nasze anonse, możemy liczyć na wczasowiczów na dłuższe pobyty. Olga okazała się szalenie sympatyczną osobą – doszliśmy wszyscy wspólnie do tego samego wniosku, chociaż nie dane nam było przebywać z nią dłużej niż pół godziny – wpadała do nas kilkakrotnie, udzielała nam dobrych rad i gnała dalej.

Po pierwszej kompromitacji z wycieczką Niemców, których nakarmiliśmy samymi erzacami, my, kobiety, postanowiłyśmy nigdy więcej do tego nie dopuścić i ruszyłyśmy na wieś w poszukiwaniu domowych produktów. Nie spodziewałabym się nigdy takich trudności w zdobywaniu ich na wsi! Ale dzisiaj większość gospodyń kupuje co się da, mało której chce się bawić w robienie konfitur, grzybków w occie i gruszek w kompocie. Że nie wspomnę o takich rarytasach jak domowe wędliny albo własne masło.

Znowu pomogła Anna. Umówiłyśmy się na stałe dostawy mleka i jajek, odstąpiła nam też sporą część własnych dżemów, suszonych grzybków, ogórków kiszonych i kapusty. Dwie salezjańskie zakonnice od księdza Pawła też dały nam co nieco. To znaczy – sprzedały. Nie wyłudzamy od nikogo!

Na plebanii, przy okazji zaproszenia na ciasto (siostrzyczki pieką rewelacyjne placki z kruszonką i jabłeczniki), odkryliśmy w kącie kuchni stojącą tam jako ozdobę starą kierzankę do masła. Pożyczono nam ją z okrzykami życzliwego zdumienia – czy my naprawdę zamierzamy robić masło?

Pewnie, że zamierzamy. To znaczy ja zamierzam zagonić Janka i Wiktora (coś mi mówi, że Janek będzie chętniejszy…) do tej twórczej pracy. Oczywiście, po wyczyszczeniu i wyparzeniu naczynia, które zdobiło ten kąt Bóg wie ile lat. Masełko robione w domu! Z mleka sołtyski!

To znaczy, oczywiście – z mleka krowy sołtyski.

Z wydatną pomocą Emilki i Ewy naprodukowałam straszne ilości domowych przysmaków nadających się do zamrożenia. Nasza zamrażarka pęka w szwach od nadmiaru gołąbków, bigosu, gulaszy na bazie wołowiny, tejże wołowiny na dziko w myśliwskim sosie, zrazów zawijanych i mielonych… Walną część produkcji spożyli na bieżąco nasi panowie (to niepojęte, ile zjada mały Kajtek! I wszystko spala, biegając po polach i łąkach, a także jeżdżąc na Myszy, bo go Janek naprawdę zaczął szkolić – po czym przybiega do kuchni i znowu chce jeść…). Ale i tak zostało tego wystarczająco dużo, aby wykarmić pułk wojska. Jak twierdzi Emilka – nawet komandosów z jednostki Grom, a oni na pewno jedzą więcej niż normalni żołnierze. A to, co zostało, jest na najwyższym światowym poziomie.