Ave jako Anioł żywił się Światłem i był w pewnym sensie samowystarczalny. W pewnym sensie, gdyż to nie on stwarzał Światło. Z niepokojem stwierdził, że jako półczłowiek musi się też żywić czymś innym. Odkrył tym samym, że jest zależny od ludzi.

Nie będąc już Aniołem obdarzonym Mocą, Ave bał się ludzkich Istot. Początkowo bał się ich nawet bardziej niż Czarnego. O Czarnych, jak sądził, wiedział wszystko, o ludziach bardzo niewiele. Lecz przeczuwał to, jak bardzo są różni, jak zdumiewająco rozpięci pomiędzy Dobrem a Złem. W dodatku tam, gdzie Ave przebywał jako Anioł, Dobro i Zło były formami czystymi i rozłącznymi. Nie mogły się ze sobą mieszać, tworząc jakąś niepojętą trzecią siłę. Anioł był Aniołem, a Czarny Czarnym. Tu, na Ziemi, było wręcz przeciwnie. W jednej i tej samej ludzkiej Istocie tkwiły zarówno Dobro, jak i Zło; strona Światłości i strona Mroku. Każda z ludzkich Istot posiadała co najmniej trzy oblicza; trzecie powstało z przemieszania. Ave, choć był młodym i ufnym Aniołem, domyślał się, jak wiele złego mogą zrobić ludzie. Także jemu.

A jednak ludzie, przynajmniej na razie, zostawili go w spokoju. Ba, nawet usiłowali mu pomóc. Na szczęście potrzebował niewiele.

Był tylko półczłowiekiem, lecz nawet w tym nie miał wprawy. Początkowo w ogóle nie umiał chodzić. Gdy się już jako tako nauczył, każdy krok przecinał ciało ostrym bólem, promieniującym od nienawykłych do stąpania stóp ku plecom. Głęboka, poszarpana rana, ślad po rozłożystych, potężnych skrzydłach, już nie krwawiła, ale bolała przy każdym ruchu. Ave wiedział, że nigdy nie miała się zagoić, gdyż nie była zwykłą raną.

Aby uniknąć bólu, Ave najchętniej leżałby, zwinięty w kłębek, na chłodnej, wilgotnej trawie lub w głębokim cieniu pod dachem opuszczonego domostwa, ale wyczuł, że ludzie w swojej skomplikowanej, kłopotliwej dobroci mogliby mu wtedy zaszkodzić. Uznaliby, że jest chory, chcieliby mu pomóc; lecząc, zrobiliby z niego kogoś takiego jak oni sami i przyśpieszyliby jego Nicość. Dlatego niekiedy pokazywał się ludziom, żeby widzieli, iż nie dzieje się z nim nic złego.

A przecież działo się tylko złe. Ave umierał, choć inaczej, niż umierają ludzie. I nawet nie wiedział, jak umrze, gdyż na Drabinie wierzono, że Anioły są nieśmiertelne. Za to wiedział, kiedy to nastąpi: Ave umrze razem z małą ludzką Istotą, którą miał chronić.

Czarny był w pobliżu i żywił się Mrokiem. Mrok wciąż gęstniał. A Czarny milczał, jakby wystarczał mu widok strąconego Anioła. Więc obaj milczeli.

Ewa po raz pierwszy zobaczyła Bezdomnego, gdy wyszła z babcią na spacer, w miesiąc po powrocie ze szpitala. Jeszcze bolały ją żebra, ale już mogła chodzić, zaciskając zęby przy głębszym oddechu.

Najpierw ujrzała Bezdomnego siedzącego na progu rudery, a potem Czarnego Ptaka w jego gnieździe, skrytym pod zapadniętymi gontami.

– To kruk? – spytała.

– Gdzie? – rozejrzała się babcia.

– Tam, na dachu.

– Nie widzę – odparła zdziwiona starsza pani.

Bezdomny miał długie, skudlone jasne włosy, zakrywające pół twarzy, ale i tak było widać, że jego twarz jest blada, chuda i smutna. Dżinsy dentysty i sweter doktora były na niego zbyt duże i wisiały jak na strachu na wróble. W ogóle, zdaniem Ewy, wyglądał jak strach na wróble. Ewie wydało się także, że Bezdomny siedzi w cieniu skrzydeł Czarnego Ptaka, choć drewniany próg oblany był słońcem, a gniazdo Czarnego Ptaka znajdowało się kilka metrów dalej, skryte pod gontami.

Usiłowała spojrzeć w oczy obcego, ale zasłaniały je strąki włosów. Mimo to dziewczynka miała wrażenie, że on na nią patrzy. Czuła na sobie jego wzrok, inny niż spojrzenie ludzi. Przypomniała sobie, jak pewnego wieczoru w ciemnym ogrodzie tato schwycił ją w promień halogenowej lampy. Oblał ją wówczas krąg mocnego światła, wokół którego rozciągała się ciemność – i mała Ewa poczuła się zarazem bezpieczna i uwięziona. Wzrok Bezdomnego był jak halogenowa lampa w ciemnościach. I dziewczynka, zamiast się wystraszyć, poczuła chęć rozmowy z obcym.

– Jak masz na imię? – spytała.

– Zgubiłem imię – odparł, a prawie równocześnie z tą odpowiedzią Ewa usłyszała głos babci:

– Nie porozmawiasz z nim, to niemowa. Widzisz? Milczy.

Ewę przepełniło zdumienie: babcia nie widzi gniazda Czarnego Ptaka i nie słyszy, że Bezdomny mówi. A przecież gniazdo tu jest, włóczęga zaś odpowiedział na jej pytanie. Jednak zamiast wyrazić zdumienie, sama zamilkła, myśląc: “Widocznie on nie chce, żeby babcia wiedziała. Może życzy sobie, żeby to było Tajemnicą?”

I wtedy obcy wyciągnął nieśmiało rękę. Babcia i Ewa bezwiednie cofnęły się, lecz bezdomny powtórzył gest.

– Nie bój się – powiedziała po chwili babcia, trochę wbrew własnej woli, i leciutko pchnęła dziewczynkę w stronę wyciągniętej dłoni. – Zobaczmy, czego on chce.

Bezdomny dotknął delikatnie sznurka drewnianych, kolorowych paciorków, które Ewa nosiła na szyi.

– Podobają mu się – powiedziała w zadumie babcia. – Może on nie tylko nie słyszy i nie mówi, ale jest też niedorozwinięty? Zatrzymał się w rozwoju na etapie dziecka? I jest jak dziecko: niewinny i dobry? Lubi jasne, kolorowe przedmioty.

– Dam mu te paciorki – powiedziała spontanicznie Ewa, zdejmując z szyi ulubione koraliki. Włożyła je ostrożnie w białą, rozwartą dłoń obcego. Delikatnie podniósł rękę z darem i przyłożył do policzka.

– Co za dziwna ręka… – zamyśliła się babcia. – Taka gładka, jakby on nigdy nie pracował. I nie ma na niej śladu linii papilarnych.

– Co to są “linie papilarne”? – spytała Ewa, gdy szły do domu.

– Spójrz na swoje dłonie. Jest na nich cała sieć drobnych zmarszczek. To właśnie linie papilarne. Niektórzy twierdzą, że mówią one o przeszłości i przyszłości. Ręka tego włóczęgi wygląda tak, jakby nie miał ani tej pierwszej, ani drugiej – zakończyła babcia.

– To chyba smutne, gdy nie ma się tego, co było, i tego, co będzie – powiedziała przemądrzale mała Ewa. Przebywając głównie z dorosłymi, dziewczynka mówiła i myślała jak oni, ale przyszłość wciąż jawiła się jej jako szeroka, jasna droga, wiodąca ku słońcu.

Wracając do domu, spotkały Panią Samą, która niosła Bezdomnemu garnek z zupą.

– Biedaczka, nie wie, że on nie jada zup. Żywi się wyłącznie chlebem i wodą – powiedziała babcia z pewną wyższością, typową dla ludzi, którzy lepiej wiedzą, a Ewie zrobiło się żal Pani Samej.

– Nie martw się – dodała babcia, jakby zgadując myśli dziewczynki. – Tu przecież nie chodzi o zupę, ale o to, że ona wreszcie czuje się komuś potrzebna.

– Jest potrzebna swemu psu – obruszyła się Ewa.

– Jest w niej więcej miłości niż dla jednego małego kundla, i wydaje mi się, że ona nie wie, co z nią zrobić – odparła babcia, a Ewa zamilkła, gdyż nie potrafiła tego zrozumieć. Jak może istnieć nadmiar miłości i jak on wygląda?

Gdy Ave był Aniołem, nie tylko żywił się Światłem, ale i grzał się w jego blasku. Ziemia, zapewne kolorowa i ciepła dla jej mieszkańców, wydawała mu się szara i chłodna. Jako półczłowiek marzł, mimo ubrania, które otrzymał od ludzi. Ale teraz posiadał coś, co należało do małej Istoty, którą wcześniej chronił. To coś, ponieważ pochodziło od Niej, było ciepłe. Ta odrobina ciepła musiała mu na razie wystarczyć. Wiedział, że na krótko.

– To już niedługo. Potem będzie już tylko Zło. Kraina Mroku – oznajmił w pustą przestrzeń, a Czarny Ptak zaskrzeczał i przeobraził się w pleśń, pokrywającą drewniany próg.

– Natura to harmonia, a harmonia to właściwe proporcje Zła i Dobra. Może zaburzałeś te proporcje? Może właśnie o ciebie było za dużo – powiedziała pleśń wilgotnym głosem.

– Harmonia to jedynie Dobro. Samo Dobro – zaprotestował Ave, a pleśń zaśmiała się i przemieniła w czarnego pająka, który wędrował teraz po ramieniu Avego. Ave wzdrygnął się i chciał go strącić, ale zrobiło mu się żal stworzenia.

– Anioły uczą się wszystkiego długo i powoli, gdyż sądzą, że mają nieskończoną ilość czasu. Ale ty jesteś bardzo młody i nie zdążyłeś się jeszcze niczego nauczyć. Niewiele wiesz, niewiele rozumiesz. Jesteś bezradny, gdyż Dobro, nie wsparte mądrością Zła, jest właśnie takie: dziecięco bezsilne – odparł pająk i wysnuł długą, cienką nić, po której zaczął się przemieszczać.

– Jak masz na imię? – spytał Ave, choć wydawało mu się to bez znaczenia. Czarni zapewne nie mają imion. Skąd mogliby je mieć? Kto by im je nadał?

– Moje imię to Vea – odparł pająk.

– Vea? Więc to ja dałem ci imię? – zdziwił się półanioł.

– …albo ja tobie. Jesteśmy dwiema połówkami całości i trudno orzec, która z nich była pierwsza – zaśmiał się pająk i powędrował po swojej nici w górę, ku dachowi.

– Nie, nie! To kłamstwo! Jesteśmy sobie obcy i całkowicie odrębni – zaprotestował bezradnie Ave, lecz Vea już się nie odezwał. Rozsnuwał swą mroczną pajęczynę, o którą zaczepiały się bezradne myśli kalekiego półanioła.

Strach na wróble skojarzył się Ewie z Bezdomnym dlatego, że mama zrobiła właśnie stracha z kija od miotły, ubrała go w stare ciuchy taty i posadziła na drzewie wiśni.

– Boisz się, że ptaki objedzą latem owoce? – zdziwiła się babcia, gdyż była to dzika wiśnia rodząca małe kwaśne kulki. Anna pokręciła głową.

– Nie znoszę Czarnego Ptaka, który przesiaduje na tym drzewie – powiedziała.

Ptak był wielki, większy od kruka, choć trochę kruka przypominał. Anna lubiła kruki, lecz tego ptaka nienawidziła. Siadał na konarze drzewa, zawsze tym samym, położonym najbliżej okna Ewy. Postawiony tam strach na wróble, duży, czarny i wyrazisty, w ogóle go nie przerażał. Ptak pojawiał się w porze zmierzchu i jego nieruchoma sylwetka na tle zachodzącego słońca wydawała się jeszcze większa i czarniejsza niż w rzeczywistości. Zarazem w czerni tej grały, głęboko skryte, jakby uwięzione, soczyste, mocne barwy, rozmazane jak na malarskiej palecie.

Mała Ewa też nie lubiła Czarnego Ptaka i tajemniczej, z pozoru pięknej gry barw na jego skrzydłach, ale nigdy w życiu nie przyznałaby się przed rodzicami do lęku. Dlatego nie powiedziała matce, że strach na wróble, ubrany w stary kapelusz i czarny, nadgryziony przez mole sweter taty, wygląda o zmierzchu równie okropnie jak ptak. Dziewczynce wydawało się nieraz, że na bezlistnym konarze wiśni tkwią dwa, nie jeden, groźne i złowieszcze stwory.