Vea, przybrawszy postać smukłej czarnej żmii, wylegiwał się w słońcu na leśnej polanie. Myślał o Avem. Myślał o tym, że zanim ten łagodny, bezbronny pół anioł, pół człowiek rozproszy się w Mroku, on, Vea, musi torturować go wiedzą, którą posiadł, żyjąc na Ziemi, planecie ludzi, gdyż właśnie tu strącono niegdyś Czarnych. A stało się to, jeszcze zanim zrodziło się życie. Były tu wówczas tylko kamienie, woda, lodowce i Mrok… oraz Czarni, oczekujący chwili, gdy rozlegnie się grzmiący Głos:

– Niech się stanie Światłość.

I rozległ się Głos, a od tamtej pory Czarni służyli Złu, Anioły zaś Dobru. Lecz Anioły jedynie unosiły się ponad Ziemią, Czarni natomiast żyli na niej wraz z ludźmi. I dlatego Vea więcej wiedział o Ziemi i o życiu niż Ave.

Żmija zsunęła się z głazu i popełzła w głąb lasu.

W lesie było pięknie, tajemniczo, nawet jeśli był to niewielki las. Wokół czerwieniły się jagody i maliny, i naprawdę nie było winą babci, że zbierając maliny, Ewa nadepnęła na żmiję. Żmii w ogóle nie powinno tu być; to nie był las ze żmijami; nikt w okolicy nigdy nie widział żmii. A jednak była – drobna, czarna, ze złocistym zygzakiem na grzbiecie, w gruncie rzeczy piękna – i ukąsiła Ewę. Tylko szczęśliwy przypadek sprawił, że na okrzyk bólu, który dziewczynka wydała, babcia uważnie obejrzała jej nogę i dostrzegła dwie malutkie ranki. Równie dobrze starsza pani mogła pomyśleć, że wnuczka ukłuła się kolcem leśnego krzaka. I dopóki jad żmii nie zatrułby śmiertelnie Ewy, nie byłoby wiadomo, co się właściwie stało. Ale babcia wiedziała już, że to dziecko prześladuje wyjątkowy pech lub bardzo zły los i że w przypadku wnuczki niemożliwe staje się możliwym.

Oczywiście, jak można się było spodziewać, doktor na osiedlu nie miał surowicy. “Po co! Tu przecież nie ma żmij!”, tłumaczył speszony, i znów trzeba było jechać do szpitala. – Na litość boską, dziecinko, może byś tu z nami zamieszkała? – zażartował lekarz na widok Ewy, lecz babcia spiorunowała go wzrokiem. Nie chciała, żeby wnuczka nabawiła się kompleksu; żeby Ewa sądziła, że jest inna niż dzieci w jej wieku. A jednak czwarty pobyt w szpitalu w ciągu niespełna półrocza był doprawdy zastanawiający w przypadku pięcioipółletniej dziewczynki. W dodatku dziewczynki wyjątkowo spokojnej i grzecznej. Na przykład Ula, córka dentysty, wciąż spadała z drzew, niczego sobie jednak nie łamiąc, pływała pośrodku rwącego nurtu rzeki bez żadnych konsekwencji lub szalała na rowerze, nie rozbijając sobie nawet kolana.

Po pewnym czasie wszyscy jakby przywykli do tego, że Ewie wciąż coś się przydarza, i bardziej byli zdziwieni, gdy przez kilka dni panował spokój, na przykład dziewczynka nie spadła ze schodów i nie wywichnęła sobie barku lub nie rozbiła głowy w trakcie zabawy. Ewa znosiła swoje większe i mniejsze bóle z podziwu godną cierpliwością i spokojem. Nie narzekała, nie płakała dłużej, niż było trzeba, kuśtykała bez skargi z gipsem na nodze lub opatrunkiem na ręce, ze szwami na głowie lub z przepaską na oku. Gdy tato rąbał drzewo do kominka, oczywiście szczapa poleciała na tyle daleko, że uderzyła w oko stojącą obok jego córkę. Gdyby Ewa płakała i skarżyła się, zapewne jej rodzice traktowaliby ją jak ofiarę losu, której stale trzeba poświęcać wyjątkowo wiele uwagi. Ale Ewa nie lubiła okazywanego współczucia czy głośnego pocieszania, chciała być traktowana bez nadmiernej troskliwości.

Anna i Jan bezwiednie zaakceptowali jej zachowanie, gdyż w pewnym sensie było ono wygodne. Nie burzyło ich ulubionego trybu życia, nie odciągało od pracy. Po krótkim okresie wzmożonej troskliwości o jedynaczkę oboje wrócili do swych pasjonujących zainteresowań: Anna przesiadywała w pracowni na strychu, w której gliniana Pięta wciąż była nieczuła na los swego dziecka, Jan zaś znikał w gabinecie na parterze, gdzie tkwił przed komputerem, obecny ciałem, ale duchem i umysłem przeniesiony w światy wirtualne. Zwłaszcza że teraz pochłaniały go nowe problemy zawodowe, które roztrząsał z autorytetami z Oksfordu, Harvardu, Canberry czy Sorbony. Nową obsesją Jana stały się śmieci w cyberprzestrzeni. On, człowiek o umyśle przenikliwym, uporządkowanym i pełnym wewnętrznej dyscypliny – irytował się “cyberśmieciami”. Nazywał tak teksty, które do bezkresnego, sztucznego świata wprowadzali różni szaleńcy, idioci lub groźni psychopaci. Ten wspaniały, wręcz nieskończony w swym ogromie świat, stworzony w całości przez człowieka (co dla Jana stanowiło kolejny dowód, że można doskonale obywać się bez Boga), stale nawiedzany był przez nieproszonych awanturników. Właśnie trwała poważna dyskusja, czy Internet nie powinien być cenzurowany i “czyszczony” z cywilizacyjnych odpadów umysłu niezrównoważonych osobników. Sam prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki uważał, że Internet należy cenzurować, aby nieodpowiedzialni szaleńcy nie zanieczyszczali go plugastwem, pochwałą przemocy czy pornografią. Jan włączył się w tę dyskusję i pracowicie słał w cyberprzestrzeń swoje opinie.

“W realnym świecie obok Dobra występuje Zło, a obok ludzi wartościowych egzystują szaleńcy. Jeśli ich wyeliminujemy, świat stanie się światem sztucznie izolowanym i przestanie się rozwijać. O postępie i rozwoju decydują nie tylko ludzie normalni, moralni i dobrzy. Także niemoralni, nienormalni, inni niż wszyscy, niestety, również osobnicy budzący sprzeciw i obrzydzenie. Jednak zło odkryte i zdefiniowane jest mniej niebezpieczne” – pisał Jan w swym przesłaniu, które pilnie studiowano w USA, Wielkiej Brytanii, Australii czy Francji.

Oczywiście, że nie miał czasu, by zwracać baczniejszą uwagę na ukochaną córeczkę. Była ona zresztą tak wspaniale “zaprogramowana” – według określenia ojca, że znakomicie dawała sobie radę. Jak superkomputer.

– …jak inteligentne dziecko inteligentnych rodziców! – prostowała Anna ze śmiechem.

Czarne ptaszysko, przesiadujące coraz dłużej na konarze wiśniowego drzewa, przestało niepokoić Annę; w dziwny sposób przywykła do niego, a nawet uhonorowała go, umieszczając w szkicowniku.

– Pokaż no… – powiedział raz zaprzyjaźniony ornitolog. – Nie wiedziałem, że rysujesz ptaki.

– To tylko kruk, który przesiaduje na naszej wiśni – odparła Anna.

– Jaki kruk! Jaka wiśnia! – obruszył się mąż przyjaciółki. – Myślałem, że rysujesz z natury, a nie z głowy! Drzewo jest łyse, więc trudno rozpoznać gatunek. To wcale nie jest kruk, zapewniam cię! W każdym razie nie taki jak w naszej strefie klimatycznej. Jak na kruka ma za dużą głowę, zbyt wielkie skrzydła, no i te szpony… Nie są krucze, ale orle.

– Może to orzeł? – podpowiedziała Anna.

– Orzeł! – prychnął ze złością ornitolog. – Widziałaś kiedyś w tych stronach orła? Poza tym żaden orzeł nie ma tak czarnego upierzenia i takiego dzioba!

– Więc co to jest? – zainteresowała się autorka szkicu.

– Taki ptak w ogóle nie istnieje – uciął ornitolog. Anna w odpowiedzi wzruszyła ramionami. Nie lubiła się kłócić, zwłaszcza gdy ptak, “który w ogóle nie istniał”, spędzał wiele godzin na drzewie w jej ogrodzie. Widocznie polubił akurat to drzewo i ten ogród – choć Anna za każdym razem, gdy przylatywał, czuła ukłucie niepokoju. Postanowiła jednak, że nie będzie się przejmować czy ulegać niejasnym przeczuciom. Nie znosiła stanów “niepojętych” i zjawisk “niepokojących”. Lubiła to, co dawało się wytłumaczyć w sposób przystępny i zrozumiały. W tym byli podobni z Janem.

Anna wiedziała, że lokatora wiśniowego drzewa odrysowała tak starannie i dokładnie, jak tylko umiała. Była dobra w rysowaniu z natury. Tam, gdzie w grę wchodziła wyobraźnia, gubiła się i była bezradna. Ptaka wyrysowała solidnie i w pełnej zgodzie z tym, co widziała za oknem. Był znakomitym, nieruchomym modelem. Więc ornitolog się mylił. Widocznie przyjaciółka przeceniła jego zdolności, twierdząc, że należy do wybitnych przedstawicieli tej rzadkiej profesji. Na tym Anna zakończyła chwilowo kwestię ciemnego stwora z wiśniowego drzewa. Nawet przestała wyglądać oknem, by sprawdzać, kiedy tkwi na gałęzi, nieruchomy, czarny, ale mieniący się uwięzionymi w tej czerni barwami.

Za to problem Piety, rzeźbionej przez Annę tak mozolnie od wielu miesięcy, nie był rozwiązany. W teorii wiedziała, jak powinna wyglądać twarz cierpiącej matki, jaki powinien być wyraz jej oczu, pochylenie głowy, gest ramion obejmujących dziecko, w praktyce glina wciąż była oporna na działania artystki. Anna wreszcie poddała się, porzuciła nie dokończoną pracę i zabrała się do wykonania rzeźby na zamówienie osiedlowej szkoły. Było to popiersie polskiej uczonej, Marii Skłodowskiej-Curie. Żaden problem. Zwykła głowa. Rzeźbiła, studiując zdjęcia i portrety sławnej odkrywczyni radu; niepotrzebna tu była fantazja, wystarczało dobre oko i pewna dłoń. W mieście stało już kilka rzeźb Anny, na placach i w parkach. Kopernik z ziemskim globem w dłoni, Chopin z rozwianą czupryną, pewien uznany po śmierci polityk. Pomniki te nie miały wzbudzać uczuć. Ot, pomniki, ślady niewdzięcznej ludzkiej pamięci.

Tak więc do zamartwiania się o małą Ewę pozostawała babcia. Nie okazywała tego nikomu, wiedząc, że nadopiekuńczość lub współczucie źle wpłyną na dziewczynkę, przestraszą i rozkleją tę zdumiewającą twardość, z jaką znosiła swoje przypadłości. Babcia doszła do wniosku, że dziewczynka nie narzeka i nie skarży się tylko dlatego, ponieważ sądzi, że to, co się jej przytrafia, jest w jej wieku normalne.

“To dobrze”, uznała w duchu. “Nie nabawi się kompleksów”.

Po wakacjach Ewa miała iść do zerówki. Babcia przeczuwała, że jej wnuczka przykro odczuje tam swoją inność. Jeśli bowiem fatalne przypadki nadal będą ją prześladować, zostanie uznana za uczennicę chorowitą czy nie w pełni sprawną. Babcia obawiała się też, że częste opuszczanie lekcji nie będzie dobrze widziane przez nauczycieli. I rzeczywiście…

– Czy ja jestem chorowita, mamo? – spytała dziewczynka mniej więcej po dwóch miesiącach chodzenia do szkoły. Na 44 dni nauki opuściła ponad dwa tygodnie.

– Ty? Chorowita? – zdziwiła się szczerze Anna. – Masz wspaniałe wyniki wszystkich badań: rentgen, OB, morfologia, waga, wzrost! Jesteś okazem zdrowia! Czemu pytasz?