Nie wspomniała też nikomu o swym odkryciu – że ptak ma gniazdo w siedzibie Bezdomnego. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła, że i Bezdomny, i Czarny Ptak nie powinni być tematami do rozmów z bliskimi. Istnieli obok w sposób dziwnie znaczący: różni, a jednak w jakiś sposób do siebie podobni.

Ptak, ku uldze Anny, pojawiał się rzadko. Ostatni raz przysiadł na drzewie wówczas, gdy Ewa wylała na siebie gotujące się mleko; usiłowała zrobić sobie kakao. Jan, który w tym czasie pracował na parterze w swoim gabinecie i właśnie znajdował się na internetowej Alasce, usłyszał krzyk, lecz Anna, tkwiąca w pracowni na strychu, nie słyszała nic, zwłaszcza że wpatrywała się w ohydnego czarnego przybysza, który znowu siedział na gałęzi wiśniowego drzewa i łypał jednym okiem w okno Ewy. Ale to Anna pobiegła po babcię, gdyż nikt w domu nie wiedział, co robi się z oparzeniami: smaruje się maścią? jaką? okłada zimną wodą? dzwoni po lekarza? Babcia wybrała trzecie wyjście, gdyż oparzona skóra na piersiach i brzuchu miała sinoczerwoną barwę i szybko pojawiły się wielkie wodniste bąble.

Mała Ewa rzadko płakała, ale tym razem nie umiała się powstrzymać, gdyż ból był wyjątkowo okropny. Gdy lekarz już zrobił, co do niego należało, i wyszedł, babcia po raz pierwszy zrugała Annę i Jana za brak opieki nad Ewą.

– Trzeba było nie mieć dziecka, jeśli nie macie czasu, żeby mu podać kolację! – krzyczała.

– Babciu, oni nie są winni, ja umiem robić kakao. To przez przypadek… – powtarzała mała Ewa, lecz babcia wiedziała swoje.

Jednak babcia przekonała się, że to dziewczynka miała rację. Gdy oparzenie zdążyło się podgoić, w każdym razie już nie bolało, choć jeszcze nie można było spać na brzuchu, Ewa w obecności babci przebiła sobie rękę drutem. Babcia siedziała w tym czasie na krześle obok jej łóżka i opowiadała bajkę. Drut tkwił w jednej z miękkich, pozornie bezpiecznych przytulanek: łączył rękę pluszowego misia z jego korpusem, a babcia nie zwróciła uwagi, że dziewczynka, słuchając opowieści, kręci odruchowo ramieniem zabawki. Gdyby nawet widziała, nie dostrzegłaby w tym nic groźnego. A jednak ramię misia nagle oderwało się, drut zaś wbił się w dłoń Ewy, przechodząc na wylot.

– To straszne ptaszysko znowu siedziało wtedy na drzewie – powiedziała potem Anna, ale Jan spojrzał na nią z niedowierzaniem. To, że jakiś ptak siedzi sobie na konarze wiśni, ma mieć związek z tym, że pięcioletnia dziewczynka przebija sobie dłoń zardzewiałym drutem!

Babcia od tej pory nie robiła już wyrzutów ani córce, ani zięciowi, że poświęcają za mało uwagi jedynemu dziecku. Zaczęła wierzyć, że i tak nic nie uchroni wnuczki przed podobnymi nieszczęściami; ba, że ta nieduża dziewczynka wręcz je przyciąga.

– Powinniście mieć drugie dziecko, może TO by się wtedy jakoś rozłożyło i nie prześladowało Ewy – powiedziała babcia, chcąc w ten sposób sprawić, by pech rozkładał się równo wśród ludzi, co przecież nie jest możliwe. To mała Ewa przyciągała nieszczęścia, jak magnes przyciąga żelazo.

Wypadek z drutem miał swoją szczęśliwa stronę: drut nie przebił i nie uszkodził żadnego ze ścięgien i ręka Ewy była sprawna. “Przeszedł dosłownie o włos”, powiedział chirurg, oglądając zdjęcie rentgenowskie, “milimetr dalej i do końca życia nie poruszałaby palcami”.

To był trzeci pobyt Ewy w szpitalu w ostatnim czasie.

Ave tkwił POMIĘDZY. Pomiędzy Aniołem a człowiekiem; pozbawiony był anielskiej Mocy – i człowieczej siły. Pomiędzy Niebem a Ziemią. Niebo było złotoniebieskie (choć całkowicie inne, niż wyobrażali je sobie ludzie), a Ziemia kolorowa jak tęcza. Lecz tylko wtedy, gdy oglądało się ją z góry, z nieboskłonu, lub gdy się było ludzką Istotą. Tu, gdzie tkwił Ave, panowała wszechobecna szarość. Jedyne światełko, które docierało do niego i napełniało go miłością – a bez miłości Ave nie umiał żyć – emanowało z Istoty powierzonej mu pod opiekę. Ave wiedział, co to za płomyczek: to była odbita jak w lustrze pozostałość po ciepłym i bezpiecznym Świetle. Ave promieniował nim, gdy był Aniołem. Cząstka tego Światła spłynęła wówczas na chronioną przez niego Istotę; dziś pełgała już tylko jak nikły płomyk świecy. Wkrótce zgaśnie, a wtedy Ave także umrze.

– Anioły nie umierają – podszepnął Vea suchym głosem szeleszczącego w kącie liścia. – Anioły rozpraszają się w Mroku.

– Anioły rozpraszają się w Mroku? – zdziwił się Ave. Więc taka będzie jego śmierć? Czy to boli?

Ave zacisnął dłoń na ciepłych drewnianych paciorkach i przytulił je do serca. Biło nierówno i słabo. Serca Aniołów nie biją w rytm skurczów mięśni, lecz pulsują harmonijnie wraz z pulsowaniem Światła. A Światła nie było. Był za to Czarny, który mówił mu takie rzeczy, jakich Ave nie chciał słuchać. Lecz je słyszał.

– Moje i twoje imię pochodzą z jednej Istoty. Moja i twoja Moc poczęły się w jednym i tym samym źródle. Ty i ja jesteśmy jak dwie połówki tego samego jabłka, Ave-Vea. Skórka jabłka jest złotomalinowa, lecz w środku, w miąższu, tkwi robak. Wbrew pozorom to robak, a nie skórka jabłka stanowi dowód, że owoc dojrzał. Złota skórka kryje niekiedy kwaśny owoc, robak zaś ciągnie tylko do słodyczy. Nie myśl, że robaczywe jabłko jest niezdatne do jedzenia. Robak je tylko napoczął, właśnie dlatego że jest soczyste i słodkie. Robak żyje dzięki temu. Nikt go nie lubi, dla niektórych jest obrzydliwy. Ale on też chce żyć. Przecież nie zniszczył owocu, a do życia wystarcza mu mała cząstka. Jednak go zabiją. Nie żal ci go, Ave? Sądzisz, że Zło jest pewne siebie i wszechmocne, a ono najczęściej jest samotne i nieszczęśliwe. Dopiero nagromadzenie Zła jest groźne. Nawet Mrok tego nie lubi, podobnie jak Światłość boi się nadmiaru Miłości…

Głos Vei był soczysty jak jabłko, to znowu ptasio skrzekliwy, lecz bywał też melodyjny jak zaśpiew wiosennej trawy poruszanej wiatrem. Vea był Mrokiem, więc miał moc przybierać wszystkie postacie i udawać każdy głos.

– …albowiem Dobro rozpoznajemy natychmiast, żeby zaś rozpoznać Zło, musimy uruchomić rozum. I w tym sensie Zło jest niezbędne – kończył wywód Vea.

– A czy może być inaczej? – spytał Ave.

– Tak, ale gdy to się dzieje, nawet nas, Czarnych, ogarnia lęk. Zło bowiem też może być dwiema połówkami i samo utworzyć całość. Dobro bez Zła jest mdłe i słabe, lecz Zło bez Dobra jest zwyrodniałe i nieobliczalne – powiedział Vea.

Ave nie pojmował, o czym Czarny mówi.

Nadeszło lato. Ewa spacerowała po osiedlu z powagą i ostrożnością, wciąż opasana elastycznym bandażem; drugi opatrunek nosiła na lewej ręce. Sukienkę miała luźną, by nie urażać wrażliwych po oparzeniu blizn. Spacerując tak, spotykała niekiedy Panią Samą, która również lubiła spacerować. Zdaniem Ewy, Pani Sama była już bardzo stara.

– Ależ skąd! – obruszyła się babcia, która liczyła pięćdziesiąt siedem lat. – Ona ma zaledwie trzydzieści trzy lata!

– A dlaczego jest Panią Samą? – wypytywała Ewa. – I czemu nazywają ją “starą panną”?

– Bo ludzie bywają okrutni, choć najczęściej bezwiednie – odparła babcia. – A może ona po prostu nie chciała wyjść za mąż?

– A Pan Sam? – spytała Ewa, lecz babcia nie umiała odpowiedzieć na to pytanie.

Gdy mała Ewa wychodziła z domu, nogi zawsze niosły ją w stronę rudery, gdzie nadal mieszkał Bezdomny. Siedział teraz w słońcu, grzejąc się w jego promieniach, w tych samych starych dżinsach dentysty, ale tym razem był bez swetra, lecz w białej koszuli. Ewie wydało się, że ta koszula podobna jest do koszuli dziadka z ich starej szafy, i dałaby głowę, że to dar od babci. Wyciągnęła do włóczęgi rękę z jabłkiem. Wziął je i w milczeniu oglądał. Potem nadgryzł kawałek i z uwagą wpatrzył się w białe, soczyste wnętrze owocu.

– Nie bój się, nie ma robaka – zachęciła go dziewczynka.

Jednak był i uciekał teraz cieniutkim, żółtym jak słomka tunelem.

– Wyrzuć go, reszta jabłka jest dobra – powiedziała Ewa.

Bezdomny jeszcze raz przyjrzał się robaczywej cząstce, ostrożnie położył ją obok, a potem zjadł resztę owocu. Robak wypełzł z porzuconej cząstki i ruszył przed siebie. Bezdomny przyglądał mu się, znieruchomiały. Dziewczynka wzruszyła ramionami.

– Dlaczego tak robisz? Zabij go – powiedziała.

Nie odezwał się. Choć tyle czasu spędzał na progu rudery, w pełnym słońcu, jego skóra wciąż była nienaturalnie jasna. Długie włosy opadały mu na twarz i Ewa nie mogła dojrzeć jego oczu, choć czuła na sobie jego spojrzenie.

– Powiedz coś – nalegała zaniepokojona. Od czasu, gdy wyznał jej, iż zgubił imię, nigdy nie słyszała jego głosu. – Przecież mówiłeś! Na pewno mówiłeś! A może mi się tylko zdawało? – spytała bardziej siebie niż jego.

– Nie – odparł Bezdomny i znowu zamilkł, odwracając głowę w ślad za wędrującym po ziemi robakiem.

– Ewa, nie tkwij tu – usłyszała babcię za plecami. – Na łące jest ciekawiej. Z tym niemową nie pogadasz.

– Babciu… – powiedziała z wyrzutem Ewa.

– Dziecinko, on nie tylko nie mówi, ale i nie słyszy. W dodatku nie rozumie.

– Mówi i słyszy. I rozumie. Wszystko rozumie i jeszcze więcej – odparła wnuczka, lecz babcia wzruszyła ramionami. Co dziecko mogło o tym wiedzieć? “Oczywiście, że Bezdomny był głuchy i niemy, jak pień. Może to nawet lepiej? Zarówno dla niego, jak i dla mieszkańców osiedla. Może gdyby otwarł usta, zacząłby przeklinać lub złorzeczyć, jak często robią to bezdomni w dużych miastach? Dzięki temu, że milczał, sprawiał wrażenie osoby delikatnej i wrażliwej”, myślała babcia.

– On woli być sam. Chodź, pójdziemy do lasu – powtórzyła babcia niecierpliwie.

Babcia często przynosiła Bezdomnemu jedzenie, ale nie lubiła, gdy wnuczka przychodziła do niego sama. Wprawdzie nie żywiła podejrzeń wobec obcego, lecz przecież nie musiała mu ufać. Wolała, gdy Ewa trzymała się od niego z daleka. Mógł być chory, zawszony, niezrównoważony psychicznie. Należało mu dyskretnie pomagać, ale nie trzeba było się z nim przyjaźnić. A zresztą, czy możliwa jest przyjaźń z kimś, kto wydaje tylko nieartykułowane dźwięki i sprawia wrażenie niedorozwiniętego? To byłoby trochę tak, jakby człowiek chciał się zaprzyjaźnić z Panią Samą, która zawsze milczy, bo dla odmiany nie chce mówić.